piątek, 19 listopada 2010

Nahacz, Mirosław: Niesamowite przygody Roberta Robura

Gdyby to była skończona, domknięta przez autora powieść, to napisałbym tak:

1) Znakomity pomysł na świat przedstawiony - wciągający, intrygujący totalitarny świat Światła i Telewizji, który, co ciekawie wymyślone, nie jest jednak światem spójnym - potęgi go tworzące z czasem odsłaniają się jako rywalizujące a nawet skonfliktowane.

2) Bardzo fajnie opisany sam proces przejmowania władzy nad mieszkańcami miasta; proces u którego podstaw leżą nie tylko zręczna socjotechnika i przemoc fizyczna, ale też lenistwo tych, nad którymi władzę się przejmuje. Państwo totalitarne rodzi się w sporej części w skutek bierności samych obywateli.

3) Jak zwykle naprawdę zręczna, zgrabna, plastyczna fraza, na którą od pierwszej przeczytanej książki Nahacza zwróciłem uwagę i która mi się nieodmiennie podoba.

Ale:

4) Kompletnie zjebane wszystko pozostałe.

Początek i koniec całej historii nie mają sensu. W dobrze wymyślonej fikcji stworzony świat jest niejako self-explaining - historia wyjaśnia czemu jest jak jest, oczywiście nie wszystko zawsze jest wyjaśnione jak u Tolkiena, z tysiącletnimi mitologiami, ale generalnie nie zostaje po lekturze nieprzyjemne wrażenie typu "ej, ale to się wszystko kupy nie trzyma, czemu tak?". A tu zostaje.
Miałem wiele razy w całym tekście takie wrażenie, że autor zaplanował historię, rozpiął jej ramy tak, jakby chciał nakreślić świat znacznie bardziej kompleksowy. Ale nie starczyło mu czasu albo konceptu na wypełnienie tych ram.


5) A nawet ten język czasami zawodzi. Tekst wygląda trochę jak smutna próba napisania trzymającej w napięciu prozy sensacyjnej. Przeskoki czasowe, flashbacki i flashforwardy, zmiany miejsc, gwałtowne wejścia nowych bohaterów, przeróżne triki techniczne, to wszystko jest napisane po prostu nieudolnie. Drobne porcje tej historii są doskonałe, ale złożone w całość po prostu nudzą; nadmiarowość niewyjaśnionych historii, dopowiedzeń, dygresji, to wszystko razem się po prostu rozlewa, pęka w szwach. Wrażenie to potęguje się pod koniec - wygląda to trochę tak, jakby sam autor stracił wizję tego tekstu i jakby poddał się, złożył broń, dopisał zakończenie byle jakie i bez sensu, żeby tylko odepchnąć to wszystko od siebie jak najdalej.
Za każdym razem kiedy ekran gasł, Mistrz czuł, jakby coś umierało. "Nie, proszę, jeszcze trochę, nie gaśnij" - myślał i zawsze przez kilka sekund, kiedy monitor już nie świecił, był znowu smutnym robotnikiem, który nie znajduje w sobie siły, żeby się poruszyć. Teraz wpatrywał się w ekran i widział swoje odbicie.
"To jego powinniśmy widzieć na niebie, jego i nikogo więcej. Wszyscy powinniśmy go widzieć, ale tylko ja powinienem z nim rozmawiać" - myślał.
On kochał Kontura.
Otworzył skrzynię z numerem piątym. Znalazł w niej gumową maskę pluszowego misia, który byłby całkiem słodki, gdyby nie czerwone oczy i ostre metalowe zęby, doprawione w taki sposób, że stawały się groźną bronią.
Mistrz nie rozumiał tego przedmiotu. Mistrz kochał Kontura.
[s. 385]
Maska posłuży mu kilka stron później (lub wcześniej, nie pamiętam) do poderżnięcia komuś gardła. I tak co chwilę kawałek kompletnie niewytłumaczalny z żadnego punktu widzenia.

***

Ale ponieważ biografia autora nie pozwala mi traktować tego tekstu jako domkniętego, skończonego, to zwalę wszystkie niedociągnięcia właśnie na to "niedokończenie". Chociaż to nieprzyjemne wrażenie "pękania", niespójności, miałem już przy lekturze Bociana i Loli, więc może to niestety taka ułomność autora, że nawet przy skończonych tekstach nie do końca był w stanie nad nimi zapanować? Żeby taką krytykę przeprowadzić, chyba potrzebowałbym jednak większej próby dłuższych tekstów, a na to z wiadomych względów nie ma szans.
To jeszcze tylko jedna złośliwość na koniec: ja bym erudycyjnych wtrętów pochodzących z innych tekstów czy z piosenek nie opatrywał wyjaśniającymi przypisami. Połowa zabawy ucieka.

Brak komentarzy: