Noc. Coraz więcej nocy, coraz mniej dni. Zawsze bałem się ciemności jak wszyscy, teraz boję się inaczej. Dzień wypełniony intensywnymi widokami, zamulony trochę przydługim filmem utworzonym z żywych obrazów, filmem, w którym dość rzadko skoczy do przodu jakiś urywek akcji, taki dzień jednak zagłusza. Rozbełtuje mozolnie świadomość. A noc wstrzymuje jej chaotyczny, huśtawkowy ruch i powoli zamraża w szklistą bryłę. I nie ma już ruchu, nie ma migotania fałszywych oraz prawdziwych cieni, nie ma barw i antykolorów powidoków, nie ma iluzji i omamień. Jest tylko ciasny ból zaciskającej się stabilności, jest tylko lodowatość trwania, które, nie daj Boże, okaże się wieczne, jest tylko męka obcowania z własną nachalną świadomością.
Dobranoc, robaczki.
[s. 16]
Dzięki niezapomnianym zajęciom z prof. Gosk wiem, że Kalendarz i klepsydra to sylwa jest. W związku z tym, jako polonista wykształcony i, ekhem, dyplomowany, wiem, że się po tym tomie nie powinienem spodziewać. Toteż się nie spodziewam. Czytam sobie z zainteresowaniem wynurzenia różnorakie pana Konwickiego, który podówczas, w 1974 roku, miał lat 48, i pisał o sobie jako o człowieku starszym, doświadczonym życiowo, czytam te wynurzenia, niekiedy nieciekawe i zaskakująco płytkie, innym razem - szczęśliwie znacznie częściej - bądź to pouczające i refleksyjne bądź dowcipne i ironiczne, i oczywiście zachwycam się anegdotkami i historyjkami, ale przede wszystkim myślę sobie, co musi o sobie samym myśleć pan Konwicki dzisiaj, 36 lat później. Jak ktoś ma niecałe 50 lat i myśli, że jest stary, a potem mu się udaje przeżyć jeszcze prawie drugie tyle, to musi traktować to jako niezły żart. Tak mniemam. Albo może zgrzybieć i zezgredzieć całkiem, co mógłby sugerować powyższy cytat, ale co byłoby smutne, i czego panu Konwickiemu nie życzę, więc odsuwam tę ewentualność, nie przyjmuję.
W tym miejscu pora spuścić z tonu. Przez sztuczny wigor, który wzniecam w sobie, żeby dogodzić sennym czytelnikom, popadam w trywialność, staję się niesmaczny i niestrawny. Dobrze byłoby przejść teraz lekko w prozę rytmiczną, opartą na trocheju albo jambie, w prozę szlachetnego wykwintu, prozę misternie haftowanych uogólnień, które pachną osiemnastowiecznym salonem i dwudziestowiecznym biurem przepustek. Tak bym sobie coś pięknego słowami opisał, tak bym was oszołomił zastosowaną znienacka poezją, tak bym jakąś olśniewającą uroda okupił niezdarność poprzednich akapitów i fingowanych na pokaz irytacji.
Ale więcej ochoty niż możliwośći. Więc tym samym heksametrem spod Mejszagoły przyobiecam wam rzeczy niezwykłe. Po kilku marnych miesiącach nadciąga czas nadzwyczajnych i pomyślnych zdarzeń w moim życiu. Wszystkie horoskopy są jednomyślne. Za dwa, trzy dni może się zjawić wspaniała, porażająca niespodzianka, która odmieni mój los. Nie wiem, co to może być. Na Nobla za wcześnie, bo dopiero wiosna. Na milionowy spadek trudno liczyć, gdyż nie posiadam krewnych w Ameryce, mam ich tylko w Związku Radzieckim. Sukcesu czytelniczego na świecie też lepiej się nie spodziewać, ponieważ wszystkie moje dotychczasowe tłumaczenia utonęły skwapliwie w zapomnieniu.
A więc sytuacja moja jest absolutnie czysta i nie podsuwam przeznaczeniu żadnej łatwizny. Nie daję losowi żadnych wygodnych szans. Nie odzieram moich bóstw opiekuńczych ze szlachetnych ambicji.
Proszę bardzo. Czekam. I to oczekuję cudu. Żadnych wykrętów, żadnych dotychczasowych połowiczności i uników. Ma być pulchny, tłuściutki cud. Otwieram drzwi. Z pogróżką w oczach czekam.
[s. 155-156]
No. Ja też. I sobie i wszystkim innym czekającym proponuję do nucenia pod nosem:
Aha, dla porządku dodam, że czytałem wydanie Czytelnika z 2005 roku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz