sobota, 23 stycznia 2010

Kapuściński, Ryszard: Jeszcze dzień życia.

Z kalendarza wyliczyłem, że był to 18 października 1975. I jak już wspomniałem - sobota. To tłumaczyło milczenie telefonów. Bo w sobotę i niedzielę zamierało całe życie. Te dwa dni rządziły się własnymi, nienaruszalnymi prawami. Milkły działa i zawieszano wojnę. Ludzie odkładali broń i zapadali w sen. Wartownicy opuszczali posterunki, obserwatorzy chowali lornetki. Pustoszały drogi i ulice. Zamykano sztaby i urzędy. Wyludniały się rynki. Wyłączały się radiostacje. Stawała komunikacja. W niepojęty, ale całkowity sposób, ten wielki kraj razem ze swoją wojną i zniszczeniem, ze swoją agresją i biedą stawał. Nieruchomiał jak zaczarowany, jak zaklęty. Najbardziej tytaniczna eksplozja, żadne zjawisko niebieskie ani żadne ludzkie wołanie nie było w stanie ruszyć go z sobotnio-niedzielnego letargu. Przede wszystkim nie mogłem nigdy ustalić, gdzie podziewali się ludzie. Najbliżsi przyjaciele znikali jak kamień w wodzie. Nie było ich ani w domach, ani na ulicy. Nie mogli też wyjeżdżać poza miasto. Kluby, restauracje, kawiarnie - to nie istniało. Nie wiem. Nie potrafię tego wytłumaczyć.
To sobotnio-niedzielne odprężenie respektowały wszystkie walczące strony, najzacieklejsi wrogowie uznawali prawo przeciwnika do dwudniowego relaksu. W tej sprawie nie było żadnych różnic, weekendowe lenistwo ogarniało i jednoczyło wszystkich. Ci ludzie byli tak skonstruowani, że starczało im energii życia od poniedziałku do piątku, po czym o północy przechodzili w stan nirwany, w niebyt, nieruchomiejąc w tych pozycjach, w jakich zastała ich godzina zero. Zalegała apatyczna cisza działająca na wszystko jak środek nasenny. Nawet zdawało się, że zasypia przyroda. Ustawał wiatr, sztywniały palmy, zwierzyna zapadała się pod ziemię.
[s. 88-89]

Kapuściński się jakby komentuje sam. To o wojnie w Angoli - potęga mojej sklerozy jest bezgraniczna, więc warto zapisać. Czytałem wydanie Czytelnika z 1976 roku.

Brak komentarzy: