środa, 3 marca 2010

Márai, Sándor: Wyznania patrycjusza

To wszystko, co wiem o dziadku; nigdy go nie widziałem, zmarł dwadzieścia lat przed moim urodzeniem. Jego portret wisi w moim pokoju na ścianie, jestem do niego zdumiewająco podobny. Mam jak on zmysłowe rysy, twarz miękką i pełną, dolna warga mi opada i gdybym zapuścił brodę okalającą twarz, stałbym się sobowtórem tego człowieka, który patrzy na mnie z fotografii. Po nim odziedziczyłem też zamiłowanie do włóczęgi, wrażliwość, słowiańską ruchliwość i niepewność. Ten obcy człowiek mocno żyje we mnie dalej. Dziedziczymy po przodkach zapewne nie tylko kompleksję; tak jak noszę jego usta, czoło, oczy, kształt głowy, podobnie żyją we mnie jego gesty, śmiech, lubieżne popędy, swoboda, chełpliwość. Ja też chciałbym nosić po kieszeniach księgowość mego życia i spraw. Ale żyje we mnie również drugi dziadek, surowszy, poważniejszy i bardziej pedantyczny, który także wcześnie zmarł i którego nie znałem. Ci dwaj obcy, z którymi przyszło mi żyć, rzadko dopuszczają do słowa mnie, tego osobnika, którego wyciosałem z siebie po omacku i z wielkim trudem.

[s. 101]



W Berlinie rozpoczęła się moja nieoczekiwana przygoda: przygoda młodości. Teraz już wiem, że młodość nie jest odcinkiem życia, który mierzy się czasem, to po prostu stan, którego ani początku ani końca nie sposób oznaczyć datami. Młodości nie liczy się od okresu dojrzewania i nie kończy się ona nagle pewnego dnia, powiedzmy w wieku czterdziestu lat, w Niedzielę Palmową, o szóstej po południu. Młodość, ten dziwny, bynajmniej nie "burzliwy" stan przydarza się nam, kiedy najmniej się go spodziewamy, i najczęściej kiedy ani nie jesteśmy nań przygotowani, ani go specjalnie nie oczekujemy. To stan smutku, czystości i altruizmu. Miotają tobą siły, którym nie sposób się przeciwstawić. Cierpisz z tego powodu, trochę się wstydzisz, chciałbyś jak najprędzej mieć to wszystko za sobą, być już "dorosłym", nosić brodę i wąsy, mieć zasady i przykre, jednoznaczne wspomnienia. Któregoś dnia budzisz się i inne postrzegasz wokół siebie światło, inne znaczenie mają przedmioty, inny sens słowa. Według danych paszportu i zasobów sił jesteś jeszcze młody; może nawet nie zdążyłeś jeszcze stać się mężczyzną, kimś prawdziwym, odpowiedzialnym i bez złudzeń. Ale pierwsza młodość, ten przeżywany jakby w półśnie stan drażliwości i niewinności dobiegł już końca. Zamiast niego rozpoczyna się coś innego i brakuje spodziewanego życiowego antraktu. Budzisz się jak nagle odczarowany i dziwisz się. To takie uczucie après, niepodobne do żadnego cielesnego odczucia, przepełniające goryczą do dna, na którym kiełkuje rozczarowanie. Lecz dopóki trwa, człowiek jest właściwie nie do zranienia.
W Berlinie, w sposób nie pozostawiający żadnych wątpliwości, rozpoczęła się moja młodość, czas, którego powrotu człowiek pragnie potem przez całe późniejsze życie. Każdego dnia budziłem się z poczuciem, że dziś stanie się coś ważnego.

[s. 371-373]



Na początku wiosny ożeniłem się. Swe nowe rodzinne obowiązki potraktowałem nadzwyczaj poważnie. Przede wszystkim po dłuższym namyśle kupiłem szafkę na buty. Zakup tego niezbędnego i wysoce użytecznego mebla całkowicie pochłonął sumę - kilka milionów lub miliardów, nie pamiętam już - przeznaczoną na urządzenie się. Poza tym nie kupiłem nic innego. Była to bardzo ładna, wykonana z twardego drewna, dwudrzwiowa szafka z miejscem dla dwudziestu czterech par butów. Kiedy po upływie kilku tygodni przed następną falą inflacji wyjechaliśmy do Paryża, szafkę na buty podarowaliśmy naszym berlińskim gospodarzom. Do Paryża nie było jak jej zabrać, a poza tym oboje mieliśmy tylko trzy pary butów.
Zakupiwszy szafkę na buty uważałem w każdym razie, że uczyniłem co do mnie należy, przygotowałem się do poważnego życia i stworzyłem Loli wszelką wygodę, jakiej jej potrzeba. Ona też tak uważała. Szafkę postawiliśmy na środku pokoju, umieściliśmy w niej trzy pary naszych butów i rozpoczęliśmy dorosłe życie.


[s. 410-411]


Wynotowałem sobie powyżej kilka fragmentów - poruszających czy wesołych - ale zasadniczo ta książka to był dla mnie jakiś koszmar. Drugie spotkanie z tym autorem i druga porażka. Nie jestem w stanie go czytać. Od połowy tego prawie sześćsetstronicowego tomu już tylko marzyłem o końcu. Powiedzieć, że narrator i główny bohater mnie wkurwiali, to jakby nic nie powiedzieć. Ten tekst to rozwlekła, ozdobna opowieść człowieka, który tak naprawdę nie ma nic do powiedzenia. Oczywiście ja rozumiem, że ten styl, ta konstrukcja bohatera, korespondują z tytułem i czasem akcji, że jest to opowieść o końcu świata, w którym nic czy po prostu bycie było wystarczającym zadaniem. Ale czytanie o tym świecie jest zadaniem ponad moje siły. I kiedy trafiam na wyznanie:

W takim oto patetycznym oszołomieniu zaczynałem swój pobyt we Florencji. [...] Zachałannie i samotnie wziąłem w posiadanie ten skarbiec, który nagle się przede mną otwarł [...]. Moje "zadanie" jaśniało przede mną jak słońce: mam pozostać we Florencji, w pobliżu tego innego świata, do ostatniej chwili, dopóki zezwolą mi na to rządzące moim życiem sekretne potęgi.
[s. 460]

- to chce mi się zamknąć książkę. Może i to, co Márai ma do powiedzenia nie jest takie zupełnie bez sensu, ale to, jak to mówi, jest dla mnie całkowicie nie do przyjęcia.

Brak komentarzy: