Afera Pelanta
Wspomnieliśmy już, że członkiem partii był Karel Pelant. Zapytajcie którejkolwiek babki prenumerującej "Świętego Wojciecha", "Krzyż" lub "Marię" o nazwisko Pelant, a babina natychmiast się przeżegna, wysmarka i zawoła, że już długo modli się za duszę tego łotra. Czy więc Karel Pelant jest łotrem? Odpowiedź jest prosta. On nie wierzy w Boga i w tym własnie okresie przygotowywał się do podróży do Ameryki, żeby ochrzczonych Indian znów nawrócić, by w tego z trudem nabytego Pana Boga nie wierzyli. Na taką rzecz dostał pieniądze z "Wolnej Myśli", która wówczas cieszyła się wielkim szacunkiem, ponieważ odbywał się zjazd Wolnej Myśli, połączony z piękną erą wolnomyślicielskich procesji, na których czele szli Pelant, Loskot, Bartošek i Julius Myslík. A w tym samym czasie czeski lud katolicki udał się w wielkim pochodzie na Hradczany, żeby oddać hołd arcybiskupowi. Była to procesja starych bab i dziadków, ministrantów i kościelnych, którzy piskliwymi głosami śpiewali Chwalmy Pana. Całej procesji towarzyszyło wówczas 400 żandarmów. Widziałem jednego żandarma, który idąc obok pochodu zapomniał się w swojej dobroduszności i śpiewał Chwalmy Pana, ale szło także około 30 000 innych ludzi, którzy śpiewali socjalistyczne pieśni i krzyczeli "Chwała niebiańskim kozom!", a dzielne katolickie stare baby wygrażały parasolkami pod ochroną policji, aż na rogu alei Ferdynanda pewien młody pracownik policji, sądząc, że baby wygrażają jemu, kazał pochód rozpędzić. Wykorzystali to przeciwnicy Pana Boga, żeby się wmieszać między pobożne dusze, burzliwie protestować przeciw akcji policji i krzyczeć: "Pochód do pałacu arcybiskupiego jest legalny!" Tak więc pochód znowu zbił się w kupę. Tylko wierzący i niewierzący nie szli już oddzielnie, ale niewierzący wzięli pod ręce stare baby i dziadków, i śpiewając Czerwony sztandar, ciągnęli do pałacu arcybiskupiego na Hradczany. Ja sam targałem kościelnego od św. Szczepana. Dziadek odmawiał na głos Ojcze nasz, a kiedy dochodziliśmy do mostu Karola w tym skamlącym tłumie, z którego wyrywały się okrzyki "Precz z Kościołem!", sądził, że wybiła ostatnia godzina i trząsł się jak osika, spodziewając się, że teraz powrzucamy całe to tałatajstwo do rzeki jak Jana Nepomucena. Pelant wziął pod rękę pewną starą pannę z olbrzymim krzyżem na piersiach, tercjarkę zakonu Róży Dominikańskiej, i namawiał ją, żeby wystąpiła z Kościoła, a tercjarka piskliwie wrzeszczała: "Ludziska, ten bezbożnik mnie ciągle dotyka!" - Następnie ten dziki tłum z groźnym rykiem antyreligijnych pieśni przeciągnął ulicą Nerudy, rozstąpił się wzdłuż i wszerz przed pałacem arcybiskupim i nagle ucichł, ponieważ tłum bywa czasem humorystą. Wtem stare baby, kościelni i członkowie Kongregacji Mariańskiej, rozproszeni wśród tych ohydnych ludzi niczym nenufary na śmierdzącej wodzie stawu, podnieśli swe głowy ku oknom pałacu arcybiskupiego i na placu Hradczańskim rozległ się hymn papieski. Tak było w programie. A śpiew ten miał stanowić znak dla arcybiskupa, żeby wyszedł ze swojego ukrycia za zasłoną na balkon. I tak też uczynił, ale ledwo się ten dobry pasterz ukazał na balkonie, zagrzmiało jak grom "fuj", a arcybiskup błogosławił tłumowi, który nagle huknął Czerwony sztandar. I w tym chaosie zabrzmiał piskliwy głos biednej panny tercjarki, która załzawionymi oczami wpatrzona w postać jego eminencji zawołała: "Ojcze przewielebny, on mnie szczypie!" A równocześnie odezwał się głos Pelanta: "Obywatele, to nieprawda!" Następnie wmieszała się w to policja konna i zaczęła tłum rozganiać. Bez miłosierdzia prześladowano każdego, czy w Boga wierzył, czy nie wierzył, przy czym dziwnym zrządzeniem losu zamknięto piętnastu ludzi, wyłącznie członków Kongregacji Mariańskiej, i żal było patrzeć jak ulegle kroczą męczennicy, otoczeni przez żandarmów, na posterunek policji. A czoło tego pochodu męczenników tworzył mężczyzna, który całe swoje życie poświęcił walce o zachowanie wiary katolickiej i którego dwóch żandarmów musiało trzymać za kołnierz, chociaż śpiewał Chwalmy Pana, a żandarmi mu mówili: "Tego swojego Pana Boga chwalcie sobie w domu, ale nie tutaj, tutaj nie ryczcie". Potem już na dole, pod Hradczanami, znowu pochód się skupił, Pelant zgubił swoją damę w ogólnym zamęcie, a część wierzących w swej pobożności pociągnęła po tym strasznym pogromie do Tynu na Rynek Staromiejski i tam trwała na modlitwach, podczas gdy w kościele rozszedł się straszny smród. Nabożenstwo zostało przerwane, ponieważ ktoś rozrzucił w pobożnym tłumie śmierdzące kulki. "Czech" napisał, że to zrobił Pelant. I to była afera Pelanta.
[s. 273-275]
Jak zmieniać świat nie ruszając się znad kufla z piwem? Hašek znalazł znakomity sposób. Partia Umiarkowanego Postępu (w Granicach Prawa) jest pomysłem tak absurdalnym, tak rozbrajającym, że wręcz niemożliwym, a jednocześnie przeprowadzonym całkowicie poważnie - ma zebrania, ma komitet wykonawczy, program, prowadzi kampanię wyborczą. Działania Partii opisane są nierówno - część "Misja apostolska trzech członków Partii Umiarkowanego Postępu (w Granicach Prawa)" jest prze-rewelacyjną historią pijacko-awanturniczej, absolutnie partyzanckiej wyprawy Haška i dwóch przyjaciów dookoła Czech, Austrii i Węgier. Najlepszy kawałek całej książki. Następująca po niej część "Szpiegowskie afery Partii..." - coś jakby satyryczne rozliczenie autora z redakcjami i wydawnictwami praskimi z początku XX wieku - jest wyraźnie słabsza. Niezależnie od tego, przeczytać warto.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz