czwartek, 17 czerwca 2010

Klejnocki, Jarosław: Jak nie zostałem menelem (próba autobiografii antyintelektualnej)

Pawełek. Wołaliśmy na niego "Krycha", od nazwiska - jak zwykle. Powinienem mu zbudować pomniczek, małą kapliczkę tymi moimi narracyjkami. Bo też, nie zdając sobie oczywiście sprawy, poszukiwałem rozpaczliwie autorytetu, niczym kultura w dobie postmodernizmu. I oto znalazłem właśnie ten autorytet w osobie zawsze pewnego siebie Pawełka. Spędzałem z nim wszystkie popołudnia, poranki, wieczory. To on, niemal jak Wergiliusz Dantego, prowadził mnie labiryntem miejskich przejść, przez czeluści. Jak Wittgenstein wprowadzał w meandry języka. I raczył gawędami, pouczał. Przeszliśmy razem tyle ścieżek, straciliśmy uroczo tyle godzin. Nocowaliśmy w namiotach oraz przepełnionych schroniskach, zwierzaliśmy sobie tajemnice i sekrety. Wreszcie - nie wiadomo czemu - wszystko pękło i zwyczajnie rozeszliśmy się, choć żaden z nas tego nie zakładał ani nie planował. Siedzi sobie Pawełek, jako dyplomata, u podnóża praskiego Hradu, a ja w Warszawie u podnóża wiślanej skarpy. Nawet nie wymieniamy kartek na święta. Nieuchronne wybory dorosłości. Takiż to świat. Niedobry świat. Czemu innego nie ma świata?
[s. 105]

Fajna książka, fajnie opowiedziana, fajnie napisana, fajnie się ją czyta, są fajne kawałki o fajnych ludziach i fajne historie w środku. Ale niestety: w tym przypadku 'fajne' oznacza 'tylko fajne'. Nawiązanie do Stasiuka jest czytelne, ale poza tytułowym nawiązaniem to trzeba uczciwie powiedzieć, że nie staje ta książka ze Stasiukowym Jak zostałem pisarzem do równej walki. Nie dorasta na żadnym poziomie. Poza może jednym, dla którego warto przeczytać: ilość literackich odniesień jest porażająca i są one wplecione bardzo zgrabnie. Ja się przy takich fragmentach jak powyższy po prostu wzruszam i czuję polonistyczną więź z autorem.

Brak komentarzy: