I tak też się stało. Jest napisana znakomicie, bardzo bogatym, bardzo opisowym językiem, który snuje się w detalach, dokładnie rozrysowuje przestrzenie, charaktery, opowiada dźwięki, wrażenia... na pewno autor potrafił pisać. Niestety, moim zachwytom nad technicznymi umiejętnościami autora absolutnie nie towarzyszy zachwyt nad samą historią.
Sandor Marai doskonale stopniuje napięcie, wprowadza do opowieści coraz to nowe elementy, zaskakuje i zadziwia. Buduje historię dramatu jednostki, jednocześnie tworząc uniwersalny obraz psychiki człowieka. Konstruuje opowieść o ludzkich namiętnościach.- przeczytałem w jednej z internetowych recenzji (http://www.granice.pl/recenzja.php?id=5&id3=208). No, może. Jak dla mnie, tam nie ma żadnego dramatu. Jest całkiem nudna historia starego człowieka, który - wypowiadając się z nieznośnej dla mnie perspektywy: wszystko widziałem, wszystko przeżyłem - rozgrzebuje bez sensu wydarzenia sprzed ponad 40 lat. Nie ma początku, nie ma konkluzji, odbywa się to po nic i skutkuje niczym. W zasadzie, to byłby wniosek, który ja z tej lektury wyciągnąłem: po latach pewne sprawy, kiedyś może ważne, nie mają zwykle znaczenia. Warto zapominać.
Może dla tego morału warto zapamiętać tę książkę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz