poniedziałek, 25 października 2010

Skolimowski, Jerzy: Essential Killing

No to tak. To na początek pozytywy: znakomite zdjęcia. Przejmująca muzyka, czy raczej dźwięki, bo jakoś motywów muzycznych nie jestem w stanie sobie odtworzyć, tylko właśnie pracę dźwięku, pisków, szumów, wytłumień, takich tam.
No i (w ograniczonym zakresie, bo to pozytyw z negatywnymi konsekwencjami, na to mi wyszło) zmuszający do zastanowienia pomysł na głównego bohatera, o którym nie wiemy w sumie nic. Ukrywa się, musi zabić, żeby przeżyć, i tak go poznajemy. Ale czemu się ukrywał? Czy w wojnie ouczestniczył z przymusu, z własnej woli, ze szczerej wiary, z przypadku? Czy zabijał wcześniej, kiedy nie musiał? I czy to ma znaczenie?

Dla mnie ma, stąd minusy: teza o tym, że w każdym z nas potencjalnie tkwi zdolność zabijania dla ochrony własnego życia jest tak oczywista, że nie zasługuje na film. Zasługiwałaby, gdyby była z komentarzem wartościującym, do którego możnaby się odnieść. Komentarza jednak nie ma. Z jednej strony są wstawki retrospekcyjne, szczęśliwa rodzina, z drugiej strony, w tle tych wstawek słychać zagrzewające do walki wezwania muezina. Z jednej strony kobieta w niebieskim pojawia się w sennych marzeniach, z drugiej "straszy" w lesie jak wyrzut sumienia, jak ścigająca wina.

Do ostatnich chwil miałem wrażenie niedopowiedzenia, ale niestety nie takiego niedopowiedzenia, które mnie zmusza do refleksji, tylko takiego niedopowiedzenia, jakby mówiący nie umiał nic powiedzieć albo nie wiedział co powiedzieć. Wrażenie wydmuszki. W ostatnich minutach filmu jednak osłabłem zupełnie - scena z zakrwawionym białym koniem rozłożyła mnie na łopatki. Jak niedopowiedzenie można zrobić jednocześnie tak boleśnie, tak łopatologicznie dosłownym, ja się pytam?



Technikalia: http://www.filmweb.pl/film/Essential+Killing-2010-556399

Pilch, Jerzy: Miasto utrapienia

Ostra żena, w porównaniu z poprzednią. Koncept słaby, tekst bez polotu, fraza, nawet ta słynna pilchowska fraza - przekonstruowana i wiejąca pustką.
Co za groza.

I chyba tak już zostało, nie? Pamiętam, że czytałem Marsz Polonia, nie wiem czemu nic nie napisałem, może to było jeszcze przed tym, zanim zacząłem zapisywać? I pamiętam wrażenie jakiegoś potwornego dna, słabizny nie do obronienia. Także chyba będę stał na stanowisku, że Pilch się skończył gdzieś w okolicach Mocnego Anioła.

Pilch, Jerzy: Pod mocnym aniołem

Kiedy zatem Szymon obudził się ze snu nieoczekiwanie głębokiego, zdumiony był tym, co się dzieje, skąd o tej porze, skąd w takim stanie tak głęboki i spokojny sen? Wstał, podszedł do okna i otworzył okno, była mroźna wigilijna noc, niedaleko świt. Niebo złożone było z miliardów równo ułożonych butelek, miliardy strumieni skandynawskiej wódki czystej wylewały się z miliardów otwartych i zarazem wiecznie pełnych butelek, centymetrowa warstwa alkoholu pokrywała wszystko: księżyc, gwiazdy, śnieg; kosmos pachniał czystą skandynawską. Szkło cichutko dzwoniło, potem były lecące jak aeroplan sanie, w saniach siedział w złotym dresie Bóg.
- Dlaczego jestem nieszczęśliwy? - zapytał Szymon.
- Tak wyszło - odpowiedział Bóg - tak wyszło z rachunku. Gdybyś nie pił, byłbyś szczęśliwszy, ale rozumiałbyś mało.
- Nie chcę rozumieć. Chcę, żeby mi się ręce nie trzęsły i żeby mi nie skakało serce.
- W zasadzie jest już za późno - Bóg zsunął na tył głowy złotą bejsbolówkę - ale gdybyś chciał, gdybyś chciał, tobyś mógł. Kwestia wolnej woli - Bóg chrząknął - kwestia wolnej woli została wszechstronnie opisana [...].
[...]
Generalnie jest już za późno, ale gdybyś chciał, tobyś mógł. Wysiłek jest znacznie mniejszy, niż ci się wydaje, rzecz w tym, że trzeba ten niewielki wysiłek rzetelnie podjąć i do końca wykonać. Kiedy cię trzepnie, kiedy mówisz sobie: muszę się napić, pomyśl, że nie musisz, powiedz sobie, że nie musisz, i czyń to - nie zmuszaj się do picia. Bo to, że "musisz się napić", znaczy, że z musu pijesz - uniknij tego musu, zmuś się do nie-musu. Nie pij następnego dnia. Po prostu: nie pij następnego dnia. nie pij następnego dnia ani rano, ani w południe, ani wieczór. Nie musisz. Nie pij następnego dnia i to wystarczy. Na razie - Bóg cmoknął i sanie powoli ruszyły - na razie. My teraz z naszej łaski udajemy się ku innym zapalnym punktom globu.
[s. 138-140]

Piękna fraza i nagrody godna - cała książka jest pięknie skonstruowana. Tylko nie wiem, jak ją czytać. Bo jeśli wziąć pod uwagę biografię autora, jeśli przypomnieć sobie, że przynajmniej jednokrotnie po opublikowaniu tej opowieści wpadł z powrotem w ciąg (czy wylądował u deliryków, nie wiem), to staje się ona - bierzmy pod uwagę finał, to piękne odkupienie przez miłość - przejmującym zapisem porażki. Jeśli natomiast oderwać tekst od twórcy, to zaczyna on nieco trącić naiwnością, ale dobra, można w sumie przymknąć oko i uznać, że jest to naiwność wzruszająca - bo nieuświadomiona.
Tak czy owak, czyta się pysznie.

Anderman, Janusz: To wszystko

[...]Wygarnę do siebie za trzy dni, w nocy. To znaczy z czwartku na piątek. Noc jest najlepsza. Na ulicach nikogo nie ma, nikt nie ma prawa usłyszeć strzału. [...] Nie widzę żadnych słabych punktów. To znaczy jest jeden, ale nie do rozwiązania.
- Co jest? - zaniepokoił się.
- Moja biedażona.
- Jaka biedażona? Że biedna? Trzeba jej coś odpalić? To ja odpadam!
- E tam - uspokoiłem go. - Tak mi się powiedziało. Wiesz, co to biedaszyby na Śląsku?
- No, ryją ludzie w ziemi, jakieś resztki węgla wydłubują...
- I z nią jest tak samo. Jak z biedaszybem. Już niczego się tam nie można dokopać. [...]
[s. 80-81]

I niestety te scenki z życia małżeńskiego to jeden z nielicznych jeśli nie jedyny atut tej książki. Przypominam sobie swoje - aktualne do dzisiaj! - zachwyty Całym czasem i z rozczarowaniem odnotowuję, że To wszystko to jakby popłuczyny.
Czytam te spostrzeżenia z polskich przemian ostatnich 20 lat, te konstatacje socjologiczne i polityczne, ubrane zgrabnie w narrację z perspektywy  popadającego w zapomnienie artysty, którego czasy świetności przeminęły z poprzednim ustrojem (znowu!), i myślę sobie - no, ok, ładnie to wszystko napisane, ale... to wszystko? Nie to, żeby to była zła książka, ale po rewelacyjnej poprzedniej jest po prostu rozczarowująca.

Aha. I muszę sięgnąć po wcześniejsze. Ciekawe, czy ten popadający w zapomnienie pisarz to stały motyw twórczości, czy tylko dwukrotne powtórzenie.

czwartek, 14 października 2010

Jpg -> pdf

1. mogrify [-resize -quality] -format pdf *.jpg
2. pdftk inpdf1.pdf inpdf2.pdf ... output outpdf.pdf

sobota, 9 października 2010

Hřebejk, Jan: Czeski błąd

Technikalia: http://www.filmweb.pl/film/Czeski+b%C5%82%C4%85d-2009-521879


Najpierw będzie wartość dodana, czyli wiersz - przytaczany w filmie, całkowicie godny tego, żeby go sobie przeczytać osobno i zapamiętać. Swoją drogą, zawsze się zachwycam, jak wielu jest na świecie pisarzy i poetów, o których nie mam bladego pojęcia.

Jan Skácel: Píseň o nejbližší vině

Je studánka a plná krve
a každý z ní už jednou pil
a někdo zabil moudivláč
a kdosi strašně ublížil

A potom mu to bylo líto
a do dlaní tu vodu bral
a prohlížel ji proti světlu
a moc se bál a neubál

A držel ale neudržel
tu vodu v prstech bože můj
a v prázdném lomu kámen lámal
a marně prosil; kamenuj

A prosil ale neuprosil
a bál se ale neubál
a studánka je plná krve
a každý u ní jednou stál




A co do samego filmu, to - "nie ma możliwości systemowej oceny przeszłości, jest tylko indywidualne poczucie winy (lub brak), indywidualne przebaczenie (lub brak), indywidualne zadośćuczynienie (lub brak); wszystko rozgrywa się zawsze między konkretnymi osobami: krzywdzącym, krzywdzonym; ubekiem, donosicielem, ofiarą; zawsze między najwyżej kilkoma konkretnymi osobami, nie między jakimiś nieokreślonymi gremiami ofiar, winnych i oceniających" - tak ja widzę przesłanie tego filmu, i bardzo ono do mnie trafia. Nie wiem, może jednak rozwiązania systemowe są potrzebne, może takie mądrości to tylko w Czechach, gdzie najpierw była, z tego co wiem, radykalna lustracja i dekomunizacja, a teraz to już sobie mogą indywidualnie wybaczać (lub nie); nie na moją to głowę wszystko, ale generalnie przejście z wymiaru zbiorowego do indywidualnego bardzo mi się podoba.

A, no i jeszcze to lekko absurdalne poczucie humoru, dyskusja o rozpadzie małżeństwa nad książką o odnajdywaniu wewnętrzej drogi, hue hue hue.

Świetny film.

Eastwood, Clint: Midnight in the Garden of Good and Evil

Technikalia: http://www.filmweb.pl/film/P%C3%B3%C5%82noc+w+ogrodzie+dobra+i+z%C5%82a-1997-148

Ej, gdybym najpierw tego nie wiedział, to bym nie uwierzył, że to film Clinta. Tego Clinta.
Rozumiem, że reżyser nie jest autorem scenariusza ani tym bardziej tekstu służącego za bazę dla scenariusza, ale i tak - Clint, który bierze się za coś tak mało patetycznego (wbrew tytułowi), za to tak odrealnionego? No!

Morał jest w sumie prosty, zresztą nawet jest sprzedany wprost w jednym z ostatnich dialogów w filmie: Truth, like art, is in the eye of the beholder.
Ale droga do tego morału wcale nie jest prosta. John Cusack, całkiem ładnie grający Johna Kelso, nosi na twarzy taką minę, jakby nigdy nie był pewien, czy to co widzi mu się tylko śni, czy nie, czy już zwariował - on sam, czy może świat dookoła. Bo niby wszystko jest zwyczajnie, poprawnie, w prowincjonalnym stylu, więc czasem nawet do bólu zwyczajnie i poprawnie, a jednak - nie wiem, czy to zasługa oryginalnego tekstu czy właśnie (tu by się plasowało moje zaskoczenie) reżysera - kompletnie inaczej niż być powinno.

I tylko to zakończenie trochę tandetne; że niby w szaleństwie też można się zakochać, czy miłość czyni nawet szalony świat zrozumiałym i do zaakceptowania?

No, ale zakończenie troszkę tandetnie wzrusza, cały film ekscytuje i wciąga, dla każdego coś miłego.

Ritchie, Guy: Sherlock Holmes

Jak oglądałem, to mi się bardzo podobało - w sensie, że dobre, wciągające kino akcji. Potem, jak zacząłem się zastanawiać, to mi się mniej podobało - bo Sherlock Holmes to dżentelmen. Schludny. Nienaganny. Intelekt jak brzytwa, spodnie w kant jak brzytwa. I że niby jak można było zrobić z tego Sherlocka takiego... Jasona Bourne'a, phi!
I aż z tego wszystkiego wróciłem do oryginalnych serii The Adventures of Sherlock Holmes z lat 1984-1994, i jednak okazało się, że niesłusznie mi się mniej spodobało. Bo tamten Sherlock też był taki - mrukliwy, chumorzasty, z nałogami, bił się (no dobra, boksował tylko, ale jak!) i w dodatku znacznie mniej szanował swego kumpla niż ten nowy. To ja już wolę tego nowego nawet.

Technikalia filmu: http://www.filmweb.pl/Sherlock.Holmes
A serialu, o tu chyba najlepiej zobaczyć: http://en.wikipedia.org/wiki/Sherlock_Holmes_%281984_TV_series%29

Libera, Antoni: Madame

Nie jest to książka o miłości, o młodości, o wspomnieniach, o buncie - na pewno nie o tym buncie młodzieńczym. Chociaż o tym jest w niej napisane, to o tym na pewno nie jest.

Jedno z dwojga.

Albo miała być o którejś z tych rzeczy, ale nie wyszło - w takim układzie jest to książka kompletnie pusta, jest wydmuszką, jest przekombinowaną konstrukcją intelektualną; opowiada, ale nie mówi o niczym.

Albo nie miała być o tym, tylko o buncie antysystemowym, ale nie buncie bohatera, tylko autora i jemu podobnych. Trzeba ją czytać w ogóle na poziomie meta, jedyne, co jest w niej odrobiną treści a jednocześnie znakiem interpretacyjnym to "Postscriptum". Cała reszta to ucieczka w sztuczność, wypełniacz, pianka styropianowa, którą ratujemy się w sytuacji, gdy żadne inne działanie intelektualne, zwłaszcza artystyczne, podejmowane wprost, nie jest możliwe.

Nie wiem jeszcze. Czytałem ją już raz, jakoś na początku studiów, ale kompletnie nie pamiętam, co myślałem o niej wtedy, kiedy jeszcze byłem trochę mądrzejszy w te klocki. A teraz już nie wiem co myśleć. Może wrócę do nie jeszcze kiedyś, może się uda, i wtedy porównam sobie, czy nadal myślę to samo.

Aha, nawet jeśli by się okazała wydmuszką, to nie zmienia faktu, że jest pięknie napisana. Bardzo estetycznie.

Varga, Krzysztof: Gulasz z Turula

W Magyarok Háza, czyli Domu Węgrów, na Semmelweis utca, tuż przy rogu Rákóczi út, którą mkną stada granatowych autobusów, znajdował się jeszcze niedawno sklep, w którym sprzedawano wyłącznie węgierskie produkty. Międzynarodowe koncerny nie miały tam wstępu, wszystkie te Johnsony & Johnsony, Unilevery, Craft Foodsy, PepsiCo były bez szans. Pozbawieni możliwości znalezienia się w tym sklepie byli zarówno ogólnoświatowi czy amerykańscy producenci artykułów spożywczych i środków czystości, jak i chińscy sprzedawcy T-shirtów i tenisówek. To był utopijny dyskont dowodzący samowystarczalności narodu węgierskiego. Doskonałe połączenie drogerii z parafialnym sklepikiem z dewocjonaliami. Było więc tam mydło i powidło, miód i proszek do prania, i płyn do mycia szyb, i palinka, herbata, papierosy hungaria i pannonia, które już samymi nazwami wskazywały na czystość swego pochodzenia. Ich palenie to jak oddychanie świeżym powietrzem puszty; śmierdzi gnojem, ale to gnój narodowy.
W takim sklepie nie mogło zabraknąć produktów martyrologicznych. Oprócz trójkolorowych świec z węgierskim godłem można było kupić gromnice z napisem "Trianon" i z wizerunkiem świętego Stefana stojącego na tle mapy Wielkich Węgier i hasła "Tak było, tak będzie". Obok świec leżały z kolei opakowania damskich rajstop "Bella Patricia", których nazwa wskazywała niepokojąco na obce pochodzenie. Ale bez obaw, to były węgierskie rajstopy na węgierskie nogi. Były tam prócz rajstop także majtki, bawełniane i koronkowe, dla węgierskich kobiet, a może także dla węgierskich mężczyzn, dla nacjonalistycznych fetyszystów i transwestytów. Kiedy już założymy węgierskie rajstopy na węgierskie majtki, możemy włożyć węgierską koszulkę z godłem, a na głowę czapkę z turulem na tle Wielkich Węgier za tysiąc osiemset forintów. A do tego wszystkiego cebula i ziemniaki w drewnianych  skrzynkach tuż przy wejściu, sery i wędliny, no i pasztet z gęsi, jaki można dostać w każdym sklepie.
[s. 93-94]

No tak, fakty historyczne są inne, gadżety są inne, ale to przecież o nas jest książka, o nas, o Polakach, o naszym Narodzie Wybranym!
Nie no, oczywiście słodko jest przeczytać, że nie tylko my jedni jesteśmy tak narodowo pierdolnięci.
Świetny, ironiczny (autoironiczny) styl tworzy atmosferę szorstkiej miłości - "jakikolwiek by ten pokręcony kraj nie był, to jest mój, no i przecież nie jest tak, żeby był mi całkiem obojętny".
Aha, i nie jest tak, jak mówi okładka, żeby to było tylko albo przede wszystkim o jedzeniu. Jedzenie jest tylko - znakomitym - pretekstem. Zresztą, z perspektywy barowej i o naszym heimacie da się mówić jakoś cieplej, nic dziwnego, że bratnie Węgry mają podobnie.

Németh, László: Odraza

Książka znaleziona na klatce schodowej - ktoś wystawił stertę starych, nieco podniszczonych, do wzięcia. No to wziąłem, tę jedną, i chyba coś jeszcze, ale nie pamiętam co. Gdzieś odstawiłem zaginęło.

W każdym razie - po raz kolejny po lekturze dwóch książek Sándora Márai (o tej, i tej też) - miałem wrażenie kompletnej nieprzystawalności kulturowej.
Odraza to książka o młodej dziewczynie z węgierskiej prowincji, o ile dobrze rozpoznałem, przełomu XIX i XX wieku, która to dziewczyna wychodzi za mąż za zakochanego w niej młodzieńca, "najlepszą partię we wsi", ale życie im się nie układa, bo ona jest stworzona do innego życia, a myśl o zniewoleniu, jakim jest pożycie fizyczne, napełnia ją nieprzebraną odrazą.

Biedny Sanyi na swoje nieszczęście na taką duszę trafił. Odkrycie na balu, które uważał za triumf swojej bystrości, stało się w istocie jego zrękowinami ze śmiercią.
[s. 413]

- podsumowuje sama główna bohaterka (narracja pierwszoosobowa przez całą książkę) na 413., przedostatniej stronie. A ja mogę tylko mruknąć: aha. Jakbym wiedział na początku, to bym sobie oszczędził kilku godzin z życia wyjętych.

Konwicki, Tadeusz: Wschody i zachody księżyca

Odbywam daleką, romantyczną podróż. Pojechałem do Konstancina, piętnaście kilometrów od centrum Warszawy. A wybierałem się jak do Australii. Nieprzespana noc, trzygodzinne pakowanie się, nerwy. Żeby obsłużyć mój skapcaniały organizm, muszę dodatkowo poświęcić z rana dwie godziny. Bo tak: zwichnąłem nogę, po raz czwarty tego roku, złapałem gdzieś wirusowe zapalenie gardła, coś się zrobiło z oczami i wyglądam jak królik, do tego boli ząb, lekko nawalają nerki i daje znać o sobie nadkwasota.
Tak się prowadzi staruszek w sile wieku, w epoce wielkich zrywów narodowych. A tu, w tym Konstancinie, pada deszcz, właściwie leje od rana do nocy, stare wille patrycjatu warszawskiego pęcznieją od wody, jak purchawki, bo i wyglądają niczym purchawki. Szare, spękane, pokraczne. Dogorywający kurort. Uśmiercony przez socjalizm. Gnijąca stolarka w rosyjsko-polskim stylu, rozpadające się tynki, zmurszałe wieżyczki, przewrócone płoty, zdziczałe ogrody. Tylko pałacyk użytkowany przez ambasadę radziecką jaśnieje od świeżych farb olejnych. To jest właśnie system radziecki: nie odnawiać, lecz co jakiś czas zamalować trupa olejną farbą. Jak tego biednego Lenina w mauzoleum na Placu Czerwonym.
Schowałem się w Konstancinie, a tam, w Warszawie, dobrzy ludzie szykują produkcję Doliny Issy. Szykują, ale bez pośpiechu. Stale kogoś ubywa. Niby wszyscy są serdeczni, życzliwi, oddani Miłoszowi i mnie, ale życie ma swoje prawa. Życie w dziczejącym kraju. W smętnym imperium ogonków do wszystkiego, nawet do kompletnie pustych sklepów, w upiornej ojczyźnie pijaczków, lekko fioletowych, wyschniętych od denaturatu i wody brzozowej do włosów, w dżungli przepełnionej dzikim zwierzem agentur sowieckich. Więc wszyscy z powodu tego życia jakby zatracili miary, perspektywy i wyczucia. Kombinują, żeby do jesieni albo choćby do końca lata. Zatem jakieś zamiary, pomysły, inicjatywy. Kto ma głowę do kręcenia filmu o ludziach znad Niewiaży w końcu pierwszej wojny światowej?
Dla mnie ten film to wakacje. Coś w rodzaju urlopu na koszt pana Czesława. Ale dla innych? Jakiś ruch bez początku i końca. Coś ze sztuki i grafomanii, trochę symetrii i dużo anachronizmu, jakiś niewielki pieniądz i nie zrealizowane kartki na mięso oraz na kaszę. Co za czasy, co za świat.
A ja tu siedzę śród starców. Pomiędzy strasznymi starcami, którzy powinni byli umrzeć przed tą ostatnią wojną albo tuż po jej zakończeniu. Starcy, którzy na noc nie zamykają swoich pokojów, bo lękają się umierania w samotności. Starcy, którzy wychodząc na ulicę zostawiają w drzwiach kartki z poleceniem, kogo zawiadomić w razie ich nagłej śmierci. Chodzę kulejąc między zżartymi przez życie mastodontami, którzy trzęsą się, podrygują, chwytają się ścian, rzężą, bekają, przewracają się do tyłu i chcą żyć, chcą istnieć choćby jeszcze przez tydzień, przez dobę, albo przez godzinę złożoną z sześćdziesięciu długich minut.
Ja tu kiedyś przyjeżdżałem. Trzydzieści lat temu. Jechało się ciuchcią, wąsktorową kolejką. Można było w biegu wyskoczyć z wagonu, narwać panience kaczeńców na łące, dogonić pociążek i wskoczyć do swojego przedziału. Ale to nie byłem ja. To był ktoś inny uzywający moich danych personalnych. Młody człowiek o ogromnej sfalowanej czuprynie i romantycznym, głupkowatym sercu. Jemu się wydawało, że koleguje z Panem Bogiem i w wolnych chwilach naprawi drobne usterki we wszechświecie. We wszechświecie tych ogromnych jak galaktyki lat powojennych. A ja już te lata zapomniałem. Ja ich już nie pamiętam.
Więc ten dwudziestoletni facet jeździł w wiosenne i letnie niedziele do Konstancina z całą masą warszawiaków, odświętnych, rodzinnych, kurczakowatych, nalewkowatych, akordeonowych, humorzastych, przypalonych na malinowo, desusowatych, podchmielonych, obłapiających, warszawiaków warszawiastych. Ale co on mnie obchodzi.
[s. 154-156]

Warszawiacy warszawiaści - pyszne określenie. A poza tym to, no kurczę, co za drążenie, co za wiercenie ciągle i ciągle. No ale w sumie niczego innego się nie spodziewałem, a i tak sięgnąłem.