czwartek, 31 grudnia 2009

Piasecki, Sergiusz: Zapiski oficera Armii Czerwonej

Bardzo dobry tekst. Podczas lektury można generalnie zejść ze śmiechu, ale za każdym razem, kiedy sobie przypominałem, że ta książka, choć satyryczna, była pisana na podstawie osobistych doświadczeń i znajomości, nieuchronnie przychodziła jedna konstatacja: o kuuuurwaaaa...

Ale najlepsze jest to, że po książkach widać, jak pewien charakterystyczny, wschodni sposób myślenia przekładający się na codzienne funkcjonowanie jest trwały: książka z połowy XX wieku i niektóre reportaże Hugo-Badera z Białej gorączki, z XXI wieku - cały czas to samo.

Wprowadzenie w fabułę oraz info o genezie książki zrobiła już za mnie Wiki, więc co ja się będę.

Fragmentu nie będzie, bo narracja jest tak prowadzona, że musiałbym za dużo pisać, lenistwo zwycięża. Ale jak słowo honoru, warto ;)
Książkę pożyczył mi Radek - dziękuję bardzo!

Jansson, Tove: Lato

Nie znałem pozamuminkowej twórczości Jansson, a okazuje się, że warto:
Tu jest głęboko, pomyślała Sophia. Ona zapomniała, że ja jeszcze nigdy nie pływałam na głębokiej wodzie, nie mając nikogo przy sobie. Wyszła więc z wody i usiadłszy na stoku góry oświadczyła:
- Będzie dziś piękna pogoda.
Słońce zdążyło tymczasem wznieść się jeszcze wyżej. Cała wyspa błyszczała, morze lśniło, powietrze było lekkie jak puch.
- A ja umiem nurkować - powiedziała Sophia. - Czy ty wiesz jak to jest, kiedy się nurkuje?
- Oczywiście, że wiem - odparła babka. - Zostawia się wszystko, odbija się nogami i daje się nurka. Wodorosty ślizgają się po nogach, są brązowe, a woda jest przejrzysta, jaśniejsza w górze, no i te bąbelki. Człowiek ześlizguje się w dół, a potem zawraca i wznosi się ku górze, wynurza się na powierzchnię i oddycha. A potem pływa dalej. Daje się tylko unosić wodzie.
- I cały czas z otwartymi oczami? - wtrąciła Sophia.
- Naturalnie. Nikt nie nurkuje z zamkniętymi oczami.
- Czy uwierzysz, że ja też potrafię, choćbym ci tego nie pokazała? - dopytywało się dziecko.
- Tak, tak - odrzekła babka. - Ubieraj się już, żebyśmy zdążyły wrócić, nim on [1] się obudzi.
Poczuła pierwsze zmęczenie. Gdy wrócimy do domu, pomyślała, kiedy już będę znów w domu, chyba jeszcze się trochę prześpię. I muszę pamiętać, żeby mu powiedzieć, że to dziecko wciąż jeszcze boi się głębokiej wody.
[s. 9-10]
[1]Ojciec.
Lato pożyczyła mi Ania, której za to serdecznie :)

środa, 30 grudnia 2009

Boorman, John: Zardoz


Na ten film miałem ochotę już od dawna - kilka lat temu zobaczyłem to zdjęcie z Seanem Connerym i widok mojego ulubionego Jamesa Bonda w kozakach i czerwonych gaciach wstrząsnął mną do tego stopnia, że po prostu musiałem się przekonać, o co cho.

Wikipedia cytuje jedną z recenzji tego filmu: genuinely quirky movie, a trip into a future that seems ruled by perpetually stoned set decorators... - no, generalnie tak. Oglądanie tego filmu bez wsparcia w postaci jakiejś flaszki jest doświadczeniem bolesnym. I estetycznie i intelektualnie. Ciągi przyczynowo-skutkowe są traktowane dosyć swobodnie, prawdopodobieństwo zdarzeń zostało zawieszone całkowicie, chyba w imię koncepcji, że skoro to fantastyka, to prawdopodobieństwo nie ma sensu. Dzięki temu film w uroczy sposób również nie ma sensu.

Na koniec tej cudownej podróży dochodzimy do morału i morał sens ma, owszem; nie jest rewolucyjny, nie odsłoni nikomu ukrytego sensu wszechświata, ale tez nie poraża naiwnością. Jeśli ktoś jeszcze nie widział, a lubi Seana, może sobie Zardoza obejrzeć. Przy odpowiednim nastawieniu nie będzie bolało, a punkcik do kolekcji obejrzanych wcieleń najlepszego Jamesa Bonda ever dojdzie.

Technikalia: http://www.imdb.com/title/tt0070948/

wtorek, 29 grudnia 2009

Pustki: Kalambury

Jest tak: czytasz wiersze, i one Cię jakoś tam ruszają. Płyta z muzycznymi interpretacjami tych wierszy jest dobra wtedy kiedy rusza Cię nie mniej niż lektura oryginałów. Jak dla mnie, Kalambury trzymają naprawdę dobry poziom przez całą płytę, a w kilku miejscach fundują, mówiąc wprost, ciary na dupie.

Na majspejsie zespołu można posłuchać kilku piosenek:
http://www.myspace.com/pustkimusic

I takie na przykład tytułowe Kalambury? No ja nie mam pytań. Idę przez Warszawę, mam to na słuchawkach, mógłbym umrzeć w tym mieście. Albo Wesoły jestem. Muzyka wyciągnęła z tego tekstu niespodziewany ładunek przewrotności. Całkiem zabawne, że jedna z ciekawszych piosenek na płycie, Nieodwaga, jest do tekstu nie żadnej tam legendy polskiej poezji, ale Radka Łukasiewicza, muzyka Pustek. Brzmi mi trochę happysadowo, ale tak przyjemnie, że aż sam jestem zaskoczony. Może to moment, żeby jednak dać szansę zespołowi Happysad?

Na marginesie: fajny wywiad z zespołem był kilka tygodni temu w GW.

Phillips, Todd: The Hangover

Technikalia: http://www.filmweb.pl/f487211/Kac+Vegas,2009

Myślę, że ten film oglądany na trzeźwo byłby całkiem wesołą, acz nieco głupawą komedią.
Szczęśliwie oglądałem go pod wpływem znakomicie dobranych substancji zmieniających percepcję, i w takich okolicznościach jest to film prze-mistrzowski. Każdy, kto przynajmniej raz po dobrej zabawie próbował rekonstruować z kumplami sekwencję zdarzeń z poprzedniej nocy, ostro się uśmieje na widok tego, jak takie rekonstruowanie wygląda z zewnątrz.

Z tym arcydziełem kac-kinematografii zapoznał nas {roody}, za co mu szczerze dziękuję.

poniedziałek, 28 grudnia 2009

Keret, Etgar: Pizzeria "Kamikaze"

Z czterech opowiadań trzy już czytałem - w 8% z niczego albo w Rurach. Ale to jedno, którego nie czytałem, tytułowe, całkiem długie (63 strony!) Pizzeria "Kamikaze" - jest prze-mistrzowskie. Uprzedzam uczciwie, że kończy się nieco smutno, osoby smutne i generalnie niewstyló może wpędzić w stan melancholii.

Fragment do zapamietania jest fragmentem końcowym, tak więc siłą rzeczy nieco spoiluje - jeśli ktoś się przymierza do lektury, to ostrzegam, psuję:



Nocami wcale mi się nie śni, ale myślę o niej bardzo dużo. Ari powiedział, że taki mam już charakter - lecę na panny, z którymi nie mam żadnych szans być. Może ma rację, i może szanse rzeczywiście są małe, ale, z drugiej strony, powiedziała mi kiedyś, że półmartwy jest dla niej wystarczająco dobry, a kiedy wsiadła do busa, dała mi znak, że zaraz wraca, więc o co chodzi?
Na wszelki wypadek za każdym razem, kiedy zaczynam zmianę, robię jakiś drobiazg - przypinam plakietkę z imieniem do góry nogami, źle zawiązuję fartuch, cokolwiek, tak, żeby, jeśli kiedyś mimo wszystko wejdzie, nie była smutna.
[s. 63]

Tokarczuk, Olga: Dom dzienny, dom nocny

Człowiek z piłą

Jego nadejście obwieszczał zawsze hałas. Zgrzytliwe mechaniczne wycie, które jak niematerialna piłka odbijało się od stoków doliny i zatrzymywało zawsze w okolicach tarasu. Podnosiliśmy zaniepokojeni głowy, sukom jeżyła się sierść, kozy zaczynały przestraszony galop wokół drzewa, do którego je wiązaliśmy. Potem dopiero pojawiał się on sam - wysoki, chudy mężczyzna, który wychodził z lasu i potrząsał nad głową spalinową piłą, jakby to był potężny karabin, a ten mężczyzna nie wyszedł wcale z brzozowego zagajnika, ale z pola bitewnego, spośród spalonych czołgów, spod gruzów wysadzonych mostów. W jego geście dostrzegaliśmy tryumf - to potrząsanie kawałem żelastwa, czasem nawet naciśnięcie na chwilę cyngla piły i wydobycie z niej hałasu, który rozsadzał dolinę na drobne części. "Hej, hej", krzyczał radośnie, "Idę!" I szedł zboczem w dół, wprost na nas, wywijając tą piłą, ścinając jej ostrzem siewki brzóz, młode kloniki i buczki, czubki traw. W jego ruchach była jakaś nadmierna zamaszystość, przesadzona żywotność, bo nawet trawy nie potrafiły za nim nadążyć i plątały mu się pod nogami, a wtedy on upadał, a my zamykaliśmy oczy, żeby nie widzieć, jak kaleczy się sam tym obnażonym, podłużnym ostrzem. Ale jemu nic się nie działo. Wstawał zaskoczony upadkiem i zaraz o nim zapominał, bo przed oczami miał nas na tarasie, tyle ciekawych oczu, tyle pustych dłoni gotowych do klaskania. Gdy przechodził drogę i wkraczał na ścieżkę, wiedzieliśmy już, że jest pijany. Piła zataczała wokół niego nieregularne, złowrogie kręgi, jakby chciała uciec od swego opętanego właściciela, jakby czuła się przez niego kuszona. "Przerżnąć wam coś?", pytał radośnie, spocony, zaczerwieniony, chwiejny.
I raz R. zrobił błąd. Kazał mu pociąć przewróconą czereśnię. Rozdygotane jazgotem ostrze wgryzło się w martwe drzewo i cięło je w nierówne kawały, a kiedy skończyło, wciąż nienasycone, cięło dalej powietrze w plastry. Oczy mężczyzny błądziły po pniach naszych lip i jabłoni, aż R. musiał stanąć przed nim i zasłonić swoim ciałem widok bezbronnych drzew. "A ten jesion", pytał mężczyzna, "czy nie zabiera wam słońca?" I potrząsał swoim orężem. R. odprowadził go za drogę, z powrotem na górę, i szedł z nim tak długo, aż tamten wywęszył inne mozliwości.
Mężczyzna z piłą wracał co jakiś czas, a my w panice zbieraliśmy filiżanki z tarasu i zamykaliśmy drzwi. Śledziliśmy jego rozczarowanie, gdy mijał nasz dom, pokrzykując w niebo: "Hej, przerżnąć wam coś? Przerżnąć?"
[s. 199-200]

Czasem robię sobie taką wycieczkę w górę. Jestem w centrum miasta i wyobrażam sobie siebie z wysokości, powiedzmy, 100 metrów. Ja jestem taką większą kropką, mój wzrok, wpatrzony we mnie pionowo, z góry, ogarnia krąg, w którym w każdej chwili znajduje się - ilu? - w centrum Warszawy pewnie kilka tysięcy ludzi. Z tych kilku tysięcy każdy żyje swoją historią, poza tymi, którzy mnie w danej chwili widzą, nikt z nich nie wie nawet o tym, że ja istnieję.

Nawet w małej, zapomnianej wioseczce w Kotlinie Kłodzkiej tych biegnących obok siebie historii, które czasem się krzyżują, czsami biegną równolegle, które albo już były, albo są, albo można się spodziewać, że będą, jest multum. Tokarczuk widzi je zresztą nie tylko w ludziach - swoją historię opowiada też cynowy talerz czy podmywany wodą dom.

Urzeka mnie w tej książce nie tylko to, co jest napisane, ale będący jej konsekwencją ogrom tego, co nie zostało napisane, a się wydarzy. Następnej wiosny Marta znowu się obudzi i zacznie wychodzić przed dom. Te historie będą się wydarzać niezależnie od tego, czy znajdzie się ktoś, kto mi je opisze.

niedziela, 27 grudnia 2009

Skauci: Great Poland

Nie jest to rewelacja i rewolucja, ale na pewno całkiem sensowny kawałek łagodnego, melodyjnie regującego ska. Na poranne rozbudzenie w sam raz, a jeśli wyrzucimy z playlisty społecznie zaangażowane kawałki, jak tytułowy Great Poland, to i na wieczorek taneczny przy herbacie i kokakoli. Stolik z ciastem oraz krzesła wędrują pod ściany, panowie proszą panie i zaaabaaawa!

Spora część płyty jest do odsłuchania na majspejsie Skautów: http://www.myspace.com/skauci, więc już nic od siebie nie będę wrzucał. Niesamowicie pozytywnego kopa daje kawałek nagrany z Earl Jacobem: Rób Dub, poza tym na pewno warto obadać instrumentalny 007 vs. J23. Janek czy James, James czy Janek, to trudne pytanie. Jak dorosnę to chcę być jak James Bond, ale jednak w tym pojedynku zawsze będę po stronie naszego człowieka w Abwehrze :]

Z tego, czego nie ma na majspejsie, tekstowo podpadł mi niezwykle "Piękni Młodzi i Bogaci":
Mam gdzieś kluby z selekcją na bramce
Wolę selektora muzy, gdy już dobrze mam i tańczę


nadal jestem młody i nadal buntuję się przeciwko systemowi, oi!

sobota, 26 grudnia 2009

Saramago, José: Wszystkie Imiona

Zaskakująca książka, jeśli chodzi o styl. Saramago zaczyna jak nie on. Zamknięte zdania, znaki interpunkcyjne. Zupełnie inny rytm lektury. Dopiero po pewnym czasie zaczynają się pojawiać charakterystyczne dla niego długie struktury dialogowe, sygnalizowane wielkimi literami i przecinkami, i stopniowo jest ich coraz więcej, ale do końca tekst nie osiąga tej płynności, która mi się tak spodobała w innych książkach[1]. W dodatku gdzieś w połowie pojawia się na jakiś czas eksperyment z narracją pierwszoosobową - disturbing...

Sama opowieść też sprawiła mi trudność. Z jednej strony irytujący opis urzędniczej codzienności w Portugalii; czas akcji nie jest określony, albo ja go nie wyłapałem, ale sytuacje urzędowe są nakreślone tak, jakby wydarzały się sto lat temu. Świat, w którym porusza się główny bohater, pan José, to świat ściśle sformalizowanych relacji międzyludzkich, utartych ścieżek, katalogu ustandaryzowanych rozmów, schematycznych rozkładów dnia. To świat krępujący ruchy, bez miejsca na spontaniczność, kreatywność, niespodziankę. Z drugiej strony zupełnie wariacka historia człowieka, który nagle zaczyna w idiotyczny, chaotyczny, nieporadny sposób kogoś poszukiwać. To poszukiwanie jest tak niezdarne, a od pewnego momentu tak bezsensowne, że zaczyna irytować tak samo jak ta urzędnicza codzienność, dla której, zdawałoby się, miało być przeciwwagą.
Przeczytałem i nie miałem pojęcia, co z tej lektury wynika. No, historia, no, szukał, i jakby trochę znalazł, ale nie znalazł, przy okazji wyrywał się z dotychczasowego życia, i trochę się wyrwał, a trochę nie, w sumie taka opowieść bez puenty. Odłożyłem Wszystkie Imiona i sięgnąłem po następna książkę na półce "do przeczytania" - Podróż ludzi Księgi Tokarczuk. I mi się odsłoniło. Generalnie to zupełnie inaczej napisana książka, ale o tym samym. Nie zawsze chodzi o to, żeby znaleźć - czasami o to, żeby szukać, a nawet o to, żeby po prostu ruszyć się z miejsca do tego szukania, żeby coś zacząć, żeby coś drgnęło w tym jak jest, żeby odsłoniła się jakaś drobna możliwość tego, jak mogłoby być.


[1] Link do poprzednich postów będzie, jak tylko odkryję, czemu nie działa przeszukiwanie bloga.

piątek, 25 grudnia 2009

Tokarczuk, Olga: Podróż ludzi Księgi

Każda podróż zaczyna się od stanu, który można by określić jako zachłyśnięcie się przestrzenią. Ciało ledwie zauważalnie drży z podniecenia, w głowie się kręci od mijanych obrazów. Dopiero po dłuższej chwili człowiek wyrwany dobrowolnie lub siłą okoliczności z miejsca, w którym żył, wraca do tego, co zostawił za sobą. Ludzie identyfikują się z miejscem, gdzie zapuszczają korzenie, jakby życie bez tego wrastania w ziemię było tylko namiastką, czymś bez znaczenia. Jednakże wraz z pozostawianiem za sobą mijanych kamieni milowych przeszłość, zmaterializowana w konkretne miejsca, blednie i coraz bardziej zamazywana bywa tym, co rozpościera się przed oczami. Droga z koleinami wyżłobionymi kołami wozów, przydrożne studnie, obcy ludzie, kapliczki świętych ustawione na rozstajach, wsie widziane z oddali, ogromna przestrzeń rozpięta na trzech wymiarach ziemi, horyzontu i nieba.
Na początku podróży nie tyle ważny jest cel, co samo przesuwanie się w przestrzeni i czasie. Myśl ma wtedy tyle miejsca, że może leniwie płynąć, a wzrok prostuje się na rozległym krajobrazie niczym płatki rozkwitającego maku. Krawędzie niepokojów i lęków stają się jakby łagodniejsze, jakby umowne. Świat widziany z poruszającego się punktu wygląda na bardziej harmonijny i ostateczny w swym kształcie.
A jednak podróżowanie jest najgłębszym doświadczeniem przemijalności i zmiany oraz nieprzywiązywania się do szczegółu. To własnie cecha, szczegół, jest sednem bezruchu, bo istota rzeczy ciagle się zmienia. Sytuacje z przeszłości, oglądane oczami podróżnego, często odkrywają nowe znaczenia. Podróżujący ludzie stają się mądrzejsi nie tylko dlatego, że wciąż doświadczają nowych widoków i zdarzeń, ale przez to, że sami dla siebie stają się mijanym pejzażem, na który można popatrzeć z kojącego dystansu. Dostrzega się wtedy więcej niż szczegóły. Ich układ nie wydaje się już ostateczny i jednoznaczny. Zmienia się w zależności od punktu widzenia.

[s. 45-46]

Wolę styl pisarski późniejszej Tokarczuk, w tej książce jeszcze nie ma tej siły obrazu, która sobie autorka później ładnie wypracowała. Sama historia jest urzekająco prosta i w sumie można ja sprowadzić do morału: czasem w podróży nie jest ważny sam cel, a droga. Czasem cel okazuje się inny, niż się pierwotnie wydawało. Czasem podróż w ogóle nie jest potrzeba do tego, aby dotrzeć do celu, tylko raczej żeby zrozumieć, co jest celem. Tak czy inaczej, podróż się przydaje. W życiu powinno być miejsce na jakąś dawkę podróży.

Pozostaje pytanie: czy warto czytać książkę, książeczkę w zasadzie, nieco naiwną, która da się sprowadzić do pięciozdaniowego morału? Jeśli ktoś nie czuje, że musi znać całą twórczość Tokarczuk, to chyba jednak zasugerowałbym poświęcenie czasu na inne jej książki, chociażby na Biegunów.

poniedziałek, 21 grudnia 2009

Keret, Etgar: 8% z niczego

W czasie mojego ostatniego powrotnego lotu z Nowego Jorku zakochała się we mnie stewardesa. Wiem, co sobie myślicie: że jestem szpanerem czy mitomanem, czy może nawet obydwoma na raz. Że mam się za strasznie przystojnego albo przynajmniej chcę, żebyście wy mnie za takiego mieli. Ale ja się nie mam i ona naprawdę się we mnie zakochała. To się zaczęło po starcie, przy roznoszeniu napoi, kiedy powiedziałem, że nic nie chcę, a ona uparła się zaserwować mi sok pomidorowy. Tak naprawdę podejrzenia miałem już wcześniej, kiedy podczas tego instruktażu przed startem cały czas patrzyła mi w oczy, jakby wszystkie te wyjasnienia były tylko dla mnie. Jakby nie dość tego, przy posiłku, kiedy wszystko zjadłem, przyniosła mi jeszcze bułeczkę.
- Została tylko jedna - wytłumaczyła dziewczynce obok mnie, wpatrzonej w bułeczkę żarłocznym wzrokiem - a pan prosił wcześniej.
A ja nie prosiłem. Krótko mówiąc - strasznie się na mnie napaliła. Ta dziewczynka koło mnie tez zauważyła.
- Ona wariuje za tobą - powiedziała, kiedy jej mama, czy kto to był, poszła do toalety. - Leć na to, leć na nią od razu. Zerżnij ją tak, tu, w samolocie, jak jest pochylona nad wózkiem z duty free, jak Sylvię Kristel w Emmanuell. No, już, wymłóć ją, koleś, stuknij ją tak, żeby się rozleciała, za mnie też.
Trochę mnie to przemówienie dziewczynki zaskoczyło. Taka delikatna, blondyneczka, z trudem dzisięcioletnia, i nagle całe to "zerżnij ją" i Emmanuelle. Zawstydzony, próbowałem zmienić temat.
- To twój pierwszy wyjazd za granicę, dziecinko? - spytałem - Mamusia zabrała cię na wycieczkę?
- Ona nie jest moją matką - rozgniewała się dziewczynka - a ja nie jestem dziecinką. Jestem przebranym karłem a ona mnie pilotuje. I nie powtarzaj tego nikomu, ale ta straszna spódnica to tylko dlatego, że mam w dupie dwa kilo heroiny.

[fragment opowiadania Jetlag, s. 80-81]

Czytałem wcześniej Rury i jestem nadal pod takim samy wrażeniem. Jak dla mnie - mistrz krótkich, absurdalnych opowiadań. Każdy tekst jest trochę jakby narkotykowy sen - zupełnie abstrakcyjne scenariusze rozgrywają się tak, jakby były całkowicie naturalne.

piątek, 18 grudnia 2009

Powiśle w żałobie

Nie myślałem, że we wprowadzaniu żałoby znajdzie się ktoś bardziej gorliwy od miłościwie nam panującego, ale jednak:


wtorek, 15 grudnia 2009

Mankell, Henning: Mężczyzna, który się uśmiechał

Drugi wieczór z Mankellem, znowu 4 godziny, tym razem tylko 360 stron. Nie tak ciekawa ta książka, jak poprzednia ;)

1. Maleństwo mnie opierdoliła, że z dupy zacząłem czytać, bo powinienem chronologicznie. Ale to mi się podoba, takie Jameso-Bondowskie to jest, że historia głównego bohatera owszem, jakoś spaja całość, ale każda książka daje się czytać osobno.

2. Tak sobie myślę - nie pamiętam żadnego filmu ani serialu kryminalnego z USA z pierwszej połowy lat 90. W tej chwili jestem przyzwyczajony do dynamiki działania policji z seriali typu CSI i ta szwedzka policja z książek Mankella wydaje mi się najbardziej nudną, dupowatą i nieporadną organizacją ever. I teraz nie wiem, gdzie tkwi różnica: w pracy policji pomiędzy rokiem 1994 a 2009? w obrazowaniu tej pracy w książce i w filmie? w pracy policji hamerykańskiej i szwedzkiej? czy w stylu pisarskim Mankella?

Jeśli ktoś ma więcej danych porównawczych to poproszę :)

Uchitel, Aleksei: Zakładnik

Info: http://www.filmweb.pl/f481929/Zak%C5%82adnik,2008

Byli my na tym filmie tydzień temu z Maleństwem i fakt, że przez tydzień zapomniałem o nim napisać jest chyba wystarczającą recenzją.

Krótka, dobrze opowiedziana historia kilkorga ludzi, z których przynajmniej jeden próbuje zachować ludzkie odruchy, ale i tak mu się nie udaje, bo w zwierzęcej wojnie zwierzęcy instynkt przetrwania musi wziąć górę.

Dobry film, który, jeśli ktoś się za bardzo przywiązał do wizji czystej, precyzyjnej, nowoczesnej, technicznej wojny w stylu filmów amerykańskich o armii amerykańskiej, może być zdrowym powrotem do rzeczywistości. Ale na pewno nie jest żadnym katharsis, ulatuje z pamięci kilka chwil po wyjściu z kina.

poniedziałek, 14 grudnia 2009

Aga Zaryan: Umiera piękno

W końcu, dwa lata po wydaniu, dotarłem do tej płyty. No i niestety - jest to raczej znajomość jednorazowa niż na długie lata. Wokalnie - bardzo fajnie. Aga Zaryan ma miły, ciepły głos, w którym się można zasłuchać, zwłaszcza w zimowy wieczór. Do tego delikatna, jazzująca muzyka. No i - niestety - zupełnie do mnie nie trafiające słowa.

O ile się dobrze zorientowałem, koncepcja tej płyty była taka, żeby pokazać nie tyle walczącą Warszawę, ile koniec normalnego życia, które w tym mieście było -  miłości, radości, tego tytułowego piękna. I w ogóle to do mnie nie przemawia. Poza dwoma tekstami Krystyny Krahelskiej, cała reszta mnie w ogole nie dotyka; słucham i jestem całkowicie obojętny. Nawet tytułowa Umiera piękno, jest moim zdaniem tylko wannabe: miało być krótko, mocno, poruszająco, wyszło arcypatetycznie i miałko.

Także z płyt spod znaku MPW zostanę przy Powstaniu Warszawskim i Gajcym.



Mankell, Henning: Fałszywy trop

Jakiś czas temu przeczytałem w Polityce artykuł o skandynawskich kryminalach:
http://www.polityka.pl/kultura/aktualnoscikulturalne/1500993,1,kryminaly-z-polnocy.read, i postanowiłem spróbować. Kryminały czytałem kilka razy w życiu - nie jestem fanem gatunku. Ja zwykle czytam po coś, a kryminały traktuję trochę jak taką lekturę po nic - dla zabicia czasu, czytadło podróżne albo ostateczny odwód na wypadek wydawniczej posuchy, kiedy nie przychodzi do głowy nic, co by się naprawdę chciało przeczytać.

Cytatu więc nie będzie, bo co tu sobie zapamiętywać z opowiastki, której tytuł w zasadzie mówi wszystko. Mamy morderstwa, mamy uskładany z trudem, wcale nie taki oczywisty trop, który jednak (tadam!) na końcu okazuje się fałszywy, a mordercą jest ktoś, kogośmy się w tej roli w ogóle nie spodziewali. To znaczy - nie do końca. My, czytelnicy, byśmy się spodziewali, bo juz od połowy książki wiadomo, kto morduje. Nie wie tego prowadzący książkowe śledztwo policjant. I to mnie w tej książce urzekło - nie czekałem w napięciu, żeby się dowiedzieć "kto zabił", tylko żeby się przekonać, kiedy i jak się tego dowie Kurt Wallander, i czy dowie się tego, zanim sam stanie się kolejną ofiarą? Ostatecznie się dowiedział, oczywiście, ale przy okazji dowiedział się też paru innych rzeczy, które, to też całkiem interesujące wrażenie, budują silną atmosferę szwedzkiego rozczarowania szwedzkością.

Anyway, od 20:00 do 24:00 wczoraj łyknąłem bez minuty przerwy 460 stron tekstu i mogę szczerze polecić - oczywiście jako czasozabijacz - sobie: do sprawdzenia lekturę kolejnych autorów z w/w arytukułu, innym: Henninga Mankella na pewno.

niedziela, 13 grudnia 2009

Hugo-Bader, Jacek: Biała gorączka

Musialem zdobyć jakieś łachmany. Poratował mnie Kałasznikow. Ale nie ten od karabinu, tylko Wiktor - znakomity dziennikarz państwowej telewizji, którego putinowcy wywalili z pracy. W portkach i kurtce, które mi podarował, sprzątał w piwnicy, ale mimo to ciągle wyglądałem zbyt elegancko. Wytarzałem się w wyschniętej kałuży. W czwartek, dziewiątego czerwca, o siódmej rano, spotykam się na Plieszce z Emmą i Sasza, jej mężczyzną. Zaczynają dzień od kawy i herbaty w plastikowych kubkach. Najtaniej jest w barku na Dworcu Jarosławskim, stacji dla pociągów podmiejskich.
[Bomżycha (2005), s. 373]

Fascynujące w reportażach Hugo-Badera jest to, jak bardzo od środka one są pisane. Żeby napisać o moskiewskich włóczęgach, będzie z nimi chodził cały dzień, kilka dni, jadł, pił z nimi, spał z nimi. W tych tekstach najpierw jest życie, i to z perspektywy osoby je przeżywającej (jak jest?), a dopiero w konsekwencji tego pojawia się analiza gospodarcza, polityczna, społeczna (dlaczego jest tak, jak jest?). Trudno się od tego zbioru oderwać. Przy czym chyba wszystkie reportaże były publikowane na bieżąco w GW, więc jeśli ktoś czytał wtedy, to zaskoczenia nie będzie.

To jeśli chodzi o sam warsztat pisarski - a jeśli chodzi o teksty: przerażające. Owszem, niektóre są ciekawe i kolorowe, jak ten o szamanach z Tuwy, ale większość to dla mnie świadectwo dzikiego wschodu.

Natasza Zinowiew opowiada.
- Rencista jest ubezpieczony, ale jak nie zapłacisz, nie zrobią operacji. Nawet nie podejdą do twojego łóżka. Koło Toliczka leżał taki. Krzyczał z bólu a oni nie podchodzili. No bo z czym podejdą? Jak tylko przyszliśmy, od razu wzięli od nas pieniądze na żarowkę, bo nie świeciła przy naszym łóżku. I na światło wzięli pieniądze. Ale można przynieść swoje.
- Światło?!
- Żarówkę. Mydło, proszek do szorowania, płyn do dezynfekcji. Wszystko kupowałam. Potem dałam tysiąc hrywien na krew, a po operacji powiedzieli, że mam zapłacić siedem i pół tysiąca. No to dałam osiem tysięcy i myślałem, że to będzie wszystko, a lekarz pokazuje taaaki spis, żebym z nim poszła do apteki i kupiła. Lekarstwa, wata, kroplówki, spirytus, woda utleniona, igły, strzykawki... Bardzo dużo. Oddaję to pielęgniarkom, a one robią zastrzyki i co trzeba. Ale w zabiegowym nic ci nie zrobią, jak nie dasz gumowych rękawiczek. W sumie wycięcie nerki kosztowało piętnaście tysięcy hrywien. W maju zeszłego roku to było dwa i pół tysiąca dolarów. Poszły wszystkie oszczędności i trzeba było sprzedać Tolikową pasiekę. Piętnaście uli za osiem tysięcy hrywien. Nie została nam ani jedna kopiejka. A na wypisie ze szpitala stoi jak wół: "Leczenie bezpłatne".
[Symfonia kurewska c-moll (2009), s. 227]

Babcia Natalia nie nazywała Lenina inaczej jak "ryża sobaka". Przeżyła ponad sto lat, z których ostatnie spędziła w łóżku, bez przerwy słuchając radia. Każde niepowodzenie władzy radzieckiej, nieurodzaj, pożar, katastrofę kolejową a nawet huragany i śmierć Gagarina, nagradzała gromkimi oklaskami.
Ubóstwiała oglądać w telewizji film Lenin w październiku. Widziała go dziesiątki razy. W finałowej scenie krasnoarmiejcy pędzą przez plac do Pałacu Zimowego, wskakują na ogrodzenie... a babcia wyrywa z gniazdka wtyczkę od telewizora. "Nie dobiegniecie" - mówiła.
[Wiśniowy sad (2005), s. 247]

środa, 9 grudnia 2009

Saramago, José: Kamienna Tratwa

Wychodzi, że mam całkowicie odmienny gust od mojej siostry - jak dla mnie najsłabsza z poznanych do tej pory książek Saramago. Co nie znaczy, że słaba. Jak zwykle bardzo dobrze napisana, ma ujmująco trafne i rozbrajająco zabawne momenty, ale w sumie nie mówi o niczym. Taka jest trochę w stylu Prostej historii - no, płyniemy, jedziemy, kochamy się, przeżywamy dramaty życiowe, ale wszystko to i tak nic, bo świat się toczy do przodu. Doceniam kunszt pisarski, ale odkładam na półkę ze znużeniem. W poprzednich lekturach tego autora było znacznie więcej życia. Ale przeczytać warto, bo można znaleźć na przykład całkiem trzeźwy komentarz do współczesnego przekazu medialnego:
Od mieszkańca Północy nie usłyszelibyśmy tego, co usłyszymy, kiedy się zatrzymamy, aby zapytać tego człowieka usadowionego na grzbiecie osła, co tez myśli o niesamowitym wydarzeniu, jakim jest oddzielenie się Półwyspu Iberyjskiego od Europy, ściąga on wodze, Prrr, i odpowiada, nie przebierając w słowach, To wszystko wygłupy. Roque Lozano ocenia wszystko po wyglądzie, dzięki temu wykształcił swój trzeźwy osąd, proszę spojrzeć na sielski spokój tych pól, przejrzystość nieba, zrównoważenie kamieni, góry Morena i Aracena identyczne od chwili swych narodzin albo przynajmniej od chwili naszych narodzin, Ale przecież telewizja pokazała całemu światu, jak Pireneje pękają niczym arbuz, zarzekamy się, sięgając po metaforę zrozumiałą dla rolniczych umysłów, Nie wierzę telewizji, dopóki nie zobaczę na własne oczy, te, które wyjedzą mi robaki, nie wierzę [...]
[s. 63-64]

Albo fragmenty tak dowcipne, że - nie ukrywam - aż się popłakałem ze smiechu:

Zrozpaczony amerykański uczony, i to z tych najlepszych, doprowadzony do ostateczności, oświadczył na pokładzie statku hydrograficznego, w obliczu wiatrów i horyzontów, Stwierdzam, że jest niemożliwe, żeby półwysep się poruszał, lecz pewien Włoch, choć znacznie mniej uczony, jednak mając za sobą precedens historyczny i naukowy, wymamrotał, ale nie tak cicho, by go nie usłyszała ta opatrznościowa istota, która wszystko podsłuchuje, E pur si muove.
[s. 126]
Jednakże skoro są tacy Europejczycy, są też owacy. [...] Mamy takich, którzy obserwują przejeżdżający pociąg i popadają w przygnębienie z tęsknoty za podróżą, w która nie wyruszą, takich, którzy nie mogą patrzeć na ptaka na niebie, nie odczuwając pragnienia alkionicznego lotu, takich, którym niknący za horyzontem statek wyrywa z piersi drżące westchnienie, narzeczona pomyślała, że to z powodu jej bliskości, tylko on wiedział, że to z powodu dali.
[s. 147]
Chodzi o to, zauważali Kanadyjczycy, że jeśli nie zmieni się kurs, to my będziemy gospodarzami, powstanie tu druga Nowa Ziemia, i wcale nie wiedzą biedni Iberyjczycy, co ich czeka, zabójcze zimno, lód, jedyną korzyścią będzie to, że Portugalczycy znajdą się blisko Sztokfisza, którego tak uwielbiają, stracą lato ale zyskają papu.
[s. 258]

wtorek, 8 grudnia 2009

Kult: Hurra!

Kilka dni temu Bartek napisał na fejsie o piosence Jutro wszystko zmieni się:
Kazik Staszewski napisał bardzo dobry tekst, do tego fajna melodia, dęciaki i mamy stary dobry Kult.
No... nie. Nie, kurwa, i jeszcze raz nie. Jeśli za stary dobry Kult uznajemy takie płyty jak Your eyes, Spokojnie czy Posłuchaj, to do Ciebie, to to nie są nawet popłuczyny po tamtych. Oczywiście, po Poligono Industrial nie da się już spaść niżej, tak więc ta płyta musiała być odbiciem od dna. I jest nawet całkiem mocnym odbiciem - spokojnie dorównuje Salonowi, a może nawet go przebija. Ale stary dobry Kult skończył się dawno temu, tylko jakoś sami muzycy, a zwłaszcza lider, tego nie odnotował. Od prawie 10 lat Kazik Staszewski nie napisał w żadnym swoim scenicznym wcieleniu tekstu dorównującego temu, co wydawał na świat wcześniej.
KNŻ - LMDLM, rok 1999. OK, w tym roku bardzo mocna reaktywacja, ale ze starym repertuarem.
Kazik - Melassa, 2000. Potem dobre projekty z cudzym repertuarem: Weilla i Waitsa, ale własne projekty słabe: 41, Los się musi odmienić, wreszcie Silny Kazik tak żenujący, że aż szkoda czasu na opisywanie.
Kult - OKSK, rok 1998 - a potem już tylko równia pochyła.

Dobra, w międzyczasie było kilka zabawnych występów i zabawnych tekstów z Dupą, bardzo przyzwoity projekt Buldog, ale nie oszukujmy się - starego dobrego Kultu w tym nigdzie nie było, nie ma i już nie będzie, bo stary dobry Kult wymagałby starego dobrego Kazika, a taki już od 10 lat nie istnieje - został tylko stary Kazik, kropka. Muzycznie ta płyta jest faktycznie całkiem dobra - ale Kult od zawsze stał na 3 filarach - dobrej muzyce, rozpoznawalnych dęciakach i znakomitych tekstach. Bez któregokolwiek z nich to nie jest już stary dobry Kult. A, z całym szacunkiem, nowej jakości tą płyta też nie wypracowali.

Podsumowując: nadające się do słuchania utwory na tej płycie to Nie mamy szans, Kiedy ucichną działa już i My chcemy trzymać w garści świat. Warto odnotować pierwsze od dawna przyzwoite wydanie, ktoś w SP Records w końcu się obudził i zorientował, że mamy rok 2009 a nie 1989.

Na marginesie tej płyty rozegrała się jeszcze słynna Kurwa gate, którą jednakowoż całkiem zgrabnie opisali już na blogach Roody i Człowiek-Łoś.
Ten drugi wrzucił też osobną recenzję płyty - warto się.

poniedziałek, 7 grudnia 2009

Maleo Reggae Rockers: Addis Abeba


Jeśli chodzi o poziom bujania, to panowie bez zmian dają radę. Płyta daje pozytywnego kopa, fajnie się słucha - w sam raz na słuchawki na rano, w drodze do pracy. Natomiast mam wrażenie, że z płyty na płytę jest to coraz bardziej reggae religijne. No ja wiem, że generalnie w tej muzyce często-gęsto dziękujemy dża za wszystko, ale w tych tekstach jakoś tego zbyt wiele. Na poprzednich płytach albo było tej liryki religijnej nieco mniej, albo była lepiej zakamuflowana ;>

Najfajniejszej piosenki na płycie można sobie posłuchać na jutubie, akurat jest do niej klip, średnio fajny a nawet slaby, ale zawsze:

Bart, Andrzej: Rien ne va plus

Nie wiem, cóż takiego było w tym narodzie, że każdy człowiek, nawet mu nieprzychylny, po dłuższym pobycie tutaj uważał za zaszczyt przyjąć te jego cechy, które przedtem uważał za śmieszne. Być może pochlebiam sobie, ale mnie, cudzoziemca, najdłużej tu zasiedziałego, nie brały takie chętki.
[s. 163]
Bart spisał historię Polski 1794-1968 w pigułce; co więcej, spisał ją przyjmując perspektywę bezstronnego obserwatora z zewnątrz. W magiczny sposób zaklęty w swoim portrecie włoski szlachcic z II połowy XVIII wieku na prawie 300 lat trafia do odległego i dziwnego kraju - Polski; może o niej opowiadać jako człowiek, który jednocześnie wie o tym co się dzieje mało - tyle tylko, ile mu[1] zostanie powiedziane, sam w żadnych wydarzeniach nie uczestniczy, i dużo - bo ma bardzo szeroki kontekst kulturowy dobrze wykształconego i obytego na salonach Europejczyka.

Po pierwsze - dobrze sobie spojrzeć na historię Polski z lekkim dystansem.
Po drugie - znakomicie, dynamicznie napisany tekst, bardzo wciagający.
Po trzecie - rien ne va plus to, patrząc na całokształt twórczości Barta, tytuł niesamowicie ironiczny. Ten tekst jest punktem spajającym wszystkie inne jego teksty. Przewijają się tu nazwiska, historie, miejsca, które potem pojawiły się w jego twórczości jeszcze raz; znowu jako tło, epizod, a czasami rozwinięte do wymiarów pełnej historii - jak np. w Rewersie.


[1] A raczej przy nim. Cudowna perspektywa badawcza, jeśli się pamięta o tym, że obserwacja zawsze wpływa na obserwowany obiekt.

(czytałem wydanie WL, Kraków 2005)

md5sum

Skleroza w kwestiach podstawowych ;>

echo -n "ciąg" | md5sum

piątek, 4 grudnia 2009

Prezenty

Święta idą. Hurra.

Polityka jak co roku dorzuciła dodatek z pomyslami na prezenty; w tym roku szczęśliwie nie kupuję nic nikomu, poza rodzicami, dla których prezent już mam wybrany, ale kilka adresów warto zapamiętać na inne, niekoniecznie świateczne okazje:

http://colorfolk.pl/
http://czerwonamaszyna.pl/
http://www.pomyslowamanufaktura.com/
http://www.geektoys.pl/

środa, 2 grudnia 2009

Pablopavo: Dym (teledysk)

Smarzowski, Wojciech: Dom zły

Technikalia: http://www.filmweb.pl/f470384/Dom+z%C5%82y,2009

Oglądamy koszmar, który stopniowo zamienia się w zgrozę, potem w jeszcze większy koszmar, by w scenie finałowej osiągnąć wymiar absurdu niepodobny do niczego, co w polskim kinie kiedykolwiek pokazywano.
- pisze recenzent Polityki (http://www.polityka.pl/kultura/film/1501007,1,recenzja-filmu-dom-zly.read). Takie opinie o tym filmie słyszałem wcześniej, a że dodatkowo był on reklamowany jako thriller, nastawiałem się na ostrą sieczkę. Myślałem, że będę przerażony ogromem masakry, jaka się będzie działa na ekranie. Ostatecznie po to w pierwszej scenie dramatu pojawia się strzelba, żeby w kolejnych w końcu mogła wypalić. Po to w zajawkach filmu pojawiała się siekiera, żeby w samym filmie ktoś, a najlepiej kilku ktosi, tą siekierą mógł oberwać. Tymczasem thriller to nie jest odpowiednie określenie tego filmu. Krwi tam faktycznie trochę, ale jak na średnią ze światowej kinematografii, to nie aż tak wiele. Z innego miejsca przychodzi ten koszmar i zgroza.

Akcja rozkręca się powoli i do momentu drugiej rozmowy porucznika Mroza z partyjniakiem Ziębą, do tej żonglerki donosami, zdjęciami, kwitami i zeznaniami, byłem nieco zniecierpliwiony. Czekałem, aż się ta zapowiadana groza w końcu rozkręci. Ta scena mnie, mówiąc wprost, pierdolnęła przez głowę jak wspomniana wyżej siekiera - bo nagle się okazało, gdzie jest dramat, gdzie on cały czas był, w jaki sposób wszyscy, od pierwszej sekundy filmu, chcąc czy nie chcąc, brali w nim udział.

Całą recenzję w Polityce przeczytałem dopiero dzisiaj i generalnie nie mam wiele do dodania. Może tyle, że warto się uważnie wpatrywać w ekran - film jest znakomicie nakręcony (przebitki flashbackowe oraz z czarno-białej kamery bez dźwięku) i pełen drobnych smaczków - typu kolejka do wódki i gryza ogórka czy Trybuna Ludu. Znakomity film, w każdym razie.

Tylko mi jedna rzecz nie daje spokoju - filologiczne przeczucie, że specyficzna konstrukcja tytułu: Dom zły, jest do czegoś nawiązaniem. Tylko do czego?