Byłem wczoraj na III muzycznym slamie poetyckim w Jadło.
Slam jak slam. Ja się zasadniczo nie ekscytuję i jestem krytyczny. Nie podoba mi się za bardzo ta poezja. Ale rozumiem potrzebę i sens organizowania takich wydarzeń. Podoba mi się koncept podkładu muzycznego pod wiersze. Czasami zdołam wyłapać jakąś nawet udaną frazę. Przede wszystkim zaś podziwiam odwagę ludzi, którzy tam występują - ja bym nie dał rady, za cholerę. Czyli, żeby była jasność: chociaż nie podoba mi się poezja, to podoba mi się samo wydarzenie.
Ale to, co usłyszałem tam wczoraj, regularnie mnie zagotowało. Wystąpił bowiem jeden młody człowiek, który zaprezentował tak ordynarną zrzynkę z liryki Fisza, że przez chwilę nie byłem pewien, czy mi się nie przesłyszało. Ale nie. Ta sama konstrukcja fraz, pewne słowa-klucze, lekko jedynie zmieniona metaforyka, pewne zwroty przeniesione żywcem. Ja nie wiem, czy to wymaga nieziemskiej bezczelności czy sakramenckiej głupoty. Chyba jednak bezczelności, bo oklaski z publiki były wyjątkowo entuzjastyczne.
Mogiła.
Ale na slamy będę chodził nadal. Nie tracę nadziei ;>
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz