poniedziałek, 3 stycznia 2011

Trzy filmy, które mnie niezbyt obeszły

... i o których nie mam wiele do powiedzenia; chcę wszakże pamiętać, że je już raz widziałem i nie miałem wiele do powiedzenia.

1. Curtis, Richard: Love actually - super, słodziak, wzruszyłem się i rozpłakałem, a jak dorosnę to chcę być jak Hugh Grant. Moment równoległych monologów angielsko-portugalskich jest godny zapamiętania, a poza tym to już niewiele. Ale z kategorii romantycznych komedii to naprawdę najlepsze co kiedykolwiek widziałem.

2. Wenders, Wim: Lisbon story - jezu, co za nuda. Część miejsc poznałem części nie, ale generalnie chyba się niesamowicie na plus zmieniła Lizbona w ostatnich 15 latach? Ale poza zaciekawieniem widokami, to kaszana, tylko muzyka fajna. Choć może skoro to film, w którym (jak doczytałem) chodziło reżyserowi głównie o muzykę i dźwięk, to moje podsumowanie jest całkiem pochlebne?

3. Polański, Roman: Ghost Writer - bardzo fajna sensacja z bardzo ironicznym zakończeniem, sam smak. Ale na dłuższą metę nic, co by zapadało w pamięć. Można sobie podczas oglądania odnotować: o, trafna uwaga o funkcjonowaniu dzisiejszych mediów czy o, trafne podsumowanie świata polityki, ale trafne nie znaczy świeże czy odkrywcze.

2 komentarze:

maciek z warszawy pisze...

po "ghost writerze" mi zostala na dłużej refleksja jak ładnie wyglądało to BMW
no i ,że dom na plaży to niegłupi pomysł ( tylko zamiatać cały czas trzeba ...)

donwito.net pisze...

chyba że się ma do tego wynajętą służbę, gdyż się jest premierem UK. to wtedy nie trzeba.