sobota, 27 lutego 2010

Spięty - Hybrydy - 26.02.2010

O Antyszantach pisałem - płyta to smakołyk. Niektóre kawałki nie bardzo mi podeszły, ale generalnie jest bardzo dobra.

Koncert natomiast to zupełna miazga. Spięty sam na scenie, ogarnia gitarę, stopę, talerze, efekty, efekty paszczowe, a do jednej piosenki nawet ukulele1. I robi muzykę, która wgniata w ziemię. Nie pozostawia pytań. OK, te piosenki, które mi na plycie nie podeszly, i na koncercie nie były rewelacyjne. Ale wszystko inne dostało kopa razy 10. Taka Ma Czar Karma na żywo? Albo Trafiony - zatopiony?
Nawet nie wiem, jak to opisać. Taka muzyczna surowizna, która z jednej strony generuje ciary na plecach, z drugiej nie pozwala nie skakać.

I do tego niespodzianki: Bang Bang Nancy Sinatry, która to piosenka, jak się okazuje, jest pomyślana pod głos Spiętego. Drobiazg z repertuaru Koli:



i płynne przejście do urywków z Kalibra 44, zakończone wyśpiewaniem:
Halo, tu Pablopavo, dzwonię do Ciebie ze snu

Po kilku zaliczonych koncertach Lao Che wiedziałem, że gość potrafi grać na żywo. Ale że potrafi zrobić coś takiego? Lao Che to jest jednak hurtowa robota. Jasne, energia ze sceny, ale generalnie to tłum, masówka. Ten koncert był znacznie bardziej kameralny. Widać było, że publiczność zna płytę - i Spięty genialnie wszedł w interakcję z ludźmi. Nie było konferansjerki, chyba nie jest mistrzem gadania ze sceny, ale interakcja muzyczna nastąpiła na najwyższym poziomie. Ludzie pod sceną czuli muzykę, a Spięty czuł, kiedy i jak tę muzykę podkręcić, kiedy coś zaimprowizować, kiedy i jak zmienic tekst, żeby ludzie zareagowali. Nie wiem, czy ten Pablopavo na koniec to był ukłon dla Warszawy, czy w innych miastach jest jakoś inaczej, ale mnie tym trafił w samo serce. Zachwyt i pełnia szczęścia.



[1] Czy coś jak to ;]

Brak komentarzy: