środa, 19 stycznia 2011

Varga, Krzysztof: Nagrobek z lastryko

Nie pamiętam innych książek Vargi, a na pewno czytałem przynajmniej Tequilę. Ale nie pamiętam. Nie mogę się ustosunkować do zachwytów na okładce, a zachwycają się m.in. Dariusz Nowacki czy Muniek, że to bardzo dojrzała proza. Może i dojrzała. Dla mnie niestety w sporej części niezrozumiała. W drugiej części, dokładniej.
Bo dopóki z perspektywy +80 lat opisywana jest nasza codzienność, to czyta mi się pysznie - znakomita perspektywa na diagnozę wielu chorób teraźniejszości, trochę nostalgii, trochę sentymentu, sporo zazdrości, wiele zdziwienia. Z punktu widzenia późnego wnuka nasza - miejscami chora - codzienność ukazuje znacznie zgrabniej swoje ironiczne, absurdalne oblicze.

Było gorące lato roku 2005 i Polska znów nie zakwalifikowała się do jednych mistrzostw, a w tych, do których się zakwalifikowała, dała dupy w podłym stylu.
[...]
Nie wiemy, co się stało, mówili bohaterowie straconych złudzeń, byliśmy przekonani, że wygramy, przeciwnik całkowicie nas zaskoczył swoją chęcią zwycięstwa, choć wszystko wskazywało na to, że Bóg nam sprzyja i słuszność jest po naszej stronie. Przez ostatnie miesiące niezwykle ciężko pracowaliśmy nad naszą wyższością moralną, wiele energii włożyliśmy w przewagę etyczną, często powtarzaliśmy najwznioślejsze pieśni; jesteśmy bardzo rozczarowani i zawiedzeni, mówił polski trener w publicznym oświadczeniu dla mediów; nasze serca przepełnia smutek, ale także sportowa złość, ponieważ przegraliśmy niesprawiedliwie. Nie ulega wątpliwości, że cały czas byliśmy i nadal jesteśmy lepsi, w przyszłości chcemy zaś być jeszcze lepsi. Nasze racje moralne były bardzo dobrze przygotowane, konsultowaliśmy się z historykami i teologami, okazało się jednak, że w dzisiejszych czasach każdy ma swoje racje moralne i inni mają lepsze, nowsze, świeższe. Nie ma już dziś drużyn ze słabymi racjami moralnymi, nawet te zespoły, które jeszcze niedawno były słabeuszami, poczyniły ogromne postępy w relatywizacji i dziś zarówno indywidualne wyszkolenie, jak i zbiorowe działanie wychodzą im bardzo dobrze, co nas też głęboko zasmuca. Musimy teraz przemyśleć to bolesne niepowodzenie i wyciągnąć z niego wnioski. Najbliższe kilka lat planujemy poświęcić na budowę drużyny, która będzie potrafiła nawiązać walkę jak równy z równym z najsilniejszymi przeciwnikami. Pozostaniemy przy sprawdzonym stylu gry, ale oczywiście wzmocnimy i poprawimy nasze najbardziej udane zagrywki, zmyłki i kiwki. Świetnie też nam wychodziła gra w dziada, nasza koncepcja podawania sobie piłki w poprzek boiska - jak to mówią - nie miała sobie równych. Proszę mi pokazać drugi zespól z tak wysokim procentem podań w poprzek boiska. Poza tym najładniej ze wszystkich drużyn śpiewaliśmy Jeszcze Polska nie zginęła. To świadczy o bardzo wysokim morale drużyny.
[s. 129-131]

W tej części sporo jest też Warszawy, i to jest Warszawa opisywana z szorstką miłością - jest brudna, jest chaotyczna, jest rozpierdolona na wielu płaszczyznach, ale jest też jedyna w swoim rodzaju, jest miłością życia, może nie wymarzoną, ale jak się okazuje, jedyną możliwą.

Czasami chodził na filmy kung fu do kina Moskwa, bo było najbliżej jego domu na Mokotowie, a nie miał odpowiedniego nastroju na wielogodzinny marszospacer przez całe miasto. Wtedy kupował bilety na dwa lub trzy seanse z rzędu, a jeśli miał już naprawdę dosyć Klasztoru Shaolin i Wejścia smoka, jechał brudnym ikarusem na drugą stronę Wisły, do kina Sawa, które było parę kroków od mojego mieszkania, lecz kina Sawa nie ma od osiemdziesięciu lat i nie ma już nawet domów, które postawiono na jego miejscu. Warszawa mojego dziadka przestała istnieć, bo to miasto ma to do siebie, że co jakiś czas rozpieprza się dokumentnie i nic po nim nie zostaje prócz sentymentalnych wspomnień o ludziach i miejscach, ale ludzie poumierali, a miejsca zmieniły się nie do poznania.
[s. 155]

No i wreszcie, w tej części jest też główny bohater z krwi i kości, na którego przykro czasem patrzeć, ale to dlatego, że patrząc na niego w wielu miejscach patrzy się na siebie - przeciętnego człowieka z tego miejsca i z tego czasu.

Nie przyszedłem się z tobą kochać, przyszedłem się kłócić, powiedział mój dziadek, który wcale nie chciał ruchać się z Amelią, bo jeśli to zrobią, to na co jeszcze będzie czekał w życiu, prócz śmierci?
[s. 183]

Możesz nie wracać w ogóle, życzę powodzenia na nowej drodze życia, napisała mu następnego dnia po ucieczce Anna, w typowym dla siebie żmijowym tonie, tak bardzo denerwującym dziadka. Anna miała skłonność do emfazy, o czym dziadek raczył jej często i uprzejmie przypominać. Wiesz, poszedłbym do kina, mówił któregoś wieczoru dziadek. A babcia na to: Tak? Proszę bardzo, idź, idź sobie śmiało. I nie przejmuj się mną wcale, najlepiej idź z jakąś swoją koleżanką, przecież tyle ich masz, na pewno będziecie się świetnie bawić, krzyżyk wam na drogę. W ogóle nie ma sprawy, idź, przecież musisz się zabawić, oderwać od rzeczywistości. Babcia tak bardzo namawiała go na to kino, że dziadek zostawał w końcu w domu, bo odechciewało mu się zupełnie sztuki filmowej.
[s. 184]

Ale kiedy w książce wybucha wojna, ja przestaję rozumieć. Kto, z kim, przeciwko komu, jak, dlaczego, i czemu potem wszystko jest jedną wielką papką, tego nie wiem. Czy to miał być tylko ponury pastisz naszych narodowych męczeńskich ciągot? Jeśli tak, to trochę wydumany i przekombinowany. Czy może to o coś w ogóle innego chodziło? Ale kompletnie nie rozumiem o co. I bohater mi gdzieś ginie. Bo wnuk nie ma w sobie nic z dziadka, ani kręgosłupa, ani wyobraźni, ani pomysłu na siebie ani pomysłu na świat. Nawet mówić o sobie nie umie tak, jak umiał dziadek. Może zaprezentowaniu tej smutnej prognozy służy część druga? Ale znowu, jeśli tak, to wydumane to i przekombinowane.

Do połowy mi się podoba ta książka.

Brak komentarzy: