środa, 10 czerwca 2009

Brodski, Josif

Fi mi podsunęła, żebym przeczytał Muchę. Mucha jak mucha, ale kilka innych niczego sobie.

***


Zawsze twierdziłem, że los to zły kawał.
Że po co ryba, jeżeli jest kawior.
Że z wszystkich stylów ostanie się gotyk,
bo, stercząc, nie naraża na kłujący dotyk.
  Siedzę przy oknie. Klony za nim mokną.
  Kochałem ludzi niewielu. Lecz mocno.

Sądziłem, że od lasu większe jest polano.
Że po co całe dziewczę, skoro jest kolano.
Że, zaprószone pyłem spod kopyt historii,
oko Rosji odpocznie na cyplach Estonii.
  Siedzę przy oknie. Umyłem naczynia.
  Szczęście już się skończyło. Nic się nie zaczyna.

Sądziłem, że w żarówce widać męki płciowe.
Że akt miłosny winien stworzyć własną mowę.
Że, wbrew Euklidesowi, gdy coś zwężę w stożek,
nie tyle z tego zero, ile Chronos stworzę.
  Siedzę przy oknie. Wspominam dni młode.
  To się uśmiechnę, to znów splunę na podłogę.

Pisałem, że liść każdy - to pączka zniszczenie.
Że w niewłaściwą glebę upadłszy, nasienie
nie puszcza pędu: toteż łąka czy polana
świadczy, że się Przyrodzie zdarzył grzech Onana.
  Siedzę przy oknie, zaciskając wargi.
  Cień, mój towarzysz, na ścianie się garbi.

Pieśni mojej motywu brakowało. Ale
nie na chór jest pisana. Nie dziwię się wcale,
że mi w nagrodę za takie podarki
nikt nóżek swoich nie kładzie na barki.
  Siedzę przy oknie; morze, stary raptus,
  grzmi za storami i za świstem wiatru.

Znając nasze dość niskogatunkowe czasy,
przybijam dumny stempel "towar drugiej klasy"
na swe najlepsze myśli; i niech jutro młode
przyjmie te doświadczenia z walk o każdy oddech.
  Siedzę w ciemności. I nie gorsza pewno
  ciemność w pokoju, niż ciemność na zewnątrz.

1971


Debiut

1

Gdy już po wszystkich była egzaminach,
wspomniała mu, że mógłby wpaść wieczorem;
nyła sobota, i ciasno tkwił korek
w szyjce butelki czerwonego wina.

Deszcz padał, kiedy wstał niedzielny ranek;
i gość, na palcach przez skrzypiący parkiet
przebrnąwszy, cicho ściągnął marynarkę
z gwoździa, wbitego chybotliwie w ścianę.

Wzięła ze stołu szklankę i przełknęła
resztkę herbaty, wystygłą i burą.
Mieszkanie spało. Świtała niedziela.
Leżała w wannie, czując całą skórą

dno obłuszczone. Wcześnie jeszcze było.
Pachnąca mydłem, pustka nieodparta
pełzła w nią poprzez jeszcze jeden wyłom,
co się otwierał na poznanie świata.

2

Palce, którymi przymykał drzwi sieni,
były - aż wzdrygnął się - czymś zabrudzone;
kiedy dłoń chował w kieszeń, parę monet
- reszta za wino - brzęknęło w kieszeni.

Aleja była pusta. Chodnik przemókł
od wody z rynien, dzwoniących o ściany.
Przypomniał sobie gwóźdź i tynk spękany,
i z opuchniętych warg, nie wiedzieć czemu

wyrwał się brzydki wyraz. Patrząc w pusty
świt, poczerwieniał; postępkiem głupawym
własnych ust sam sie tak zdziwił, że wrósłby
w grunt, gdyby właśnie tramwaj się nie zjawił.

Później w pokoju swym składał wzdłuż kantów
spodnie, nie patrząc na trącący potem
klucz pasujący do tak wielu zamków,
a tak wstrząśnięty swym pierwszym obrotem.

1970



Piosenka


Szkoda, że cię tu nie ma,
szkoda, kochanie.
Siedziałabyś na sofie,
ja - na dywanie.
Chustka byłaby twoja,
moja - kapiąca łza.
Albo może na odwrót:
płacz - ty, pociecha - ja.

Szkoda, że cię tu nie ma,
szkoda, kochanie.
Prowadząc wóz, dłoń kładłbym
na twym kolanie,
udając, że je mylę
z dźwignią, gdy zmieniam bieg.
Wabiłby nas nieznany
lub właśnie znany brzeg.

Szkoda, że cię tu nie ma,
szkoda, kochanie.
Srebrny księżyc na czarnym
nieba ekranie
na przekór astronomom
oddawałbym co noc
na żeton na automat,
by usłyszeć twój głos.

Szkoda, że cię tu nie ma,
na tej półkuli -
myślę, siedząc na ganku
w letniej koszuli
i z puszką Heinekena.
Zmierzch. Krzyk mew. Liści szmer.
Co za zysk z zapomnienia,
jeśli tuż po nim - śmierć?

1989


Trzy powyższe w przekładzie - no ba! - Stanisława Barańczaka.



* * *

Tym tylko byłem, czego
ty dotykałaś dłonią,
nad czym w noc - głuchą, wronią -
pochylałaś się, strzegąc.

Tym tylko byłem, co
rozróżniałaś tam, w dole:
w licach zatartych, w czole
rysy nawykła ciąć.

Tyś to trącała przecież
zmysł, by drżał, by nie usnął,
mnie małżowinę uszną
lepiąc w gorącym szepcie.

Tyś to w wilgotną głąb
krtani, w łuki podniebień,
kiedy wzywałem ciebie,
giętki wkładała głos.

Ślepy byłem, lecz szłaś -
przesłonięta i jawna -
wzrok wszczepiając mi z nagła.
Tak zostawia się ślad.

I tak światy się stwarza,
a stworzone - od nowa
zaczynają wirować
i darami obdarzać.

Tak, to blaskiem, to mgłą
spowity, ziąbem, ogniem,
wśród przestworzy samotnie
krąży zbłąkany glob.

1981


A ten przełożył Wiktor Woroszylski. Co jest dla mnie niespodzianką - Woroszylskiego całkowicie olałem na podstawie jego dokonań sprzed 1956 i tak naprawdę w ogóle go nie znam. Nadrobić należy.

Brak komentarzy: