- Znałem takiego [wynalazcę; rozmowa toczy się w kontekście konstruktora pierwszych, eksperymentalnych samochodów w Krakowie przed I Wojną - ww] w Warszawie - powiedział pan Władysław i wszyscy zwrócili się nagle w jego stronę, albowiem przez ostatni miesiąc milczał. - Znałem takiego w Warszawie, w Szkole Głównej. Na swoim stryszku laboratorium prawdziwe sobie urządził. O niczym innym nie chciał wiedzieć, tylko coś tam majstrował, ze słoiczków kolby sobie porobił, menzurki, na nich ołówkiem miary porysował. Chciał nowe czernidło do butów czy do kałamarzy wynaleźć. Ale patrzcie - zamiast czernidła wyszedł mu płyn wybuchowy. Gdy to zobaczył, zrozumiał, jak to swoje laboratorium odkupić, znaczy swoją winę. Zrobił bombę i poszedł z nią do teatru, gdzie wiedział, że lożę trzyma generał Samodinow, i zamachnął się na niego...
- I zabił?
- Nie. bo go ordynans do loży wpuścić nie chciał. Ale zginął z ta bombą w drzwiach. I winę odkupił - a to może i lepiej, że człowieka nie zabił.
[s. 64]
No i dupa. Mogło być cudownie, bo ja, element z ducha antypolski, antykatolicki, niepatriotyczny, przeszyty zdradzieckim kosmopolityzmem, na nic innego wszak nie czekam jak na okazję do wyśmiania, wydrwienia, wyszydzenia polskiej tradycji, polskiej wiary, polskiej historii, polskiego bohaterstwa i męczeństwa, polskiego patriotyzmu. Ale tutaj wyszła jakaś dęta historiozofia czy historyczna/historiozoficzna fantastyka i cały plan wziął w łeb. Próba zrozumienia fenomenu polskiego straceńczego patriotyzmu przechodzi w poważną (patetyczną znaczy) refleksję, że wyjaśnienia nie ma. No to fajnie, 205 stron na nic. I nawet czytało się jakoś mniej płynnie niż ostatnio.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz