piątek, 3 sierpnia 2012

Węgry - Czechy 2012

Eger - wbrew złośliwościom Krzysztofa Vargi w Gulaszu z Turula, wina z Szépasszonyvölgy nie tylko nie są złe, ale zdarzają się wśród nich prawdziwe smakołyki. Letnie popołudnie spędzone na kilku degustacjach i wreszcie kilku kieliszkach w wybranej piwniczce to jak dla mnie wzór letniego popołudnia. Nie jestem też przeciwnikiem zamawiania specjałów na wynos.

Samo miasteczko natomiast... przerażające. Trafiliśmy do niego w niedzielne popołudnie, na ulicach nie było żywej duszy, ruch kołowy niemal zerowy, knajpy pozamykane na głucho, czynna jedynie lodziarnia, złote łuki i jakaś restauracja z kuchnią w stylu kebab. Szczęśliwie w poniedziałek się lekko zaludniło. Ale, uczciwie mówiąc, zwiedzania jest na pół dnia. Pozostały czas można bez wyrzutów sumienia spędzić nad kieliszkiem.


Budapeszt - nie jest to, jak Praga, miłość od pierwszego wejrzenia, choć doceniam: infrastrukturę komunikacyjną a zwłaszcza rowerową; przyjazność mieszkańcom takiego na przykład Deák Ferenc tér, który w ciągu dnia wraz z pobliskim parkiem jest otwartym i zachęcającym miejscem do posiedzenia i relaksu, a wieczorami zmienia się w tętniące życiem centrum zabawy; urokliwą 1. linię metra; mnogość kąpielisk. Zakochałem się też, jak pewnie niejeden turysta, w ogródku Szimpla. Kiedyś myślałem, że twórcy Snu Pszczoły inspirację czerpali z Berlina, ale to nieprawda. Musieli wcześniej być w Szimpla Kert.

Krążąc nie tylko po winiarniach, ale po przeróżnych knajpach, spróbowałem też węgierskich piw. Cóż... nie rekomenduję. Borsodi to kompletna porażka, słodkie, ciężkie, nie do picia. Soproni nieco lepsze, choć też bez potrzebnej w piwie goryczki. Dziwne, bo to brand Heinekena. Wreszcie Dreher, może dlatego, że także w łapach światowej korporacji, najbardziej uniwersalny. Smak typowego, znanego na całym świecie piwa z wielkiego koncernu. Bez szału, ale da się pić. Zdecydowanie jest to kraj wina.




Z Węgier śmigneliśmy na południowe Morawy - do Mikulova. I znowu: wina, wina, wina. I zwiedzanie zameczków. W zasadzie, jak się na te Morawy pojedzie bez roweru, to nie ma zbyt wiele innych rzeczy do zrobienia: można oglądać zameczki i pić wino. Którego różnorodność jest taka, że ja nie jestem w stanie zapamiętać i ocenić nawet ułamka z tego, czegośmy próbowali. Jedno tylko:


http://eshop.vinarstvivolarik.cz/e-shop/bila-vina/ryzlink-vlassky-pozdni-sber-2011-detail


Z całej wycieczki zdecydowanie na największą uwagę zasługiwało Znojmo. Niezwykle urokliwe miejsce, z własnym Hobbitonem, z kościołem, w którym przechowują złotą głowę C3PO, wreszcie z wieżą Sarumana nieopodal rynku. Tyle radości w jednym miejscu dawno nie zaznałem.


A powrót: jechałem i oczom mym ukazał się upadek państwa polskiego w pełni. Najpierw porażka Tuska A1, trzypasmowa obwodnica nieomal całej aglomeracji śląskiej, a następnie porażka Tuska A2, którą ze Strykowa do Warszawy dotarłem chyba jakoś w godzinę. Skandal!













Brak komentarzy: