Krystian doszedł właśnie do sklepu spożywczego z polską żywnością, czyli brzydką, ale zdrową, kostropatą, ale smaczną, wyrosłą na skropionej krwią pokoleń polskiej ziemi nawożonej krowim łajnem i już miał wkraczać w odrzwia, gdy wtem zatrzymał go kulturalnie ochroniarz w garniturze-mundurze, z obowiązkowym walkie-talkie w prawej ręce i słuchawką w lewym uchu. Niestety, nie ma wejścia, powiedział, i z tą swoją kurewską subtelną stanowczością kulturalnych ochroniarzy zatrzymał swoją rozczapierzoną lewą dłoń na wysokości klatki piersiowej Krystiana. Krystian miał dziwne szczęście do ochroniarzy, zawsze go gdzieś nie dopuszczali, skądś wypraszali, dokądś przesuwali; czasami wydawało mu się, że w Polsce jest więcej ochroniarzy niż zwykłych obywateli, a każdy warzywniak musi mieć własną agencję ochrony. Najbardziej zapyziałe parkingi osiedlowe ochraniane były przez przerażonych dziadków barykadujących się w swych stróżówkach przypominających sławojki. Każdy narożny kiosk z przemycanymi papierosami i pisemkami pornograficznymi pysznił się nalepką "obiekt chroniony", chronione były zdewastowane przystanki autobusowe, ochroniarze strzegli budek z chińskimi tiszertami, przyczep z przypalonymi zapiekankami, wietnamskich jadłodajni z glutaminianem sodu. Agencje ochrony strzegły agencji towarzyskich, agencji reklamowych i agencji nieruchomości, każdy kogoś chronił, cały kraj był jedną wielką stróżówką, wszędzie pałętali się mężczyźni w czarnych kombinezonach i stojąc na szeroko rozstawionych nogach, nadrabiali srogimi minami swoją nieważność. Wciąż trwało jakieś nieustające wielkie narodowe powstanie ochroniarzy.
[Krzysztof Varga: Aleja Niepodległości, s. 189-190]
Naturalnie jestem przyzwyczajony do takich niespodziewanych wypadków, jak paraliż całej trasy kolejowej, choć oczywiście nie zdarza się to zbyt często, z reguły mam do czynienia z opóźnieniami krótszymi, po prostu normalnymi, uświęconymi tradycją, choć oczywiście zdarzają się również spóźnienia, że tak powiem, ekstraordynaryjne, gdy zepsuje się stara lokomotywa i trzeba czekać na rezerwową, ponieważ w świecie polskich kolei psuje się wszystko, co tylko może się zepsuć, albowiem nikt nie ma czasu na konserwowanie, naprawianie, doglądanie, ponieważ czas trawi się na rojeniach o wielkości, przyszłej wspaniałej wielkości polskich kolei, kiedy się roi o przyszłości, teraźniejszość jest na z góry straconej pozycji, teraźniejszość żadną miarą nie jest wzniosła, wzniosłość jest domeną przyszłości. Nie przypominam sobie w tej chwili, kiedy po raz ostatni przyjechałem na dworzec w wyznaczonym przez rozkład czasie, mogę jedynie w trakcie podróży spekulować, o ile spóźni się mój pociąg, bo że się spóźni, nie mam watpliwości, i nie chodzi tu wcale o żadne katastrofy naturalne, jak sroga zima i pękające tory, czy też katastrofy nienaturalne, jak okresowa zmiana rozkładów, która nieodmiennie pociąga za sobą apokaliptyczny chaos, ponieważ każda zmiana czegokolwiek w tym kraju skutkuje apokaliptycznym chaosem, mam na myśli spóźnienia dnia powszedniego, spóźnienia przy pięknej pogodzie, w pełnym słońcu, o ile oczywiście słońce nie jest zbyt natarczywe i tory nie wyginają się z przegrzania. Spóźniam się zazwyczaj od kwadransa do godziny i już w momencie kupowania biletu biorę na to poprawkę, więc nie denerwuje mnie to jak innych, żeby się uspokoić, gram na laptopie w madżonga i muszę przyznać, że odnoszę w tej grze coraz większe sukcesy.
[Krzysztof Varga: Trociny, s. 45]
No tak, gdyby Varga napisał kiedyś o Polsce i Polakach coś optymistycznego, radosnego, coś w tonie pochwały i zadowolenia, niepodszytego ironią, to bym najpierw sprawdził czy nie pierwszy kwietnia, później zaś, czy nie jest to inny autor o przypadkowo zbieżnym nazwisku.
Ale dobrze, że chociaż w tej bezinteresownej literackiej niechęci radzi sobie coraz lepiej. Trociny czyta się znacznie przyjemniej, i te narzekania na świat dookoła mniej wydumane i naciagane, i bohater jakiś taki bardziej do życia.