[...] stres ich, zwłaszcza matkę, zabijał. Ojciec wychodził do pracy i wracał przesiąknięty zapachem ropy. Wszyscy faceci w mieście tak wtedy pachnieli. Emiraty oraz Teksas. On miał lepiej. Wiesz, jak facet ma pracę, to reszta go nie obchodzi, ponieważ reszta to jest tylko czas wolny. Matka miała zrobić nam dom, ale nie wiedziała jak, ponieważ znała tylko rodzinny z makatką, Matką Boską, gorejącym sercem Pana Jezusa, muchami, smrodem obory i kogutem pierdolącym nieustannie swoje dziesięć kur. A tutaj wokół gdzie nie spojrzeć elegancja-francja, buty z wężowej skórki i mycie się trzy razy dziennie. Kurwa, rozumiesz, nikt do nas nie przychodził, zero obcych. Tylko ta spod szybów czasem. Teraz to widzę, te matczyne godziny przed lustrem, tę jej bezradność, to przypinanie sobie, przykładanie, przymierzanie przed wyjściem do sklepu, bo przecież nigdzie dalej ani na krok, chyba że w niedzielę autobusem na wiochę. Wiesz, nigdzie nie wychodziła ot tak, jak się wychodzi na chwilę, w kapciach, pożyczyć cukru, po ogień, jak jesteś u siebie i nie musisz sprawdzać w lustrze, jak wyglądasz, bo za progiem nie jest żaden Armagedon, tylko też twoje. Ale to nie był ten przypadek. To nie jest w ogóle ten przypadek, bo tutaj nikt nie jest u siebie, wszyscy mają poczucie, że coś komuś podpierdolili, oraz następne, że ktoś im zaraz coś podpierdoli. Wszystko jedno, towar, dobre imię, miejsce w kolejce, powietrze do oddychania, podpierdoli im szacunek, którego i tak do siebie nie czują, no, wszystko, bo to jest, człowieku, kraj szabru oraz awansu, kraj awansu szabernego, że się tak wyrażę. I moja matka, świeć panie nad jej udręczoną duszą, przeczuwała to, ponieważ była wrażliwa, ale była też kobietą prostą, więc nie potrafiła tego zrozumieć, a jedynie poczuć, że kogoś udaje, że jej życie pękło, rozdwoiło się i że musi cierpieć, chociaż nie potrafi znaleźć w sobie żadnej winy... Robiła tylko to, co wszyscy, nie? Wszyscy. Próbują uciec od swojego losu do miasta, do Reichu, na Jackowo, na Księżyc albo w pizdu. To jest, bracie, kraj wiecznych tułaczy, żadni Żydzi, tylko my. Nie musimy nigdzie wychodzić, kurwa, siedzisz w czterech ścianach i jesteś wygnańcem. Jak moja matka. Jak ja albo ty. A może nie?
[s. 252-253]
Fragment uderzający z dwóch powodów.
Po pierwsze, miałem kiedyś taką rozmowę z Przemkiem na temat wszechobecnego w ludziach tutaj, u nas, w naszym cudnym kraju, poczucia nieustannego zagrożenia. Zagrożenia tym, że gdzieś czyha podstęp. Że zawsze ktoś chce ich na czymś oszukać, zrobić w wała, odważyć mniej cebuli w sklepie, oszukać na promocji abonamentu za telewizję, podpieprzyć lepsze miejsce w przedziale kolejowym, nie dolać piwa do kreseczki 0,5l na kuflu czy wcisnąć się im z podporządkowanej przed maskę. I że w tym stanie permanentnego zagrożenia jedyną obroną jest atak - objechanie korka zatoczką autobusową i wciśnięcie się samemu, wykłócenie się o piwo z pianką, bo na pewno nie opadnie do poziomu kreseczki tylko niżej, wyśmianie sprzedawcy w salonie cyfry+ że co on za gówno wciska, jak en czy inny polsat mają o 4,90 na miesiąc taniej. Bo jeśli my tego nie zrobimy, to nam za chwilę zrobią, a wtedy zostaniemy bezradni i napiętnowani, no bo przecież dać się wyruchać w kraju cwaniaków to niezmywalna plama na honorze.
Po drugie, z powodu przetaczającej się - najpierw przez media lokalne a potem już przez cały internet - dyskusji o przyjezdnych w Warszawie. Moje stanowisko dotyczące przyjezdnych jest dosyć proste - zapraszam ich serdecznie, niech pomagają rozwijać aglomerację, miasto samo nie urośnie, a jak nie będzie rosło to będzie się cofało. Zapraszam ich serdecznie do mieszkania tutaj i do wszystkiego, co się z tym wiąże: do płacenia podatków, do interesowania się przyszłością i przeszłością tego miejsca, do uczestniczenia w kulturze i w życiu knajpianym, do zakładania własnych firm i do rozmnażania się, generalnie: do życia. I do konstruktywnej krytyki też ich zapraszam, jeśli mają jakiś dobry pomysł na usprawnienie miejskiej komunikacji, poprawę stanu dróg, służby zdrowia, to wręcz cudownie. Miastu mogłyby się przydać nowe osoby ze świeżymi pomysłami. I tylko do niekonstruktywnego jechania po Warszawie ich nieszczególnie zapraszam, bo jeśli dla kogoś to miejsce jest największą chujnią galaktyki, nie do naprawienia, wszystko źle i nawet nie ma co zgłaszać koncepcji poprawy, bo nie ma tu nic do uratowania, to myślę sobie, że powinien bez namysłu porzucić tę czarną dziurę i poszukać sobie jakiegoś lepszego miejsca na ziemi. Czyli generalnie jakby dosyć otwarty jestem. A tymczasem miałem takie wrażenie, jakby lokalsi zbyt mało pewnie jeszcze czuli się u siebie, żeby przyjmować gości.
Nie wiem do końca z czego to wynika. Mam takie wspomnienie z lat młodych, że Polska nie lubiła Warszawy, że krążyła niepisana zasada, że na wyjazdach nie przyznajemy się do bycia z Warszawy, bo można za sam ten fakt po ryju zebrać. Dopiero kilka lat temu, tak mi się wydaje, to odpuściło. I zewnętrznie - spadło poczucie zagrożenia z zewnątrz (pewnie powolne cywilizowanie się piłki nożnej ma tu jakieś znaczenie), i wewnętrznie - pojawiło się przywiązanie do miejsca a nawet poczucie dumy. "Nie mówię szeptem gdy mówię skąd jestem" to się w kontekście Warszawy parę lat temu dopiero pojawiło. Może jakoś w okolicach uruchomienia Muzeum PW? Bo zapewne Muzeum tu odegrało sporą rolę. Z ostatnich spraw na przykład Projekt Warszawiak pokazał mi, jak ogromna jest w ludziach stąd potrzeba zamanifestowania dumy ze swojego pochodzenia - tandeta straszna, a chwyciło tak, jakby nigdy rodzimy szołbiz nie wyprodukował nic lepszego.
W każdym razie myślę sobie, że te ostatnie lata to wciąż jeszcze za mało czasu, aby gospodarze poczuli się wystarczająco u siebie, aby przestać traktować wizyty gości jak inwazję barbarzyńców.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz