wtorek, 29 kwietnia 2014

José Saramago: Podróż słonia

Zostawszy sam, arcyksiążę jął się zastanawiać nad tym, że być może za dużo powiedział, że rozpropagowanie tych jego słów, jeśli kornak nie będzie trzymał języka za zębami, nie przyniesie żadnej korzyści kruchej polityce równowagi, którą utrzymywali pomiędzy reformą lutra i trwającą już soborową reakcją. W sumie, jak powie henryk czwarty, król francji, w nie tak dalekiej przyszłości, paryż wart jest mszy. Mimo to dotkliwa melancholia maluje się na chudym obliczu maksymiliana, może dlatego, że niewiele rzeczy w życiu boli bardziej niż zdrada ideałów młodości. Arcyksiążę powiedział do siebie samego, że jest już dośc stary, żeby nie płakać nad rozlanym mlekiem, że nabrzmiałe wymiona kościoła katolickiego jak zwykle czekają na zręczne ręce, które je wydoją, a fakty jak do tej pory dowodziły, że ręce arcyksiążęce nie są całkowicie pozbawione tego dojącego talentu dyplomatycznego, pod warunkiem że wynik interesów wiary z czasem stanie się korzystny dla jego interesów. Jakkolwiek by było, historia o słoniowym cudzie przekraczała granice tego, co można było tolerować, Ci z bazyliki, pomyślał, potracili głowy, mając takiego świętego, człowieka, który ze skorup potłuczonego dzbana zrobił nowy dzban, będąc w padwie, uniósł się w powietrze i pofrunął, żeby uratować ojca od szubienicy, a tu nagle proszą kornaka, żeby im pożyczył słonia do udawanego cudu, ach, lutrze, lutrze, ileż racji miałeś.
[s. 187-188]

Słabiej, aniżeli w innych książkach, prowadzi Saramago swoją historię, nieporadnie kroczy ten słoń przez góry. Miło się czyta, ale jakiekolwiek wrażenia - w porównaniu z innymi powieściami noblisty - umykają szybko. No cóż, nie co dzień pojawia się słoń w naszym życiu (s. 58).

Brak komentarzy: