poniedziałek, 4 stycznia 2010

Saramago, José: Historia oblężenia Lizbony

Tadam! Kurczę, nie wiem, czy tej ksiązki nie oceniam przypadkiem jako najlepiej napisanej ze wszystkich do tej pory przeczytanych przeze mnie tekstów Saramago.
Rytm narracji sam popycha do dalszego czytania, a historia jest wielopoziomowa, na każdym z poziomów ciekawa, miejscami rozbrajająco ironiczna, a nawet kiedy robi się romantyczna, to też jakoś nie przesładza. Git.

Prawdę mówiąc, byliśmy już wtedy ważnym narodem, tak jak jesteśmy teraz, i nie trzeba było czekać trzy wieki na Machiavellego, aby wzbogacić praktykę i słownictwo politycznej przebiegłości, natychmiast nazywając to genialne posunięcie uderzeniem alfonsowym, Nie ma Boga nad Allacha, krzyczy almuadem i Portugalczycy jak jeden mąż ruszają szturmem na bramy miasta, krzycząc dla dodania sobie animuszu, chociaż bystry, ale bezstronny obserwator mógłby dostrzec niedostatek wiary w biegnących zastępach, jakby nie wierzyli, że tak niewielu może zajść tak daleko. To prawda, że łuki i kusze wystrzeliwały prawdziwy deszcz strzał i bełtów w stronę blanek, aby usunąć z nich straże i uczynić więcej miejsca dla atakujących na pierwszej linii, którzy młotami i toporami próbują wyważyć drzwi, podczas gdy inni operują ciężkimi taranami, ale Maurowie nie oddawali pola, po pierwsze dlatego, że korzystali z ochrony, którą zapewniały im zbudowane naprędce daszki, po drugie, kiedy daszki zapaliły się od płonących strzał, zrzucili je z murów wprost na głowy Portugalczyków, którzy musieli się wycofać, przypaleni jak świnie podczas uboju. Po ugaszeniu żywych pochodni, dla osiągnięcia czego niektórzy żołnierze Mem Ramiresa musieli wskoczyć do wód zatoki, skąd wyszli, krzycząc i wzywając maści i pomad, artyleria uderzyła ponownie, teraz jednak z większą roztropnością, używając przede wszystkim kamieni i twardych glinianych kul, bo diabelsko złośliwi Maurowie oddawali nam naszą własną amunicją i zdarzyło się nawet, że Portugalczyk zginął od strzały, którą wprzódy wypuścił w stronę Maurów, widać więc, że nikt nie umknie przed przeznaczeniem. Takie przypadki, choć rzadko, zdarzają się na wojnie, szczegolnie przy oblężeniach, podczas których wykorzystuje się wszystko, strzała wylatuje, strzała przylatuje, i gdyby nie zużywanie się materiału od nieustannego wykorzystywania, bitwa taka jak ta mogłaby się nigdy nie skończyć i w końcu doszlibyśmy do sytuacji skrajnej, w której zostałby nam tylko jeden człowiek mający do dyspozycji cały kompletny arsenał, tyle broni i nikogo, kogo można by zabić.
[s. 277-278]

Brak komentarzy: