środa, 31 marca 2010

Motyka, Grzegorz: W kręgu "Łun w Bieszczadach"

O okołowojennej historii walk polsko-ukraińskich wiedziałem tyle co nic. Jakoś przespałem te lekcje historii, zarejestrowałem fragmentarycznie.

Przeczytałem tę książkę i:
1. nie miałem odruchu ucieczki, czyli jest napisana wystarczająco przystępnie, żeby przeciętnie zainteresowany historią czytelnik dał radę;
2. nie miałem wrażenia stronniczości; oczywiście nie dam rady stwierdzić stanowczo, czy autor opisując wydarzenia był obiektywny (nie dam rady stwierdzić, czy w ogóle opisując te wydarzenia można być obiektywnym), ale nie miałem nieprzyjemnego wrażenia, że jest bardzo nieobiektywny.

Jeśli ktoś nie wie nic lub wie niewiele, a chce się dowiedzieć, to ta książka może być całkiem sensownym pierwszym źródłem - na poziomie raczej popularnonaukowym niż naukowym.

Zabużko, Oksana: Badania terenowe nad ukraińskim seksem

Kupa z muchą.

Chyba kilka lat temu ktoś zrobił spektakl na podstawie tej książki? Nie wiem, może to dobrze wyszło, ale książka jako książka jest smętnym pierdzieleniem o niczym. Że życie bywa ciężkie, to wie mniej-więcej każdy, a uogólnianie pokręconej osobowości bohaterki (bohaterów) do poziomu ogólnonarodowej traumy jest absolutnym nieporozumieniem.

Cytatu nie ma, bo w całej dwustustronicowej książce nie ma ani jednego zdania wartego zacytowania.

piątek, 19 marca 2010

Białoszewski, Miron: Chamowo

2 listopada, niedziela
[...]
Żoliborski pies został przezwany Kanapon albo Niespodziana. Bo nikt się nie spodziewa, patrząc na niego, z przodu, że będzie taki długi z boku.
Przyjaciele naszych przyjaciów wtedy zaczynają zostawać naszymi przyjaciółmi, kiedy z nimi dochodzimy do obgadywania naszego wspólnego przyjaciela.
[s. 207]


niedziela
[...]
"I stworzył Bóg wieloryby wielkie, i wszelką duszę żyjącą i ruszającą się."
Wiesio czytał kiedyś o Mojżeszu i był zawiedziony, że sam Mojżesz nic od siebie nie potrafił, wszystko dyktował mu Bóg.

Lu. mówi
- Jahwe nie tylko jest traktowany za pan brat, ale daje się przekonać. Bo już machnął ręką na Izraela. Mojżesz go znów prosi, namawia. "Panie, a cóż powie o Tobie Farao?" Wziął go na ambit.

Lu. przeciw niedokształceniu uczonych
- Nie ma osobnego cytatu, że wiara przenosi góry. Jest tylko, że "choćbyś miał wiarę, która przenosi góry, niczym jest bez miłości".

Lu. w dzieciństwie usłyszał, że biblijny Józef jako chłopiec nosił kolorową szatę. Nigdy odtąd nie mogą Lu. zaskoczyć żadne kolory. Po tamtej wizji. Nic jej nie dorówna.

Mój numer kodu pocztowego 03 969. Teraz to chyba zapamiętam, bo 969 lat żył Matuzalem. Trzy - Trójca. Zero było na początku.
[s. 239-240]



sobota, 8 maja 1976
[...]
Mały chłopczyk prosi o dedykację na urodziny dla tatusia. Mała dziewczynka chce zaświadczenie, że tu była. Podaje mi Pierwszy dzień wolności Kruczkowskiego. Piszę na tym: "Kruczkowski dawno umarł. Danusia Hossczewska była na Kiermaszu Książki, co poświadcza w imieniu swoim i Państwowego Instytutu Wydawniczego Miron Białoszewski."
[s. 341]



19 czerwca
Minął rok mieszkania tu. Przyzwyczaiłem się całkowicie. Tyle że nagle trzy dni temu stanąłem w oknie
- Co ja robię tu na Pradze? To już naprawdę nie wrócę na plac Dąbrowskiego? Do Śródmieścia?
Zgasiłem zaraz w sobie tę chętkę, jak i chętkę papierosową. Nie marzę o papierosie, ale w każdej chwili bym zapalił.
To niepalenie i mieszkanie na Pradze ma poparcie w innych obcościach. Spoglądam na faceta w szybie sklepowych drzwi. Gruby, stary, brzydki, obcy. A przecież takiego mnie widzą. Wciąż nie przyzwyczaiłem się do swojego podstarzałego, brzydkiego wyglądu. Nie chcę go uznać. To ja na niby tylko. Od niedawna i na niedługo. Taki nieprzewidziany, dodatkowy.
Ostatnio brak sił.
[s. 384]

Powybierane te cytaty chaotycznie, bo taki jest ten pamiętnik - chaotyczny. O wszystkim i o niczym. O starym drzewie, które jednak przesadzono - dobrze, że w obrębie tego samego parku. O człowieku, który funkcjonuje zupełnie w oderwaniu. Od przyczyn i celów, od pór dnia, od miejsc.

Dla Warszawy warto przeczytać. Jak powstawała. Z czego: gdzie, z jakiego materiału ludzkiego, w jakiej skali. Chamowo. 1975-1976. Trochę później następne 'chamowa' - Ursynów chociażby. Pewne rzeczy, wrażenia, w sumie zostały do dzisiaj, jak choćby ten moment, kiedy się tramwajem wyjeżdża za cm. Bródnowski, a tam nagle całe nowe miasto.
Nie wiem, kto poza varsavianistami mógłby czytać tę książkę. Groupies Białoszewskiego? Filolodzy może. Historycy. Nikt, kto po prostu lubi Białoszewskiego, coś tam czytał, nie za wiele - chyba nie. Zbyt to hermetyczne, pokręcone. W zasadzie, tak jak powyżej widać, króciutkie fragmenty tylko przemawiają. Owszem, widać tam człowieka o niespotykanej wrażliwości, o fantastycznym zmyśle językowym, ale chyba skłaniałbym się ku temu, żeby pisarza poznawać przez jego utwory raczej niż przez jego wyjątkową osobowość uwidocznioną w dzienniku.

środa, 17 marca 2010

Burton, Tim: Alicja w krainie czarów

"A mi się nie podobało", że tak sobie zacytuję.

Szedłem na film mając w pamięci inne dokonania Tima Burtona. Takie filmy jak Beetlejuice, Sweeney Todd, Gnijąca panna młoda czy nawet Charlie i fabryka czekolady mogę oglądać bez końca. Nawet jeśli historia, która jest opowiadana, jest w gruncie rzeczy prosta jak konstrukcja cepa (vide Charlie), to zostaje wpisana w świat tak pokręconej wyobraźni, że ja to łykam bez pytań jak młody pelikan.

Tymczasem Alicja jest... nudna. Wbrew temu, co można usłyszeć w recenzjach krytyków, to nie jest udany mariaż wyobraźni Burtona i rozmachu produkcyjnego Disneya. To jest inkorporacja Burtona przez Disneya, disneizacja wyobraźni.

Historia zewnętrzna (dorosła Alicja) jest do wyrzygania płaska i - tadam, tadam - nielogiczna. Bez żartów, jak już z jakiegoś powodu obudowujemy historię Alicji historią dwudziestoletniej dziewczyny z dziewiętnastowiecznej Anglii, to na miłość boską nie próbujmy jej na koniec filmu uczynić wyzwoloną feministką, która sama popłynie na koniec świata reprezentować wielką kompanię handlową! Żadna wewnętrzna przemiana bohaterki by jej tego nie umożliwiła, a otaczanie świata wyobraźni urealniającym kontekstem tylko po to, żeby na koniec ten kontekst odrealnić jest kompletnie bez sensu.

Historia wewnętrzna (Alicja w króliczej norze) jest, niestety, po prostu mdła. Nie ma zaskoczenia, tak naprawdę to nie jest żaden wonderland, poza tym, że zwierzęta tam umieją mówić, to wszystko jest do bólu przewidywalne. Kurczę, mamy tekst, który jest sam w sobie nieźle pokręcony, co więcej, nie ustanawia żadnych granic dla wyobraźni. W wonderland może zdarzyć się wszystko. Mamy reżysera, który jest mistrzem w eksplorowaniu ciemnych zakamarów wyobraźni. Jak z tego może wyjść przewidywalna, mdła papka o przewidywalnej, mdłej przemianie duchowej, tego ja nie rozumiem.

W zasadzie jedyna rzecz, która w tym filmie jest burtonowska, to wygląd postaci. Już ich zachowanie - niekoniecznie, to raczej zawdzięczamy Carrollowi, ale wygląd? Prze-mistrzowski, zwłaszcza jeśli chodzi o Absolema i grubych bliźniaków (BTW, odsyłam przy okazji do serialu Liittle Britain, w którym można Matta Lucasa zobaczyć w zgoła innym kontekście). Dobrze, że chociaż tyle.

Jeśli chodzi o warstwę graficzną, to nie sposób uniknąć porównania z ostatnim hiciorem 3D - Avatarem. No i cóż, to porównanie również wypada na niekorzyść Alicji. W Avatarze ten wykreowany świat wgniatał w fotel, a efekty 3D (choć mnie akurat nie usatysfakcjonowały do końca), jeszcze to wrażenie pogłębiały. W tym filmie świat jest zwyczajny, poza małymi wyjątkami, a efektów 3D prawie nie widać. No, ok, od czasu do czasu "przed ekranem" przeleci jakiś motyl, ale generalnie - nic.

Podsumowując - rozczarowanie. Nie znam się za bardzo na robieniu filmów - może tego filmu po prostu nie dało się zrobić dobrze? Może książek Carrolla nie da się dobrze sfilmować? Ale to, co zostało wymyślone, żeby udało się je przenieść na ekran, do mnie w ogóle nie trafia.

I tylko jedna rzecz zostaje w pamięci - język. Był to pierwszy od dawna film, w którym musiałem spoglądać na napisy. Nie wiem jakim mistrzem narzecza language trzeba by być, żeby tak po prostu ogarnąć ze słuchu ścieżkę dialogową.

środa, 10 marca 2010

Kundera, Milan: Żart

Na jakiś miesiąc przed feriami moje stosunki z Małgorzatą (była na pierwszym roku, ja na drugim) stały się bliższe i usiłowałem jej imponować przy pomocy metod równie głupich jak te, którymi usiłują imponować kobietom dwudziestoletni młodzieńcy wszystkich czasów: przywdziewałem maskę; udawałem starszego (duchem i doświadczeniem), niż byłem; udawałem, że mam większy dystans wobec świata, że patrzę na wszystko z góry, że oprócz własnej skóry mam drugą, niewidzialną i nieprzeniknioną. Sądziłem (zresztą słusznie), że kpina jest wyraźną oznaką dystansu, a choć zawsze lubiłem żartować, z Małgorzatą robiłem to mozolnie, wyrafinowanie, z całym wysiłkiem.
[s. 23-24]

Nie mam pojęcia, o czym jest ta książka. Pozostawia takie wrażenie bezradności i niesamowitego zakleszczenia. Wszyscy bohaterowie splatają się ze sobą w kombinacjach niewyobrażalnych, i żaden z nich nie ma kontroli nad tym, co się z nim, przez niego i dookoła niego dzieje. Każdy z tych ludzi robi coś, i momentalnie traci kontrolę nad skutkami swojego czynu; fala odbita konsekwencji wraca do niego, powoduje kolejną falę, i tak w nieskończoność. Jeden żart zmienia życie wielu osób. A może żartem jest to, że coś takiego w ogóle może się stać? Może to opowieść o opresyjnym reżimie, który nie tylko kontroluje ludzi fizycznie, ale ma moc działania na umysły, formuje poglądy, definiuje postawy? Ale to prosta interpretacja. A może żartem jest to, że ci ludzie myślą, że mogą decydować o życiu swoim i innych, że mają na coś wpływ, że mogą definiować choćby sami siebie, i choć świat po raz kolejny pokazuje im, że tak nie jest, oni nie ustają w próbach?

Nie wiem, o czym jest ta książka, ale dobrze, że ją przeczytałem.

wtorek, 9 marca 2010

Vespa: Starsi grubsi bogatsi

Radość w domu i w zagrodzie, Vespa wydała nową płytę i przyjechała na koncert do Warszawy!

Start jest mocny - Vespa Pany buja i zaprasza do zabawy.

Vespa - Vespa Pany

Potem jest nieco zbyt spokojnie jak na mój gust. Nie, że źle. Przy kawałkach z tej płyty nie da się nie bujać, nie skakać i nie uśmiechać, ale na poprzednich płytach była, mam wrażenie, większa równowaga pomiędzy bardziej energetycznymi kawałkami do ska-ska-skakania (ach, Polska miejska), a łagodniejszymi, do kręcenia bioderkiem. A tutaj jest wyraźna przewaga tych spokojniejszych. Przy czym to nie jest tak naprawdę wada płyty, trochę szukanie dziury w całym. Obejście problemu jest proste, należy zmontować sobie playlistę ze wszystkich płyt zespołu i włączyć losowe odtwarzanie.

Muzyka to jedno, natomiast warto odnotować teksty - niektóre, tak jak To tyle dziś kosztuje, są przemistrzowskie: Co więcej w planach nie miałem poznać żadnej migotki co takie czary roztacza - score!

A koncert - trochę mniej energetyczny niż listopadowy, ale i tak znakomity. No i dobrze było przypomnieć sobie dzięki fachowemu instruktażowi, jak się tańczy ska :D

Lao Che: Prąd stały / Prąd zmienny - płyta i koncert

Muzycznie w większości jest OK. Bardzo wyraźna zmiana brzmienia w stosunku do poprzednich płyt - wyczuwalne są klimaty, które Spięty wprowadził w Antyszantach: dużo elektroniki, nasuwają się też skojarzenia z zimną falą.
Ale tekstowo... no niestety jest słabo. Z kilku źródeł usłyszałem informację - nie wiem, na ile pewną - że teksty powstawały w niejakim pośpiechu. To by było wytłumaczenie, bo są, jak na możliwości Spiętego, słabe i niechlujne.

Efekt końcowy jest nierówny. Są takie kawałki, w których ani muzyka ani tekst się IMHO nie bronią (Historia stworzenia świata), są takie, w których akceptowalna muzyka jest nokautowana słabym tekstem (Kryzys), takie, w których przeciętny tekst jest równoważony dobrą muzyką (Czas), i - na szczęście - takie, które są po prostu całościowo bardzo OK: Życie jest jak tramwaj czy Urodziła mnie ciotka.

Zaliczyłem też koncert w Palladium, 6 marca. Niestety, bez euforii. Żaden kawałek z płyty nie zyskał jakoś niesamowicie w wykonaniu koncertowym, a niektóre nawet straciły. Sam O'Tnosc na przykład - na płycie jest to bardzo spójna piosenka. Muzycznie prosta, ja mam wrażenie takiej czystej linii. Do tego całkiem w porządku tekst, niby bez zachwytów, aż do ostatnich wersów, które rozkładają na łopatki zupełnie i bez dyskusji. I ta prostota tekstu i czystość muzyki się fajnie zgrywa. Na koncercie ta piosenka została czymś okrutnie zaśmiecona, jakimiś brzdąkaniami w tle, przeszkadzajkami, nie wiem czym. Szkoda.

Pamiętam rok 2008, po wydaniu Gospelu jeździłem za Lao na koncerty jak szalona groupie. Zabawa, energia. I na tym koncercie też się najlepiej bawiłem przy tych kawałkach, które już znałem. Prąd stały / Prąd zmienny to nie jest zła płyta, ale poprzeczka, jaką sobie zespół postawił wcześniej, była tak wysoko, że tym razem skok się nie udał.

OSTR: Tylko dla dorosłych

No nie wiem.W ogóle do mnie nie trafia koncept tego albumu, a nawet więcej - nie tylko nie trafia, ale wkurwia mnie okrutnie. Same kawałki są OK, 11 płyta w dorobku artysty, no i generalnie wiedziałem, czego się spodziewać. Ale ta otoczka... nie do wytrzymania. Chociaż warto docenić wydanie i fajnie narysowany komiks.

Póki co chyba jedyny oficjalny teledysk z płyty jest tu i niby jest OK:
http://www.youtube.com/user/AsfaltRecords#p/u/1/WnarUJLbZwU

Ale już np. najlepsza IMHO z płyty Przez stress, wszystko fajnie, po czym dochodzisz do 3:00 no i... dramat:
http://www.youtube.com/watch?v=yWJS8kvoG-4

środa, 3 marca 2010

Márai, Sándor: Wyznania patrycjusza

To wszystko, co wiem o dziadku; nigdy go nie widziałem, zmarł dwadzieścia lat przed moim urodzeniem. Jego portret wisi w moim pokoju na ścianie, jestem do niego zdumiewająco podobny. Mam jak on zmysłowe rysy, twarz miękką i pełną, dolna warga mi opada i gdybym zapuścił brodę okalającą twarz, stałbym się sobowtórem tego człowieka, który patrzy na mnie z fotografii. Po nim odziedziczyłem też zamiłowanie do włóczęgi, wrażliwość, słowiańską ruchliwość i niepewność. Ten obcy człowiek mocno żyje we mnie dalej. Dziedziczymy po przodkach zapewne nie tylko kompleksję; tak jak noszę jego usta, czoło, oczy, kształt głowy, podobnie żyją we mnie jego gesty, śmiech, lubieżne popędy, swoboda, chełpliwość. Ja też chciałbym nosić po kieszeniach księgowość mego życia i spraw. Ale żyje we mnie również drugi dziadek, surowszy, poważniejszy i bardziej pedantyczny, który także wcześnie zmarł i którego nie znałem. Ci dwaj obcy, z którymi przyszło mi żyć, rzadko dopuszczają do słowa mnie, tego osobnika, którego wyciosałem z siebie po omacku i z wielkim trudem.

[s. 101]



W Berlinie rozpoczęła się moja nieoczekiwana przygoda: przygoda młodości. Teraz już wiem, że młodość nie jest odcinkiem życia, który mierzy się czasem, to po prostu stan, którego ani początku ani końca nie sposób oznaczyć datami. Młodości nie liczy się od okresu dojrzewania i nie kończy się ona nagle pewnego dnia, powiedzmy w wieku czterdziestu lat, w Niedzielę Palmową, o szóstej po południu. Młodość, ten dziwny, bynajmniej nie "burzliwy" stan przydarza się nam, kiedy najmniej się go spodziewamy, i najczęściej kiedy ani nie jesteśmy nań przygotowani, ani go specjalnie nie oczekujemy. To stan smutku, czystości i altruizmu. Miotają tobą siły, którym nie sposób się przeciwstawić. Cierpisz z tego powodu, trochę się wstydzisz, chciałbyś jak najprędzej mieć to wszystko za sobą, być już "dorosłym", nosić brodę i wąsy, mieć zasady i przykre, jednoznaczne wspomnienia. Któregoś dnia budzisz się i inne postrzegasz wokół siebie światło, inne znaczenie mają przedmioty, inny sens słowa. Według danych paszportu i zasobów sił jesteś jeszcze młody; może nawet nie zdążyłeś jeszcze stać się mężczyzną, kimś prawdziwym, odpowiedzialnym i bez złudzeń. Ale pierwsza młodość, ten przeżywany jakby w półśnie stan drażliwości i niewinności dobiegł już końca. Zamiast niego rozpoczyna się coś innego i brakuje spodziewanego życiowego antraktu. Budzisz się jak nagle odczarowany i dziwisz się. To takie uczucie après, niepodobne do żadnego cielesnego odczucia, przepełniające goryczą do dna, na którym kiełkuje rozczarowanie. Lecz dopóki trwa, człowiek jest właściwie nie do zranienia.
W Berlinie, w sposób nie pozostawiający żadnych wątpliwości, rozpoczęła się moja młodość, czas, którego powrotu człowiek pragnie potem przez całe późniejsze życie. Każdego dnia budziłem się z poczuciem, że dziś stanie się coś ważnego.

[s. 371-373]



Na początku wiosny ożeniłem się. Swe nowe rodzinne obowiązki potraktowałem nadzwyczaj poważnie. Przede wszystkim po dłuższym namyśle kupiłem szafkę na buty. Zakup tego niezbędnego i wysoce użytecznego mebla całkowicie pochłonął sumę - kilka milionów lub miliardów, nie pamiętam już - przeznaczoną na urządzenie się. Poza tym nie kupiłem nic innego. Była to bardzo ładna, wykonana z twardego drewna, dwudrzwiowa szafka z miejscem dla dwudziestu czterech par butów. Kiedy po upływie kilku tygodni przed następną falą inflacji wyjechaliśmy do Paryża, szafkę na buty podarowaliśmy naszym berlińskim gospodarzom. Do Paryża nie było jak jej zabrać, a poza tym oboje mieliśmy tylko trzy pary butów.
Zakupiwszy szafkę na buty uważałem w każdym razie, że uczyniłem co do mnie należy, przygotowałem się do poważnego życia i stworzyłem Loli wszelką wygodę, jakiej jej potrzeba. Ona też tak uważała. Szafkę postawiliśmy na środku pokoju, umieściliśmy w niej trzy pary naszych butów i rozpoczęliśmy dorosłe życie.


[s. 410-411]


Wynotowałem sobie powyżej kilka fragmentów - poruszających czy wesołych - ale zasadniczo ta książka to był dla mnie jakiś koszmar. Drugie spotkanie z tym autorem i druga porażka. Nie jestem w stanie go czytać. Od połowy tego prawie sześćsetstronicowego tomu już tylko marzyłem o końcu. Powiedzieć, że narrator i główny bohater mnie wkurwiali, to jakby nic nie powiedzieć. Ten tekst to rozwlekła, ozdobna opowieść człowieka, który tak naprawdę nie ma nic do powiedzenia. Oczywiście ja rozumiem, że ten styl, ta konstrukcja bohatera, korespondują z tytułem i czasem akcji, że jest to opowieść o końcu świata, w którym nic czy po prostu bycie było wystarczającym zadaniem. Ale czytanie o tym świecie jest zadaniem ponad moje siły. I kiedy trafiam na wyznanie:

W takim oto patetycznym oszołomieniu zaczynałem swój pobyt we Florencji. [...] Zachałannie i samotnie wziąłem w posiadanie ten skarbiec, który nagle się przede mną otwarł [...]. Moje "zadanie" jaśniało przede mną jak słońce: mam pozostać we Florencji, w pobliżu tego innego świata, do ostatniej chwili, dopóki zezwolą mi na to rządzące moim życiem sekretne potęgi.
[s. 460]

- to chce mi się zamknąć książkę. Może i to, co Márai ma do powiedzenia nie jest takie zupełnie bez sensu, ale to, jak to mówi, jest dla mnie całkowicie nie do przyjęcia.