sobota, 25 lipca 2009

Anderman, Janusz: Cały czas

Jedna z bardziej wciągających polskich współczesnych powieści, jakie czytałem. Irytująco dopasowana do rzeczywistości - jak sobie tak popatrzeć na uroki III RP, to naprawdę można uwierzyć, że taki A.Z. istniał. Że wielu takich A.Z. mogło istnieć. Co więcej, że mogli się całkiem ładnie, w odróżnieniu od opisanego A.Z., poustawiać.

No ale.

A, i sam koncept prowadzenia narracji - znakomity.

Tym razem przed cytatem potrzebny jest kontekst: początek stanu wojennego. Osoby uwięzione lub internowane stają się bohaterami, szczególnie dla lecących na odważnych opozycjonistów studentek.

Jak się tam, do takiej Białołęki dostać? - łamał sobie głowę A.Z. Brał pod uwagę różne pomysły, rozważał nawet napisanie na siebie donosu ujawniającego adres, pod którym się ukrywa, ale te wszystkie pociągnięcia były zbyt ryzykowne. Jeśli zdradzę swój adres, pomyślał, przyjdzie po mnie Służba Bezpieczeństwa. Mieszkania, w których się ukrywam, zawalone są nielegalnymi drukami. Przypiszą mi je i to może się skończyć wyrokiem. [...]
A.Z. widział oczywiście różnicę pomiędzy uciążliwościami prawdziwego uwięzienia z wyroku a internowaniem. Więzienia w towarzystwie nieobliczalnych kryminalistów bał się panicznie, gdyby zaś go internowano, byłby wśród swoich. Jako pisarza umieszczono by go pewnie w ośrodku wczasowym; to była zwykła taktyka władzy, która zdawała sobie sprawę, że tych, o których może upomnieć się nawet opinia międzynarodowa, trzeba przetrzymywać w jak najlepszych warunkach. To byla elita. W więzieniach trzymano internowanych działaczy o mniejszym znaczeniu lub schwytanych podczas ulicznych demonstracji.
Wreszcie A.Z. wpadł na pomysł, który wydał mu się skuteczny, a jednocześnie nie wiązał się z groźbą wyroku. To mogło zadziałać. Pojechał na ulicę Wiejską, do wydawnictwa Czytelnik. Zabrał ze sobą czysty notes, sprawdził, czy ma długopis. Na ramieniu zawiesił chlebak, do którego zapakował sweter, skarpetki, bieliznę na zmianę, pastę do zębów, szczoteczkę i dwa kartony papierosów.
W kawiarni Czytelnika gromadziły się tłumy. Za zasłoną dymu trwały rozmowy i życzliwe spory, przekazywano sobie ostatnie wiadomości i plotki, rozprowadzano druki. To było jedno z nielicznych takich miejsc w mieście, dlatego każdego dnia na trotuarze parkowało kilka fiatów z esbekami, którzy kontrolowali, kto przychodzi, jak często i z kim; samochody tkwiły w śniegu od przedpołudnia po zmierzch, a funkcjonariusze uruchamiali od czasu do czasu silniki, by w ciągu nie kończących się godzin służby nie zamarznąć.
A.Z. przechadzał się teraz wzdłuż budynku z notesem w ręku, stawał przed tymi fiatami, w których zza zapotniałych szyb majaczyły sylwetki mlodych mężczyzn, i bez pośpiechu, chuchając na końcówkę długopisu, zapisywał numery rejestracyjne; takich fiatów z załogami było aż cztery.
Efekt nastąpił szybko. Zamek jednego z samochodów szczęknął, uchyliły się drzwi, z obłoku pary, która buchnęła z wnętrza, wyłonił się cywil i ruszył ku niemu; A.Z. spokojnie skończył kaligrafowanie ostatniego numeru, podniósł głowę i zobaczył, że to ten sam funkcjonariusz, drugi, który go próbował przesłuchiwac na Rakowieckiej. Tylko jeden, zdążył pomyśleć, tylko jeden idzie po mnie, dlaczego tylko jeden ma mnie zatrzymywać, to mało widowiskowe; cywil pośliznął się, złapał A.Z. za ramiona; z daleka wyglądało to pewnie tak, jakby się bał, że się wywróci, albo chciał się serdecznie przywitać, ale on chwycił go za ramiona celowo - uścisk palców był mocny - i odwrócił A.Z. plecami do siebie, i puścił, i cofnął się o krok, i z rozmachem kopnął go w dupę. A.Z. niemal uniósł się nad chodnikiem, notesik i długopis wypadły mu z palców i by utrzymać równowagę, musiał chwycić wpół lodowate drzewko.
- Spierdalaj, czubie! - rzucił za nim funkcjonariusz. - Spierdalaj mnie stąd!
Potem schylił się, podniósł notes, spojrzał na zapiski, wyrwał kartkę i wsunął do kieszeni. Zamachnął się, wstrzymał rękę, obejrzał notes pochodzący z niemieckich darów i też go schował. Jak owada rozdeptał na skorupie lodu długopis A.Z., zostały tylko plastikowe drzazgi i czarna plama tuszu; splunął na nią i ruszył do samochodu, i usiadł z tyłu.
A.Z. rozejrzał się trwożliwie, ale ulica Wiejska była opustoszała; całe szczęście, pomyślał, jakby ktoś zobaczył, byłby straszny obciach; z drugiej strony, jakby był świadek, mogłaby pójść w miasto i świat wiadomość, że zostałem skopany przez esbecję. No tak, pomyślał, skopany; tylko jeden kop. Nie było świadków, ale niby mógłbym puścić w ludzi taką informację. Tylko że co? Powiem, że zostałem skopany? Oni mnie wtedy rzeczywiście mogą z zemsty skopać; nie ma żartów. Jak mnie która zapyta, skąd mam taki siniec, pomyślał, powiem, że mnie milicjant pierdolnął kolbą od kałacha, jak zrywałem plakat. No nie, przecież tacy jak ja nie mogą się zajmować zrywaniem jakichś obwieszczeń, to niepoważne. Po prostu bez powodu mnie pierdolnął, bandyta.
I A.Z. ruszył do domu; szedł na przystanek ostrożnie, bo przy każdym kroku przeszywał go jaskrawy ból; esbek kopał fachowo, trafił wprost w kość ogonową i teraz
[s. 209-211]

Brak komentarzy: