wtorek, 23 listopada 2010

Terry Pratchett

Pryzma [kompostu - ww] obróciła się i zaatakowała kwestora.
Magowie cofnęli się nieco.
- Nie jest chyba inteligentna, prawda? - upewnił się kwestor.
- Ona tylko przesuwa się powoli i wyżera, co złapie - uspokoił go dziekan.
- Wystarczy wsadzić jej spiczasty kapelusz, a nadawałaby się do grona profesorskiego - mruknął nadrektor.
[s. 149-150]

To cytat z Kosiarza, produkcji średnio udanej. Ostatnio łyknąłem także Blask fantastyczny - całkiem OK, Pomniejsze bóstwa - wyjątkowa słabizna i Ciekawe czasy - bardzo OK. W kolejce czeka jeszcze Piekło pocztowe1 i chyba na jakiś czas mi Pratchetta wystarczy. Lubię bardzo, ale ileż można się bawić?



[1] Dopisek z po przeczytaniu: bardzo mało magiczne ale bardzo fajnie napisane.

poniedziałek, 22 listopada 2010

Aga Zaryan koncertowo - 20.11.2010

Byłem na koncercie w ramach festiwalu Niewinni Czarodzieje i muszę zanotować sobie uwagę uzupełniającą do mojego poprzedniego, dosyć chłodnego kontaktu z Agą Zaryan, przy okazji przesłuchiwania płyty Umiera piękno.

To jaki ona ma głos i jak potrafi śpiewać, i jak wykonuje improwizacje przechodząc od jednego jazzowego standardu do drugiego, to jest w ogóle jakiś wyższy poziom muzycznego nieba.
Kocham ją prawie tak mocno jak Karolinę Cichą.

Tylko repertuar nieco rozczarowujący, bo spodziewałem się więcej zapowiadanej w tytule koncertu Kaliny Jędrusik, ale nie ma co narzekać, ten głos rekompensuje wszystko.

piątek, 19 listopada 2010

Słobodzianek, Tadeusz: Nasza klasa

http://wyborcza.pl/1,106967,8104096,Tadeusz_Slobodzianek__Chce_komplikowac_odpowiedzi.html

"[...] próbuję zadać pytanie: dlaczego to, co się wydarzyło w lecie 1941 r., nie tylko w Jedwabnem czy Radziłowie, lecz także w rozmaitych wariantach w dziesiątkach miasteczek polskich, tak mnie tak dręczy? I tym swoim napięciem na ten temat chcę się podzielić z czytelnikiem czy widzem."

No dobra, ale to pytanie było już wielokrotnie stawiane w toku dyskusji.


"Ale nie jest moją rolą odpowiadać na te pytania. Moją rolą jest je postawić."

No to chyba diametralnie inaczej widzimy rolę pisarza. Bo ja bym chciał żeby pisarz był niejako przed czytelnikiem, prowokował do myślenia - jeśli pytania nie zostały jeszcze postawione, to je stawiał, ale jeśli zostały już postawione wiele razy, to choć próbował na nie odpowiedzieć.


http://wyborcza.pl/1,75402,8458926,Nike_2010__Co_sie_stalo_z_tamta_klasa_.html

"Nagradzamy go za sposób, w jaki o tym mówi, za formę dramatu, który w sposób wstrząsająco prosty, a jednocześnie niesłychanie przemyślany kreśli historię katów i ofiar, morderców i mordowanych."
Wstrząsająco prosty a jednocześnie niesłychanie przemyślany? Słodki jezu, ja czytałem ten sam tekst? Niesłychanie przemyślany? Najbardziej oczywisty z oczywistych, walący konstrukcją postaci po gębie jak sztachetą z płotu wyrwaną! A cały ten motyw klasy mógłby posłużyć do zadania jednakowoż pytania o genezę, o początek tej rysy, ale nie, nic, cisza, słoneczna klasa, było pięknie, i nagle bum, takie rozłamy jak grom z jasnego nieba. 



Dobra. Podsumowując - nic nowego w treści i nic wielkiego w formie.
No ja w tym nie widzę Nike. Mam wrażenie, że to nagroda bo tak wypada - spora część tej okołojedwabnej dyskusji rozgrywała się pod patronatem Agory, do tego elegancko wyglądająca pierwsza Nike w historii dla dramatu, jury przechodzi do historii jako podejmujące odważne decyzje.

Ale ponieważ naprawdę, naprawdę kompletnie nie znam się na utworach dramatycznych, to może być tak, że po prostu nic nie zrozumiałem i narzekam.
Może być też tak, że jakaś ukryta moc wylezie z tego tekstu kiedy zostanie wystawiony na scenie. Póki co, nico.


Update 04.01.2011. Przeczytałem to: http://przekroj.pl/ludzie_rozmowy_artykul,8010,2.html i dalej nic.

Nahacz, Mirosław: Niesamowite przygody Roberta Robura

Gdyby to była skończona, domknięta przez autora powieść, to napisałbym tak:

1) Znakomity pomysł na świat przedstawiony - wciągający, intrygujący totalitarny świat Światła i Telewizji, który, co ciekawie wymyślone, nie jest jednak światem spójnym - potęgi go tworzące z czasem odsłaniają się jako rywalizujące a nawet skonfliktowane.

2) Bardzo fajnie opisany sam proces przejmowania władzy nad mieszkańcami miasta; proces u którego podstaw leżą nie tylko zręczna socjotechnika i przemoc fizyczna, ale też lenistwo tych, nad którymi władzę się przejmuje. Państwo totalitarne rodzi się w sporej części w skutek bierności samych obywateli.

3) Jak zwykle naprawdę zręczna, zgrabna, plastyczna fraza, na którą od pierwszej przeczytanej książki Nahacza zwróciłem uwagę i która mi się nieodmiennie podoba.

Ale:

4) Kompletnie zjebane wszystko pozostałe.

Początek i koniec całej historii nie mają sensu. W dobrze wymyślonej fikcji stworzony świat jest niejako self-explaining - historia wyjaśnia czemu jest jak jest, oczywiście nie wszystko zawsze jest wyjaśnione jak u Tolkiena, z tysiącletnimi mitologiami, ale generalnie nie zostaje po lekturze nieprzyjemne wrażenie typu "ej, ale to się wszystko kupy nie trzyma, czemu tak?". A tu zostaje.
Miałem wiele razy w całym tekście takie wrażenie, że autor zaplanował historię, rozpiął jej ramy tak, jakby chciał nakreślić świat znacznie bardziej kompleksowy. Ale nie starczyło mu czasu albo konceptu na wypełnienie tych ram.


5) A nawet ten język czasami zawodzi. Tekst wygląda trochę jak smutna próba napisania trzymającej w napięciu prozy sensacyjnej. Przeskoki czasowe, flashbacki i flashforwardy, zmiany miejsc, gwałtowne wejścia nowych bohaterów, przeróżne triki techniczne, to wszystko jest napisane po prostu nieudolnie. Drobne porcje tej historii są doskonałe, ale złożone w całość po prostu nudzą; nadmiarowość niewyjaśnionych historii, dopowiedzeń, dygresji, to wszystko razem się po prostu rozlewa, pęka w szwach. Wrażenie to potęguje się pod koniec - wygląda to trochę tak, jakby sam autor stracił wizję tego tekstu i jakby poddał się, złożył broń, dopisał zakończenie byle jakie i bez sensu, żeby tylko odepchnąć to wszystko od siebie jak najdalej.
Za każdym razem kiedy ekran gasł, Mistrz czuł, jakby coś umierało. "Nie, proszę, jeszcze trochę, nie gaśnij" - myślał i zawsze przez kilka sekund, kiedy monitor już nie świecił, był znowu smutnym robotnikiem, który nie znajduje w sobie siły, żeby się poruszyć. Teraz wpatrywał się w ekran i widział swoje odbicie.
"To jego powinniśmy widzieć na niebie, jego i nikogo więcej. Wszyscy powinniśmy go widzieć, ale tylko ja powinienem z nim rozmawiać" - myślał.
On kochał Kontura.
Otworzył skrzynię z numerem piątym. Znalazł w niej gumową maskę pluszowego misia, który byłby całkiem słodki, gdyby nie czerwone oczy i ostre metalowe zęby, doprawione w taki sposób, że stawały się groźną bronią.
Mistrz nie rozumiał tego przedmiotu. Mistrz kochał Kontura.
[s. 385]
Maska posłuży mu kilka stron później (lub wcześniej, nie pamiętam) do poderżnięcia komuś gardła. I tak co chwilę kawałek kompletnie niewytłumaczalny z żadnego punktu widzenia.

***

Ale ponieważ biografia autora nie pozwala mi traktować tego tekstu jako domkniętego, skończonego, to zwalę wszystkie niedociągnięcia właśnie na to "niedokończenie". Chociaż to nieprzyjemne wrażenie "pękania", niespójności, miałem już przy lekturze Bociana i Loli, więc może to niestety taka ułomność autora, że nawet przy skończonych tekstach nie do końca był w stanie nad nimi zapanować? Żeby taką krytykę przeprowadzić, chyba potrzebowałbym jednak większej próby dłuższych tekstów, a na to z wiadomych względów nie ma szans.
To jeszcze tylko jedna złośliwość na koniec: ja bym erudycyjnych wtrętów pochodzących z innych tekstów czy z piosenek nie opatrywał wyjaśniającymi przypisami. Połowa zabawy ucieka.

poniedziałek, 15 listopada 2010

Nahacz, Mirosław: Bocian i Lola

A to, to już kompletna porażka. Nie byłem w stanie doczytać do końca.
OK, nadal na poziomie pojedynczej frazy Nahacz jest znakomity, ale już na poziomie akapitu to sie w ogóle kupy nie trzyma. Czytam i kompletnie nie rozumiem.

Anna K. w Amsterdamie powiedziała coś o badaniach, jak pająki tkają sieci pod wpływem różnych narkotyków. Znalazłem wtedy taką stronę z obrazkami:
http://www.trinity.edu/jdunn/spiderdrugs.htm
i teraz mam skojarzenie z siecią po LSD: każda nitka z osobna jest ok, ale nie ma żadnych połączeń między nimi, sieć jako całość nie funkcjonuje.

Ani nie jestem w stanie czytać tego z przyjemnością, ani nie jestem w stanie ogarnąć o czym do cholery ciężkiej w ogóle jest mowa. W połowie książki odpuściłem, bo nadal rozumiałem tylko, że jutro ma przyjść Lola, czyli dokładnie tyle samo, ile po przeczytaniu notki na okładce.

No nie, zdecydowanie mogłem się wcześniej przestac obrażac na Nahacza, nie miałem o co.

PS: Z drugiej strony, jeśli chwilę zaczekam, to pewnie prędzej czy później jacyś młodzi poloniści zorganizują elegancką konferencję o zasięgu międzynarodowym a w najgorszym wypadku chociaż krajowym, na której to konferencji zostanie odczytany szereg nahaczologicznych referatów, odbędą się panele dyskusyjne i debaty, a po wszystkim zostanie wydany odpowiednio gruby tom pokonferencyjny, który to tom ostatecznie udowodni mi, że się mylę całkowicie. A może taka konferencja już się odbyła? W takim razie dobrze, że zdążyłem przeczytać Nahacza zanim przeczytałem ten tom analiz - mam chociaż chwilę na to, żeby mi się po prostu nie podobało.

***

Napisałem co wiedziałem, a Stefan mi na to:
"no właśnie ta książka na końcu jest zajebista. efekt końcowy - nagle salto mortale i błysk. warto doczytać, bo też tak miałem - nie mogłem doczytać a potem wow :)"

No to wstrzymałem się z oddawaniem do biblioteki i doczytałem do końca. I podtrzymuję. OK, w zakończeniu jakoś tam ujawnia się koncept tej książki, że niby to jakieś terapeutyczne wspomnienia czy inne ekspiacje, katharsis albo okolice, tak ja bym to rozumiał, ale kompletnie nie wpływa to na odbiór całości. Może to i terapeutyczny bełkot, a może bełkot z jakimś innym pomysłem, którego to pomysłu ja nie umiem rozpoznać, ale to nie zmienia faktu że nadal bełkot. Także jeśli ktoś szuka argumentów za tym żeby się zapoznać, to sugeruję raczej rozmowę ze Stefanem, jego zdaniem to "wow" ;)

Nahacz, Mirosław: Bombel

Karczak miał śmierć jak z filmu sensacyjnego, nie wystarczył nawet jeden samochód, i jestem pewny, że gdyby przeżył te koła, które go rozjeżdżały, potem chwaliłby się i mówił, że nawet jak go dwa samochody, czyli osiem kół, przejechało, to, kurwa, nic mu nie zrobiły, bo on nie z tych pedałów, co polskiemu FSO dają dupy i jeszcze dziękują potem, a na końcu grzecznie umierają, żeby się nie wydało, że w FSO pracują pedały, a największym pedałem jest prezes tej firmy na równi z konstruktorem poloneza. Bo polonez to podobno był pierwszy samochód, który wjechał w Karczaka, a potem odjechał. A jemu się nawet rzeczywiście mogło nic nie stać, lekko go mogło puknąć, tyle że był już zmęczony i strasznie mu się chciało spać, tak więc zasnął na drodze tam, gdzie się przewrócił, i spał smacznie, bo noc była ciepła, ale następne auto to był maluch i dwóch dzieciaków w środku, przejechali po nim jak po wyboju na drodze bo Karczak miał czarny płaszcz i jak zasnął tam, na drodze, przykrył się nim szczelnie i był z niego Dejwid Koperfild albo inny Czarnoksiężnik z Krainy Oz, bo zniknął całkowicie i wtopił się w asfalt. Ci chłopcy całkiem się zdziwili, że jadą sobie normalnie, muzyczka gra w tle, kobiety czekają na dyskotece, zaraz będzie taniec, kolory stroboskopu i macanie, a tu nagle wyboje akurat w tym miejscu, gdzie ich nigdy nie było, no i lekka wtopa, bo okazało się, że nie żadna dziura, żadne nierówności i fałdowania ani ruchy górotwórcze, tylko śpiący, a potem umierający albo od razu nawet nieżywy Karczak, który tak już chyba nie żył, że bardziej się nie dało. No ale skończył we śnie i może nawet nie zauważył, miał ewidentne szczęście, że śmierć przyszła do niego, jak spał.
Ja widziałem potem po twarzy, jak już leżał w pokoju i całe pomieszczenie pachniało lekko nadgnitymi owocami, tylko bez fermentu, jakby została sama ta słodkość, i on leżał na środku jak ważny pan, trzymał w ręku zapaloną gromnicę i był ubrany w lekko spłowiały garnitur i papierowe buty, akurat do trumny, a twarz miał taką, że musiał umrzeć we śnie, i na pewno śniły mu się do tego jakieś dziewczynki, które tańczą wokół niego i siadają mu na kolanach, a on wtedy może na to odpowiednio zareagować i działa mu to, co trzeba, i w ogóle jest jak w reklamie piwa. I ta jego rubasznie zadowolona twarz nijak się miała do jego żony, która chodziła zapłakana, do ludzi, którzy klęczeli wokół, bo tak naprawdę wyglądał, jakby mu jakaś anielica w tym niebie robiła najnormalniej laskę, a on był najwyraźniej połączony jeszcze z tym ciałem, ono jeszcze odbierało to, co działo się z jego duszą. No ale należy mu się i życzę mu, żeby w jego niebie było tak, że dwadzieścia anielic jest oddelegowanych tylko do tego, żeby zabawiać Karczaka w sposób ziemski, z pięć, żeby mu nalewać wino, i ze dwie, żeby tańczyły przed nim nago taniec brzucha. Ale potem zamknęli jego trumnę, żeby nie było widać, co chodziło mu po głowie, jak spał naprzeciwko ośrodka zdrowia, jaki był szczęśliwy, i może nawet ten moment śmierci zbiegł się z innym momentem w jego śnie, równie wybuchowym.
[s. 78-80]

Drugi Nahacz wszedł mi znacznie lepiej niż pierwszy - bo i napisany jest zgrabnie, i, w odróżnieniu od pierwszego, udało mi się odnaleźć w nim trochę treści.
Napisany jest zgrabnie, choć już nie tak zgrabnie jak pierwszy. Tak jakby język nieco nie utrzymał konceptu. Nahacz jest (był; żeby nie było, że pomijam szczegół biograficzny, ale lepiej mi się komentuje w czasie teraźniejszym, więc przy nim zostanę) dobry w produkowaniu mowy pijackiej, strumienia świadomości, swobodnego ciągu skojarzeń i dygresji, opakowanego w przepiękne fajerwerki stylistyczne. Osiem cztery udowodniła, że taka mowa "sama mu się pisze", tyle tylko, że to jest jednak mowa pijackiej inteligencji.
Nie wiem jak to ująć, bo do tradycyjnego rozumienia słowa inteligencja pozostaje tu spory dystans, ale mimo wszystko: Nahacz piszący Osiem cztery to gość obyty kulturowo, z pewnym bagażem przeczytanych książek, obejrzanych filmów, z wykształceniem średnim, który jakoś w czasie tworzenia tego tekstu zaczął studia humanistyczne na UW. I narrator w Osiem cztery to postać z tego samego kręgu kulturowego - nawet jeśli chleje i ćpa gdzieś po krzakach, to jego pijackie dyskusje pozostają na innym poziomie językowym i tematycznym niż pijackie dyskusje, które można usłyszeć pod gieesem we wsi w powiecie grójeckim.
Tymczasem Bombel (jak się można domyślać, główny bohater i narrator Bombla) to raczej ten drugi typ postaci, i kiedy przemawia pijackim językiem konstruowanym przez Nahacza, czuć w nim delikatną nieautentyczność.
No dobra, ale ten niewielki zgrzyt wpływający na przyjemność obcowania z tekstem nie zmienia faktu, że w drugiej książce dostałem w końcu bohatera, który jest. Który mówi i znaczy.
Bombel samym swoim istnieniem, nawet nie tym, co mówi, nie tymi historiami o swojej wsi, znajomych, sąsiadach, turystach, wycieczkach do miasta, ale samym sobą stanowi smutną diagnozę polskiej wsi - tej ostatniej, najbardziej zapomnianej kategorii wsi, na którą można czasami zabłądzić, jak się bardzo zjedzie w bok ze szlaków turystycznych. Tej wsi, na której może jeden gospodarz jeszcze pracuje, jeszcze jakoś mu się chce i opłaca zbierać jabłka i wozić do skupu, a pozostali juz tylko egzystują, z rozpędu wstają codziennie rano, jedzą, chociaż głównie to już tylko piją, od czasu do czasu się rozmnożą, z kimś porozmawiają, idą spać. Tej wsi, która pojawia się gdzieś w tle Wesela Smarzowskiego czy ostatniej powieści Tokarczuk, a której tutaj oddany został główny głos.
Nie jest do głos dla mnie nowy, nie jest szczególnie odkrywczy, więc i mój zachwyt Bomblem na poziomie opowieści jest umiarkowany, ale dobrze, że po rozczarowującej w tym temacie Osiem cztery jakiś głos się w ogóle pojawił.
Osoby bardziej wprawione w interpretacjach mogą sobie dobudować piętro drugie w dwojaki sposób: po pierwsze zauważając fakt, że ta wieś, w osobie Bombla, mówi, ale nikt jej nie słucha, mimo nadziei i próśb na przystanku nikt się nie pojawia; po drugie rozważając na ile Bombel jest krytyczny wobec tego funkcjonowania wsi na granicy rozkładu, a na ile stanowi sentymentalną pochwałę pewnego ginącego rodzaju ludowej mądrości. Ale to jesli komuś się chce. Ja się nie poczułem wystarczająco zainspirowany. A może po prostu jestem zbyt leniwy, opcjonalnie zbyt ograniczony intelektualnie.

środa, 10 listopada 2010

Nahacz, Mirosław: Osiem cztery

Oczekiwanie potwornie męczyło, bo czas jak zwykle szwankował. Mogliby go kiedyś porządnie naprawić. Chciałem coś powiedzieć, ale czułem się tak, jakbym zapomniał wszystkich słów. W końcu się udało.
- A co tam pojutrze w szkole? - Na filmach tak się czasami zdarza, że wszyscy jednocześnie obracają głowę, żeby spojrzeć w to samo miejsce. Robią to szybko, ale wygląda tak, jakby robili powoli. No właśnie, bo szkoła to temat zabroniony, nigdy się o niej nie mówi, nawet nie wspomina, zwłaszcza na imprezach, a to, jakby nie patrzeć, była zajebiście duża impreza. Zgłupieli trochę, bo zrobiłem to bardzo perfidnie. Nie mogłem jeść grzybów, nie starczyło dla mnie, to proszę bardzo. Zaserwowałem im coś bardzo niemiłego - pamięć. Patol miał zdawkę z polskiego, a nigdzie nie było do kupienia trawy. Tylko hasz. Hasz jest cięższy i po nim Patol z odpowiedziami na polskim nie bardzo, wyszłyby za mądre, nawet dla polonistki. Musiał na żywca. Mógłbym tak wyliczać. Ludzi i przedmioty. Przez kilka sekund myśleli tylko o tym, próbowali jeszcze się śmiać, ale potem już się nie dało. Wyglądali jak zaszczuci. Zrobiło mi się ich szkoda, dlatego nie trzymałem ich długo w tym stanie.
- E tam, będzie jedzie spoko oko. Nie ma co się dupczyć, no nie? - To był jeden z tych zwrotów, które nie znaczą absolutnie nic, semantycznie doskonale puste. Ale przestali myśleć już o szkole, zapomnieli, to strasznie łatwo przychodzi.
[s. 26]

Przestałem się obrażać na Nahacza. Obrażałem się, bo był rok młodszy ode mnie i swoim pisaniem udowadniał i podkreślał mój doskonały brak zdolności twórczych. Ale teraz już się z tym moim brakiem jakby pogodziłem, więc i obrażanie się na zdolniejszych mi przeszło. Nie na wiele się autorowi ta pośmiertna rehabilitacja przyda, ale też zakładam, że niewiele by go obchodziło moje obrażanie za życia, gdyby o nim w ogóle wiedział, a że nie wiedział, to nawet lepiej, pozostałem niezauważony jak ninja, chociaż to jedno mi się udaje.
Przestałem się obrażać, wypożyczyłem sobie wszystkie cztery tytuły i już od początku nie wiem, co myśleć.
No bo z jednej strony napisane jest to rewelacyjnie. Płynnie. Stasiuk na ostatniej stronie okładki komentuje, że "rzeczywistość nabrała ochoty na wypowiedź i w tym celu wybrała sobie Nahacza", i faktycznie - słodki jezu, jak jemu się pięknie pisze! Jakby bogowie literatury mu podpowiadali kolejne wyrazy i zdania.
A z drugiej strony... to manifest pokoleniowy jest? Diagnoza społeczna? Po prostu opis bibki jakich wiele bez szczególnych szerszych ambicji? O czym nas to poucza, ja się pytam? Co ja mam z tego tekstu wyciągnąć, poza samą niezwykłą przyjemnością czytania? Bo czytam i nie widzę. Zjaraliśmy się, schlaliśmy, siedzimy, gadamy o tym, jak to sobie zwykle chlamy i jaramy. No ok, każdy tak kiedyś miał, miewał, po czym z tego wyrósł albo nie wyrósł, co się stało z wyrośniętymi każdy widzi, co się stało z niewyrośniętymi każdy wie, no i co dalej? Jednak mi brakuje sensu. Wyraźnego morału. Bo jestem zachwycony, ale trochę ten zachwyt jest na luźnym biegu.

wtorek, 9 listopada 2010

Ondříček, David: Samotni

Z dziesięcioletnim opóźnieniem, ale w końcu łyknąłem ten prze-mistrzowski film.

Chociaż w obecnej chwili jest on dla mnie całkowicie nieprzyjazny ideologicznie, bo staram się z całych sił wierzyć w tezę przeciwną od zadanej i realizować ją z oddaniem, to i tak obejrzałem z przyjemnością.

Swoją drogą, zastanawiam się, jak by wyglądała diagnoza pokoleniowa przygotowana w tym filmie 10 lat później - z uwzględnieniem całego zjawiska social networking, które przecież rozwinęło się dopiero kilka lat po nakręceniu Samotnych.



Z drugiej jednak strony, to chyba wszystko wina Kurta Cobaina albo nie wiem, kogoś innego dawno temu w Ameryce, w każdym razie wszystko musiało się zacząć już dawniej, bo ci ludzie w Samotnych są dziwnie znajomi, dzisiaj chyba wszyscy wyglądamy i zachowujemy się tak samo, tylko jest więcej możliwości żebyśmy sobie to nawzajem pokazywali. Dzisiaj żeby być emocjonalnym ekshibicjonistą nie trzeba pracować w radio.

To się na koniec jeszcze tylko zachwycę postacią Roberta (Jiří Macháček) - konceptem, wykonaniem, tekstami, i ogólną wymową, zwłaszcza w kontekście niedawnej legalizacji narkotyków w Czechach. Scena z "ostatnim jointem"? - nie mam pytań!

Aha, i na marginesie - odruchowo ściągnąłem sobie angielskie napisy, ale chyba do czeskiego filmu polskie tłumaczenie byłoby lepsze. Trzeba zapamiętać.


Technikalia: http://www.filmweb.pl/film/Samotni-2000-1381

poniedziałek, 8 listopada 2010

Proyas, Alex: Dark City

Czemu ja o tym filmie wcześniej nie słyszałem?

Zupełnie niezasłużenie zapomniana1 produkcja. Koncepcja, która rok później została nieco przetworzona i podbiła świat pod nazwą Matrix. Tyle, że w Matriksie została niemiłosiernie rozciągnięta, do trzech potwornie długich filmów, a tutaj mieści się zgrabnie w niecałych dwóch godzinach.
Oczywiście na poziomie efektów specjalnych Dark City produkcji Wachowskich nie doskakuje do sznurówek, ale poza tym - zwłaszcza jeśli chodzi o klimat, o stworzenie przytłaczającego, osaczającego nastroju miasta-pułapki, świata bez wyjścia - konkuruje z tym hiciorem godnie.
No, tak, zakończenie jest nieco naiwne, ale czy da się taką koncepcję fabularną przeprowadzić bez odrobiny naiwności? A i tak uważam, że mogło być gorzej, na przykład finałowa scena mogłaby zawierać mniej dystansu, niepewności, przypadkowości, więcej optymizmu - i kompletnie spieprzyć efekt. A tutaj proszę, nie tak szybko z tą wielką miłością pokonującą wszelkie bariery, i jak ładnie się historyjka kończy?

A, no i jeszcze całkiem sympatyczna wersja Sway jako bonusik. Nie ma oryginalnego teledysku, to chyba czyjś amatorski montaż jest, ale naprawdę daje radę:





Technikalia: http://www.filmweb.pl/film/Mroczne+miasto-1998-4885

1 Powinna być naprawdę popularna i szeroko znana. Ale może jest, tylko ja jak zwykle się nei zorientowałem. W takim razie zdanie niepotrzebne, skreślić.

sobota, 6 listopada 2010

Rylski, Eustachy: Człowiek w cieniu

Zasmakował w dziwkach. W połowie studiów zanurzył się w kurewstwie i tak już zostało. Nie miał innych kobiet i ich nie pożądał. To nie była tylko sprawa wygody, szybkości czy perwersji. To była niechęć, a nawet niemożność podjęcia jakichkolwiek zobowiązań w tym względzie.
Wspominając zobowiązania, nie należy wszakże sądzić, że dotyczyły one narzeczeństwa, małżeństwa czy, nie daj Bóg, przyszłej rodziny. Tak daleko nie śmiał nawet myśleć, gdyż myśl taka mogła by być sama w sobie śmiertelnie dla niego niebezpieczna. Dotyczyło to sytuacji dużo mniej groźnych. Wspólnego spaceru, kina, obiadu, nawet rozmowy.
Podejrzenie, że mógłby z własnej, niepojętej woli poddać się rytuałowi, powtarzać nudę, a więc udrękę wielu młodych mężczyzn, budziło w nim rozbawienie. Ze współczuciem przyglądał się w parkach, knajpach, domach i na ulicach parom młodych ludzi spętanych tą nitką niewyobrażalnej nudy, tą mdłością, przedwstępnością, tym obłudnym człowieczeństwem, które w tych kwestiach miałoby nas różnić na przykład od zwierząt. Był wolny od takiego przesądu.
[s. 54]

Pociąga mnie niesamowicie sterylny styl Rylskiego. Jakoś tak są skonstruowane jego zdania, akapity, że kojarzą mi się ze skalpelem i mikroskopem, z inżynierią precyzyjną. Są krótkie i zdecydowane, a jeśli mają jakieś ozdobniki, to dopracowane w najdrobniejszym detalu.
Co do treści natomiast, to mniej mnie zainteresował główny wątek, związany z grą wyobraźni, z balansowaniem na granicy rzeczywistego i wyobrażonego, i z koniecznością mierzenia się z rzeczywistymi konsekwencjami niepowstrzymanego w porę wyobrażenia, a bardziej leżący u podstaw tego wyobrażenia ogrom nudy.
Takiej ogólnożyciowej nudy, braku pasji, braku celu, braku pomysłu na siebie i świat dookoła. Trochę przerażające, jak tak sam na siebie patrzę ;>