... czyli jak ze słabego filmu zrobić chujowe przedstawienie.
Albowiem wybraliśmy się ze Stefanem do niezwykle modnego (jak się okazało; nie byłem świadom) teatru Polonia na przedstawienie pt. Bagdad Cafe. Generalnie dramat i groza już na wejściu, bo się okazało dość prędko, że to musical, a ja na musicale reaguję wysypką, łapią mnie dreszcze, kicham i swędzi mnie pod kolanem. Lewym. No ale dobra, siedzimy, oglądamy, proste to jak konstrukcja cepa - dwie panie na życiowym zakręcie, w szerokiej perspektywie weltschmerz a w szczególe proza życia, dzieciaki się buntują, knajpa rdzewieje i nie przynosi dochodu, mężowie są złamasami (a raczej byli, bo panie ich właśnie bądź to opuściły bądź wywaliły za drzwi), widoków na życie brak, no bieda. Ale przetykane to wszystko wstawkami mocno artystycznymi, które mają nam ten ogrom biedy unaocznić, jak na przykład poginający przez scenę baletmistrz1 z wstążką (WTF?!, że się tak spytam). Następuje starcie postaw życiowych. Z jednej strony mamy konstruktywny optymizm, chęć zmiany, zamiłowanie do pracy i działania - uosabiane przez pochodzącą z (kto by pomyślał) Niemiec Jasmin. Z drugiej strony nieufność, wrogość wobec innego, rezygnację, rozmiłowanie w stagnacji i przywiązanie do wyobrażenia samej siebie w roli wiecznej ofiary przeciwności losu - reprezentowane przez córę dumnego narodu amerykańskiego, Brendę. Oczywiście ostatecznie koncepcja konstruktywna przeważa i panie zostają przyjaciółkami na całe życie, ale zanim do tego dojdzie mamy jeszcze kilka dygresji oraz przerwę techniczną.
Przerwa techniczna następuje po 70 minutach, kiedy po ciągnącym się jak flaki z olejem wstępie wszystko wyraźnie zmierza ku dobremu. Wtedy aktorzy schodzą ze sceny, goście są serdecznie zapraszani do wydania paru złociszy w teatralnym bufecie, a po dwudziestu minutach lecimy dalej z częścią drugą. Część druga trwa 20 minut i mieszczą się w niej:
- dramatyczny zwrot akcji;
- rozstanie bohaterek w gniewie;
- powrót stanu życiowej stagnacji i uświadomienie sobie własnej pomyłki przez Brendę;
- powrót Jasmin, wielkie pojednanie i potwierdzenie przyjaźni już na całe życie (BFF, duh!).
I jeszcze kilka smakowitych dygresji. Na przykład jedna taka, która szczególnie zapada w pamięć: chór ośmiu mocno zniewieściałych męskich bohaterów w skomplikowanym układzie taneczno-wokalnym objaśnia istotę męskiej przyjaźni. Dowiedzieliśmy się ze Stefanem, że chodzi o to, aby się w knajpach prać po ryjach ze wszystkimi, którzy nie są naszymi przyjaciółmi, a poza knajpami patrzeć sobie głęboko w oczy bez słów, bo w prawdziwej męskiej przyjaźni słowa nie są potrzebne.
No dobra, żeby nie przeciągać - Stefan chciał wyjść po pierwszej "połowie", a ja go namówiłem na pozostanie, za co chciałbym oficjalnie przeprosić. Albowiem druga połowa nie tylko nie uratowała tego kiczowatego widowiska, ale pogrążyła je doszczętnie, obnażając nieudolność konstrukcyjną i koncepcyjną. Amen.
A z napisaniem tego poczekałem kilka dni, bo chciałem sobie najpierw obejrzeć oryginał, czyli film Percy'ego Adlona Bagdad Cafe z 1987 roku. Kombinowałem bowiem, że może to kupa z muchą to przedstawienie, ale może to nie wina samego przestawienia, tylko materiału, z jakiego to przestawienie zostało zrobione.
Otóż nie. Oryginalny film jest, owszem, słaby (z perspektywy 23 lat; po prostu słabo się zestarzał, pewnie w 1987 roku był całkiem zgrabny), ale nie aż tak słaby. Przede wszystkim - nie jest musicalem, i to już jest mu policzone na plus. Jest piosenka tytułowa (Calling you, w wersji Jandy spolszczona), ale całej reszty prze-pustych przyśpiewek nie ma. Ludzie rozmawiają ze sobą jak ludzie. Po drugie: zamiast chłopca ze wstążką jest turysta, który rozbija namiot w okolicy i bawi się rzucaniem bumerangu, wciągając w tę rozrywkę kilkoro lokalsów, co ma jakiś sens - baletmistrz natomiast nie miał kompletnie żadnego.
Po trzecie, Brenda jest po prostu standardowo nieufna wobec innego i nieznanego, ale nie pielęgnuje z uporem swojego nieszczęścia; ostrożnie, ale przyjmuje pozytywną zmianę. Dzięki temu rozwój akcji jest w miarę równomierny. OK, również przez to na końcu następuje jakaś absolutna tandeta typu powrót męża (który tak naprawdę nigdzie nie odjechał, tylko stał na pobliskim wzgórzu i obserwował przemianę żony przez lornetkę - WTFFFFF?!), ale mimo wszystko, daje się to łyknąć bez nadmiaru niesmaku.
Generalnie w filmie widać jakiś plan, miała być komedia, z perspektywy roku 2011 wyszła umiarkowanie zabawna, ale z perspektywy 1987 pewnie była urocza. W przedstawieniu nie widać nic, a próba ratowania efektu humorystycznego dodaniem jąkającego się policjanta jest nic więcej niż żenująca.
[1] Tancerka baletowa to baletnica; tancerz baletowy to baletmistrz. Jak nieskromnie!
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz