wtorek, 7 września 2010

Konwicki, Tadeusz: Nowy Świat i okolice

W zasadzie cała lektura ponowna, po kilku latach od zajęć z współczesnej, Kalendarza i klepsydry była po to, żeby sobie przygotować grunt pod tę książkę.
No i sobie przygotowałem. Przygotowałem na tyle dobrze, że w zestawieniu z powyższą, w tej lekturze znalazłem tylko dalsze się-starzenie, powtórki, smutną skłonność do refleksyjności i generalne mędzenie.
Ale znalazłem też na przykład taki kawałeczek:

Noc, ale wcale nie późna. Noc na początku. Początek nocy. A ja drżę w swojej nyży, trzęsę się znowu i spazmuję. Ja wiem. Widzę to wyraźnie. Rozumiem z całą dotkliwością. Wszyscy powoli zwariowali. Najpierw pojedynczy osobnicy, potem całe grupy, wreszcie warstwy społeczne, na koniec narody. Wszyscy zwariowali na moich oczach. Wariaci rządzą, wariaci pilotują samoloty, wariaci sprzedają w sklepach kaszankę.
Sam wśród wariatów. Ja jeden normalny, jeden jedyny zdrowy człowiek pomiędzy nienormalnymi pacjentami. Pacjentami wielkiego szpitala wariatów. Od bieguna do bieguna. Od oceanu do oceanu. Co ja mam tu robić między wariatami. Obcymi dla mnie jak kamienie, góry, obłoki. Obcymi i niemymi. Obcymi z zakłóconą świadomością. Do kogo się odezwać, komu zaszlochać na piersi albo kogo prosić o rozgrzeszenie.
Sam wśród wariatów. Najstraszniejsza z samotności.
[s. 199-200]

Skądinąd to nie jest zły tekst, jeśli już się człowiek nastawi na tę specyficzną (sylwiczną, hue, hue, hue) formę, ale nie polecam czytania bezpośrednio po Kalendarzu... - to porównanie nokautuje.

Ale jest też pożytek z lektury - zwiększył mi się apetyt na takie plotkarskie anegdotki i zamierzam sobie odświeżyć Tyrmanda Dziennik 1954.

Brak komentarzy: