wtorek, 17 listopada 2009

Saramago, José: Rok śmierci Ricardo Reisa

Obmyśla się inne napady. Podczas gdy Portugalia modli się i śpiewa, bo nadszedł okres świąt i pielgrzymek, wiele mistycznych kantyczek, wiele sztucznych ogni i wina, wiele viry a Minho, wiele orkiestr, wiele aniołów o białych skrzydłach za obrazami, w skwarze, który wreszcie jest reakcją nieba na przedłużającą się zimę, bez uchylania się jeszcze od wysłania nam od czasu do czasu rozproszonych deszczów i burz, podczas gdy Tomas Alcaide śpiewa w Teatrze Świętego Ludwika Rigoletto, i Manon, i Toscę, podczas gdy Liga Narodów decyduje się ostatecznie znieść sankcje przeciwko Włochom, podczas gdy Anglicy protestują przeciwko przelotowi sterowca Hindenburg ponad fabrykami i strategicznymi punktami Wielkiej Brytanii, mówi się, że niebawem nastąpi przyłączenie Wolnego Miasta Gdańska do Rzeszy. To już ich problem. Tylko wnikliwe oko i palec wyćwiczony w badaniach kartograficznych potrafiłby odnaleźć na mapie czarną kropkę i barbarzyńskie słowo, to nie z ich powodu nastąpi koniec świata. Bo, w końcu, nie jest dobre dla spokoju domowego ogniska mieszać się w życie sąsiadów, nawarzyli piwa, niech je piją (...)
[s. 343]


Ksiązka napisana znakomicie - język Saramago prowadzi sam siebie, jest dygresyjny, rozpasanie opisowy, czasami autorefleksyjny. To, co się w tej książce dzieje, dzieje się gdzieś w tle, jest jedną z fal tej rzeki opowieści, dzieje się w nagłówkach gazet, w krótkich relacjach z drugiej ręki, które niewykształcona służąca Lidia może, tak jak umie, powtórzyć panu doktorowi Reisowi, w dziwnym, jednorazowym wezwaniu na Policję, którego nie powinno być, ale jednak było, dziwne, ciekawe czemu, może to tylko pomyłka.
Może i lepiej dla Ricardo Reisa, że umarł własnie w 1936 roku - w nastepnych latach coraz trudniej byłoby mu udawać, że można żyć tak, jakby nic dookoła się nie zmieniało.

Do zapamiętania jeszcze kilka absolutnie rewelacyjnych fragmentów:

Pochłonięty porządkami, nie spostrzegł, że zaczęło padać, ale gwałtowne uderzenie deszczu zabębniło o szyby, Co za pogoda, podszedł do okna, żeby spojrzeć na ulicę, zobaczył staruszków na chodniku przed domem, jak owady zwabione światłem, i obaj przejmowali grozą jak insekty, jeden wysoki, drugi niski, każdy z parasolem, z głową uniesioną w górę jak modliszki, tym razem nie przestraszyli się kształtu, który się pojawił i ich obserwował, musiał wzmóc się deszcz, żeby zdecydowali się odejść w dół ulicy, uciekając przed wodą wylewającą się z przepełnionych rynien na dachu, gdy przyjdą do domu, złają ich żony, jeśli takowe posiadają, Cały mokry, jeszcze dostaniesz zapalenia płuc, a później służąca ma się zajmować wielkim panem, a oni odpowiedzą, W mieszkaniu dony Luizy już ktoś mieszka, to samotny mężczyzna, nie widać nikogo więcej, Patrzcie no, takie duże mieszkanie tylko dla jednego człowieka, co za marnotrawstwo, spytacie, skąd one wiedzą, że mieszkanie jest duże, pewnej odpowiedzi nie ma, możliwe, że w czasach dony Luizy przychodziły tam sprzątać, kobiety tego rodzaju chwytają się każdej możliwości, kiedy zarobki mężów są niskie albo gdy on odmawia im pieniędzy, żeby wydawać na wino i kochanki, ida więc wtedy nieszczęsne myć schody i prać ubrania, niektóre się w czymś specjalizują, tylko piorą albo tylko myją schody, i w ten sposób stają się mistrzyniami w swoim fachu, mają zasady, dumne są z bieli prześcieradeł, żółci stopni, o tych mówi się, że mogłyby służyć za obrus na ołtarzu, o tamtych, że można by z nich zjeść marmoladę, gdyby na nie spadła, dokądże to już nas prowadzi dygresja krasomówcza.
[s. 205-206]


Ricardo Reis nie unikał ponownego spotkania przy wyjściu. Rozmawiali, idąc korytarzem, spytał, czy Marcendzie podobała się sztuka, ona odpowiedziała, że trzeci akt ją wzruszył do łez, Przypadkiem zauważyłem, oznajmił on, i na tym zakończyli tę rozmowę, doktor Sampaio przywołał taksówkę, chciał wiedzieć, czy Ricardo Reis będzie im towarzyszył, gdyby przypadkiem zamierzał własnie wrocić do hotelu, byliby zachwyceni, a on odpowiedział, że nie, podziękował, Do jutra, dobranoc, cieszę się, że państwa poznałem, samochód odjechał. Miał ochotę pojechać razem z nimi, ale zdawał sobie sprawę, że byłoby to niestosowne, wszyscy czuliby się skrępowani, zakłopotani, siedzieliby w milczeniu, nie byłoby łatwo znaleźć inny temat rozmowy, a do tego doszłaby jeszcze kwestia miejsc w taksówce, na tylnym siedzeniu nie zmieściliby się we trójkę, doktor Sampaio nie chciałby jechac z przodu i zostawić córki z nieznajomym, tak, nieznajomym, w sprzyjającej ciemności, no cóż, nawet jeśli nie byłoby między nimi najmniejszego kontaktu fizycznego, ciemność zbliżyłaby ich aksamitnymi dłońmi, a jeszcze bardziej zbliżyłyby ich myśli powoli stające się myślami skrywanymi, ale nie tajonymi, nie można by tez posadzić Ricardo Reisa obok kierowcy, nie zaprasza się kogoś po to, aby jechał z przodu, obok licznika, wiadomo, że na końcu trasy siedzący najbliżej czuje się zobowiązany zapłacić, szczególnie, jeśli z powodu przeliczania albo jakichś przeszkód pieniądze długo się nie pojawiają, a ten z tyłu, który zaprosił i naprawdę chce zapłacić, mówi, że nie, proszę pana, nie pozwala kierowcy przyjąć pieniędzy od tego pana, ja płacę, cierpliwy szofer czeka, aż pasażerowie w końcu się zdecydują, rozmowa słyszana tysiące razy, nie brak groteskowych wydarzeń w życiu taksówkarza.
[s. 105-106]



Oto tytuły własności i zasiedlenia, wypisano na frontonie, że to grób Pani Dionisii de Seabra Pessoa, pod okapem tej wartowni, gdzie, to romantyczny pomysł, na wysokości wewnętrznych zawiasów drzwi śpi strażnik, jeszcze jedno imię, nic więcej, Fernando Pessoa, z datami urodzenia i śmierci, i złocona urna, która oznajmia, To tutaj, i wtedy znowu zaczyna padać. Przyjechał z tak daleka, z Rio de Janeiro, płynął noce i dni po morskich falach, tak bliska i zarazem tak daleka wydaje mu się dzisiaj ta podróż, i co teraz ma robić, sam w tej alei, pośród pośmiertnych mieszkań, z otwartym parasolem, w porze obiadu, z daleka dobiega go przytłumiony dźwięk dzwonu, spodziewał się, że będzie coś czuł, kiedy tutaj przyjdzie, kiedy dotknie tych okuć, głębokie wzruszenie, rozdarcie, wewnętrzne trzęsienie ziemi, jak wielkiego miasta bezgłośnie walącego się w gruzy, rozpadające się portyki i białe wieże, a w końcu tylko słabe pieczenie oczu, które minęło tak samo szybko, jak się pojawiło, nie dało nawet czasu, żeby o nim pomysleć i wzruszyć się tym myśleniem.
[s. 39]


A, na marginesie - koncept, że po śmierci każdy z nas dostaje jeszcze bonusowe 9 miesięcy stopniowego zanikania, tak jak przed urodzeniem miał 9 miesięcy stopniowego pojawiania się, jest całkiem wesoły i pociągający. Ja bym chyba chciał.

Brak komentarzy: