niedziela, 17 czerwca 2012

Sieniewicz, Mariusz: Miasto szklanych słoni

Niedziela. Jeden z tych pierwszych marcowych dni, gdy świat zaczyna oddychać zielenią. Poszarzałe trawy nabierają żywszych kolorów. Resztki śniegu przypominają rozczochrane peruki, porzucone w oszołomieniu przez zimę. Zbałamucił ją bladolicy flirciarz spod polarnej gwiazdy. Obiecał zamki na lodzie i sople na wierzbach.
Tylko patrzeć, jak na niebie pojawią się ptasie klucze, by otworzyć drzwi wczesnej wiosny. Rozgęga się niebo, zacznie klekotać, trelować zmienione w skrzydlate melodie. Słońce nie będzie już tylko światłem. Będzie jaśniejącym ciepłem, od którego korony drzew zmienią się w kolorowe wianki, rozpączkowane zawiązkami kwiatów.
Okna domów otwierają się szeroko. Świeżo wyprane, plisowane firanki powiewają z lekkością roztańczonych baletnic. Obok trzepaka dres Bogdan chwieje się pod ciężarem dywanu. Ratlerek szczeka, staje na tylnych łapach. Z bocznej kieszeni bluzy wypadają dzieła wybrane Tuwima.
[s. 112]

Bardzo ładnie napisana książka i bardzo ciekawie skonstruowana. W zasadzie aż do końca nie wiedziałem, czy któraś z przeplatających się dwóch narracji to rzeczywistość, czy wszystko to sny wariatów, którzy - tak się złożyło, wyśnili siebie nawzajem. Trochę sobie, ale to prostackie skojarzenie, pomyślałem potem o tej piosence:



Tak się jej z kolei złożyło, że utknęła w kontekście politycznym, ale gdyby wrócić do korzeni, to byłoby w zasadzie to samo.


Brak komentarzy: