niedziela, 25 października 2009

Chwin, Stefan: Esther

Popatrzyła na mnie dłużej: "Woli pan swój Heidelberg od Paryża?" "Nie byłem w Paryżu". Rzuciła kamyk w wodę. "Szkoda. Niechże się pan wybierze, jak pan będzie mógł. Warto". "Więc czemu pani tam nie została?" Patrzyła na taflę rzeki, na której marszczyły się ciemne wiry. "Czasami się wyjeżdża, czasami się zostaje. A miasta wszędzie podobne. I ludzie też. Za dnia weseli, szczęśliwi, mocni, a w nocy zasnąć nie mogą..."
Powoli odwróciła głowę. W jej oczach nie było blasku.
[s. 14]


Stefan Chwin zawsze mnie zachwycał słowem. Konstrukcją zdań. Porównaniami. Sposobem opisu rzeczy najprostszych, okiem do detalu. Jego książki to jest opowiedziana historia, ale w tej historii to milion drobiazgów, urywków, które trafiają do serca i do wyobraźni.

Gwiazdy tonęły w czarnym prostokącie okna, zegar wybijał godzinę, wiatr postukiwał okiennicą, a ja marzyłem, żeby coś się wreszcie stało, żeby ona zniknęła, żeby wyjechała na zawsze. Czekała na listy, chodziła na Wspólną, pytała Korbielowa, niech zniknie, niech się rozwieje bez śladu. Jej włosy związane czerwoną wstążką. Pierścionek zostawiony na szklanej półce, gdy wychodziła z łazienki. Tęczujące bańki na lawendowym mydle, którym przed chwilą myła ręce. Ciepła wilgoć ręcznika, którym wycierała włosy...
Nie widzieć. Nie słyszeć. Zasnąć.
[s. 45]

Wieczorem siedziałem z Andrzejem w salonie.
Jak co dzień zza drzwi dobiegały stłumione kroki matki, zegar mosiężnym dźwiękiem wybijał godzinę, szybkie uderzenia nożem na stolnicy zwiastowały niedaleką kolację, potem brzęk otwieranego okna, plusk wody, stuk zamykanych szaf. Ta zwyczajna melodia życia, napełniająca spokojem korytarze, plącząca się pod sufitem w nieruchomych szkiełkach żyrandola, leciutko kołysząca smużką pajęczyny na sufitowej sztukaterii, prześlizgiwała się wśród krzeseł, gasła i budziła się na nowo w osłoniętych portierami niszach, lecz myśmy w tej żywej, spokojnej melodii życia słyszeli tylko ciszę, jaka zostaje po oddalającym się na schodach stukocie korkowych obcasów.
Jeszcze nic się nie zmieniło. W pokoju na górze krzesła i stół stały tak, jak ona je ustawiła. Serweta okrywała blat, tak jak ona ją wygładziła dłonią. Dalie, które poprawiła wychodząc, nie zmieniły swego ułożenia w wazonie, tylko kilka płatków osypało się na kryształowy talerz. Nikt z nas nie wchodził do tego pustego pokoju, który zdawał się powoli stygnąć z żywego ciepła jej obecności, tylko czasem, gdy Janka uchylała drzwi, z korytarza widziałem na kredensie to puste miejsce po brązowych fotografiach dalekiego miasta, które panna Esther włożyła do skórzanej walizki. Czułem, jak ta wydłużająca się niesprawiedliwie cisza po jej krokach powoli rozszerza się na cały dom. Rzeczy, przyzwyczajone do jej dotknięć, zdawały się matowieć w oczach. Jeszcze nie wierzyliśmy, że to jest nieobecność prawdziwa, jeszcze się nam zdawało, że to jest tylko zwykłe "wyjście do panny Hirsz", "na spacer do Ogrodu Saskiego z panną Dałkowską", "na wieczór do Nałkowskich".
[s. 267-268]


Bo, tak generalnie, to jest opowieść o pustce, która pozostaje po. Po człowieku, po uczuciu, po miejscu, po zdarzeniu. I przy okazji - o Warszawie.

Opowieść o nieszczęśliwej miłości pana Stanisława do równie nieszczęśliwej, chłodnej i pięknej Izabeli, w głosie Andrzeja zmieniała się w czułą opowieść o mieście, w którym cierpienia dogasają jak płonący dom, z którego udało się uratować wszystko.
[s. 228]


Na marginesie - czy ja już kiedyś wspominałem, że kocham moje miasto?

Brak komentarzy: