poniedziałek, 22 grudnia 2014

Pablopavo: Tylko

W nominacji do ostatnich Paszportów Polityki pojawiło się stwierdzenie, że Pablopavo równie dobrze jak w kategorii muzyka, mógłby być nominowany w kategorii literatura. Pełna zgoda. Pablo to pisarz opowiadań - jest miejsce akcji, jest dramaturgia wydarzeń, są - to chyba najważniejsze - postaci pierwszo- i drugoplanowe zarysowane na tyle szczegółowo, aby nie można było wątpić w ich prawdziwość.

Są historie, które mogłyby zwieść zwyczajnością, mogłyby może umknąć przeciętnemu obserwatorowi, ale przed czujnym okiem pisarza się nie schowają, w jego opowieści zostają dowartościowane, zyskują rangę. Nie tylko pozwalają się zauważyć - rzucają się w oczy, poruszają, nie dają spokoju!

Ale nominacja w kategorii muzyka jest chyba rzeczywiście bardziej uzasadniona. Nie każdy, kto pisze opowiadania, potrafi je ująć w formie tekstu piosenki, zaśpiewać, zrobić do nich muzykę (oczywiście za to należny szacunek także dla Motthashippa). Muzykę elegancką, gdzie trzeba i można nawet chwytliwą (Carlos, Generał), a jednocześnie na tyle ascetyczną, aby nie odciągała uwagi od opowieści.

Wszystko to razem komponuje się w zbiór dość smutny. Chwilę po i tak nie najweselszym Polorze przychodzi jeszcze mocniejszy cios. Te opowiadania są przejmujące w taki sposób, od jakiego zwykle chce się uciec. Jakiego nie chce się słuchać - bo boli, bo strach. Ale warto sobie od czasu do czasu zafundować mały seans litości i trwogi. Ja, mam wrażenie, przynajmniej przez chwilę po takim doznaniu czujniej patrzę na świat.

Czytałem sobie ostatnio, że z koncertami Pablopavo jest też dowcipnie - jednego dnia gra dla 200 tysięcy osób, drugiego nikt nie przychodzi na jego smutny koncert1. Miałem okazję zajrzeć na koncert do Hydrozagadki bodaj 9 czy 10 listopada - no, że nikt nie przychodzi, to bym nie przesadzał. Klub pełen. Koncert porywający. A to już wymaga sporego kunsztu - zgromadzić tłum ludzi, skłonić ich do skupienia, wejść z nimi w interakcję nad materiałem, który, było nie było, trochę jednak boli.

Kaszkiety z głów.

---
[1] Heheszki. Bardzo dobrarozmowa Piotra Bratkowskiego z Pablo dla Newsweeka, ale jak ją wrzucał online wydawca Onetu, to początkowo dał taki kretyński tytuł. 

niedziela, 21 grudnia 2014

Phil Alden Robinson: The Angriest Man in Brooklyn

Nie znoszę narracji zza kamery. Chorobliwie. Woody Allen może to robić, a i on niezbyt często - tylko w dobrych filmach, co nie jest akurat regułą.

Ale mimo tej paskudnej narracji, to dobry film. Kto nie bywa wkurwiony? Ja czasami nawet przestaję zauważać, kiedy moje dni zmieniają się w żeglugę po oceanie tłumionej wściekłości. Powody są na każdym kroku: sąsiad obudził mnie zbyt głośną muzyką; ktoś zastawił chodnik samochodem; w autobusie gimnazjalista z plecakiem blokuje wyjście; w pracy bezsensowne zadania; w sklepie babcia za mną popycha mnie wózkiem, jakby od tego kolejka miała się ruszyć szybciej; w internecie głupie teksty. I tak mija dzień na wyobrażaniu sobie, jak to dookoła są sami buce, którzy robią mi specjalnie na złość.

Ten film to żaden przełom, żadne katharsis. Ale eleganckie przypomnienie, że życie na fali wściekłości nie ma większego sensu. Że prawdopodobnie świat nie robi mi na złość; zresztą rzadko kiedy jest szansa się o tym przekonać na pewno, a skoro tak, to lepiej oszczędzić nieco zdrowia i się po prostu nie wkurwiać.

Cukierkowe zakończenie nieco psuje efekt, no ale w sumie można było się go spodziewać. Śmierć Robina Williamsa dopisuje do filmu zakończenie znacznie bardziej wymowne. Choć przyczyny śmierci aktora i bohatera nie są zbieżne, to i tak zapada w pamięć jego twarz - wykrzywiona nienaturalnym grymasem, tetralna maska.

Technikalia: http://www.imdb.com/title/tt1294970/

PS: A, i jest też Peter Dinklage, choć epizodycznej roli. Ale rozumiem, że to może być istotny argument za.

sobota, 20 grudnia 2014

Fisz Emade Tworzywo: Mamut

Od pierwszego utworu Mamut nie oszczędza:


Dobry tekst, dobry bit. Warto spróbować spaceru po mieście z tym kawałkiem na słuchawkach. Wieczorem, w drodze na bibeczkę.

Ale nie tylko z tym. W zasadzie poza Karate, który mi kompletnie nie podszedł, nie ma słabych punktów. Są tylko dobre i lepsze, choć każdy jest dobry inaczej.

Warto odnotować odświeżenie tekstów - wtórność, nadmierny recykling własnych fraz, na który zaczynałem już narzekać, na tej płycie znikają. Jest inaczej - a to komponuje się ze zmianą stylistyczną. Fisz śpiewa! Regularnie śpiewa, nie rapuje. Wycieczki poza rejony hip-hopu Tworzywo robiło już od jakiegoś czasu, ale tym razem jest to zdecydowane oderwanie. Nie wiem, w jakich gatunkach są te piosenki, nie znam się. We właściwych. W każdym razie wymuszają zmianę wokalu i Fisz tę zmianę przeprowadza absolutnie mistrzowsko.

Największego, absolutnego sztosu na tej płycie - Ślady - nie umieszczam, tylko linkuję, bo teledysk mi się akurat umiarkowanie podoba. No, rozumiem, że to klip do zapowiadanego filmu. Ale moim zdaniem, po obejrzeniu go dla porządku, warto sobie odpalić jeszcze raz, bez wideo. Co za muzyka. Co za tekst. I co za głos. Wszystko.

piątek, 19 grudnia 2014

Kryminałki

Wpadło mi ostatnio w ręce kilka strasznych historii: książkowych i filmowych - tak się złożyło. Sam rzadko po ten gatunek sięgam, ale z godnych zaufania rekomendacji nie odmówiłem.

Na pierwszy ogień poszedł Domofon Zygmunta Miłoszewskiego. Rzecz nienowa, ale jeśli kogoś do tej pory ominęła, to polecam. W sumie to dochodziły do mnie nawet słuchy, że gdzieś tam za moimi plecami polska literatura kryminalna rozwija się na bardzo dobrym poziomie, więc nawet nie jestem bardzo zaskoczony, ale mimo tego: wow! To akurat jest bardziej horror, kryminalny wątek przewija się tylko w tle, ale moje uznanie jest tym większe - bo horrorów to już w ogóle nie łykam. A tymczasem: dobrze napisane (językowo: bez kiksów, bez szczególnej sztuczności językowej), dobrze pomyślane, do końca trzymające w napięciu. Innymi słowy: przyjemna lektura bez większych wpadek. No, spoko. Kolejne książki zaraz sobie zakolejkuję. Oraz, tytułem skojarzenia, odświeżę Anioła Zagłady Buñuela.

Następnie sięgnąłem po Łowców głów Jo Nesbø. Dwa lata temu skonstatowałem, że Szwedzi są skazani na wyginięcie. Wstępnie rozciągam tezę na Norwegów, bo albo skrywają mroczne sekrety, albo są psychopatami, albo uroczo naiwnymi durniami. Tylko kawy piją mniej. Za to finansowo zdecydowanie prowadzą się gorzej, żyją ponad stan i niezbyt umieją to zauważyć. Rzecz wymaga jednak dalszych badań - dobrze, że Nesbø ma na koncie jeszcze kilka innych pozycji.

Wciągające w Łowcach - zresztą poniekąd i w Millenium też - jest założenie, że w każdym czai się superbohater. Roger Brown, 168 cm wzrostu, porzucając korposlang: pracownik działu kadr ;) owszem, ma niecodzienne hobby i sposób zarabiania na życie, ale nie ma za sobą lat treningów w Navy Seals (czy może raczej Marinejegerkommandoen), a jednak nagle znajduje w sobie opanowanie, umiejętności, pomysły i kondycję fizyczną godne Jamesa Bonda. Na codzień za fizyczny aspekt jego pracy odpowiada ktoś inny - najtrudniejsze jego zadania to rozbrojenie alarmu, odpiłowanie haczyków - ale gdy sytuacja tego wymaga, jest gotów do pościgów, ucieczek, walki. Na codzień prowadzi rozmowy rekrutacyjne, ale jak się okazuje, daje mu to zdolności asa wywiadu. Nie szydzę z tej książki, rozumiem prawa gatunku - szukam tylko z narastającą niecierpliwością tego wszystkiego w sobie, bo i ja, skromny pracownik biurowy, chciałbym być herosem.

Jako że film na podstawie Łowców czeka na wieczór z Karlo, tymczasem odpaliłem sobie A Good Marriage Petera Askina na podstawie opowiadania Stephena Kinga (technikalia: http://www.imdb.com/title/tt2180994/). I dzięki temu mogę też sobie nieco pohejtować, a nie, że wieczór z samymi pochwałami. Ten film to absolutna, spektakularna padaka. Nie wiem - nie czytałem - czy to opowiadanie Kinga jest słabe, czy tylko jego adaptacja wyszła źle, ale nie ma punktu zaczepienia do pozytywnego komentarza. Akcja się nie rozwija, nie ma suspensu, zakończenie jest wymyślone w ogóle z sufitu; szkoda gadać. Wszystko źle.

poniedziałek, 17 listopada 2014

"Opowiadania portugalskie XIX i XX w.", wybór i przekład Krystyna i Wojciech Chabasińscy, Janina Z. Klave, Kraków 1978

Przyjeżdżając do tropików południowoamerykańskich zawsze jesteśmy nieco podejrzliwi, to prawda. Nawet nie chcąc, przywozimy ze sobą pewien europejski kartezjanizm. A tropiki nie życzą sobie mieć z tym nic wspólnego, są niczym pełna niespodzianek ogromna maszyna, produkująca irytujące szpilki. Kręcące się zwierzaki, rośliny pożerające przestrzeń, ludzie próbujący pożreć cokolwiek w różnym czasie w miastach nagle powstałych i polipowatych, gdzie jest oliwa, kawior, buty, nieszpułki i wszystko inne. I są jeszcze kapelusze słomkowe, niewiarygodne rzeki i 300 milionów żarłoczności w stałej ewolucji.

Ale najbardziej mnie irytowało i zawsze zdumiewało pojawianie się i znikanie rzeczy.

Tak więc pewnego dnia wróciłem do domu, aby zjeść lunch. Otworzyłem drzwi, rzuciłem okiem na pocztę i poszedłem do kuchni. Przygotowałem sobie codzienną kiełbaskę i dżin-tonic bez toniku, taki jaki być powinien. Jeszcze żując poszedłem na taras, aby zaczerpnąć powietrza i podziwiać drapacze chmur, które zasłaniały mi wszystko.

Było to dziesiąte piętro. I nagle poczułem utkwione we mnie spojrzenie. Słoń, tu, na tarasie. Zdziwiłem się trochę, to jasne. Ale w końcu kim ja jestem, żebym sobie pozwalał na takie zdziwienia? Powróciłem do środka i postanowiłem coś jeszcze zjeść.

Jednakże kiedy po południu pracowałem, przypadek zaczął mi się podobać. Niewątpliwie było to towarzystwo solidne, potężne, stosowne, a nawet szacowne w domu kawalera.

Kiedy powróciłem wieczorem, żeby zjeść obiad, postanowiłem się upewnić. Poszedłem na taras, a zwierzę stało tam machając spokojnie trąbą. Wtedy zadbałem o wszystko, jak należy. Powróciłem do środka i przyniosłem dwa krzesła wyplatane słomą, wiejską matę i starą bambusową zasłonę, którą znalazłem pod zlewem w kuchni. Zdaje mi się, że mu smakowało. Powiedziałem słoniowi „dobranoc" i poszedłem usiąść przed telewizorem. Napiłem się tego co zawsze, położyłem do łóżka i zasnąłem pocieszony. Następnego dnia, ledwo wstał świt, powróciłem pełen radości na taras. I nic. Zwierzęcia tam nie było, zniknęło. Poszedł sobie słoń, który tyle mi przyniósł nadziei.

Wściekłem się więc. Tak być nie może. Wyszedłem zdecydowanie przez drzwi i poszedłem zaprotestować. Wsiadłem do pierwszej napotkanej taksówki i kazałem jechać do Biura Rzeczy Zagubionych i Znalezionych. Tam zagadałem do odpowiedniego urzędnika, który czytał gazetę za okienkiem, bardzo zajęty.
—  Zginął mi słoń!  — wybuchnąłem naprawdę obrażony i dotknięty.
—  Jakiego koloru — zapytał obojętnie, choć uprzejmie.
— Też pytanie! Oczywiście szary.
— Dobrze, zanotujemy. Ale kto wie, może pan mu nie dał dość jedzenia?
— Dwa krzesła słomiane, grubą matę i zasłonę bambusową, sądzi pan, że to mało?
— Niech pan się nie złości, niech pan się nie złości, bo nie warto. On wróci, to więcej niż pewne.

Gdy się nad tym zastanowić, to urzędnik miał rację. Tak właśnie mogło być. Wróciłem do domu, przygotowałem jeden dżin i zacząłem oczekiwać. Rzeczy w tropikach takie właśnie są. Pojawiają się i nikną. Jednakże kiedy chodziłem tu i ówdzie, pojawiły się: sympatyczna brunetka, siedem butelek dżinu i paczka herbatników z ararutowej mąki.

Słoń jeszcze się nie pojawił.
Takie jest życie.

[Mario Henrique Liria: Tropicalia, s. 311-312. Przekład: Janina Z. Klave. Oryginalnie w tomie Contos de gin-tonic, 1973]

Urocze opowiadania, zwłaszcza te z XIX wieku - takie, jakby ktoś opowiadał fragment swojego dnia, czasem bez wprowadzenia, bez puenty, bez zwrotów akcji. Kompletnie niedzisiejsze, porażająco zwyczajne - absolutnie niezrozumiałe, jeśli ktoś nie liznął choć odrobiny historii Portugalii. Nawet lektura dowolnej powieści Saramago wystarczy, bo powieść daje wystarczający kontekst obyczajowy. Im dalej w las tym nowocześniej, nawet miejscami surrealistycznie, niestety również tym mniej równo - ale na palcach jednej ręki mogę policzyć w tym czterystustronicowym tomiku takie teksty, które porzuciłem. Warto.

sobota, 8 listopada 2014

Łona i Webber: Wyślij sobie pocztówkę

Wszystko jest w tym projekcie dobre. Piosenka, wideo, pomysł na pocztówkę dźwiękową - której nie mam jak odtworzyć, ale i tak się jaram.




Wyślij sobie pocztówkę stąd.

piątek, 7 listopada 2014

Paula i Karol: Heartwash - płyta i koncert

Cztery lata mijają od mojego entuzjastycznego opisu Overshare, dwa od zdecydowanie spokojniejszej reakcji na Whole again. Chciałbym znowu napisać coś entuzjastycznego, ale znowu jestem raczej bliżej spokojnej akceptacji.

To nie tak, że ta muzyka przestała być wesoła. Nawet, kiedy teksty są poważne czy smutne, to są pełne energii. Historia rozstania zawsze chociaż delikatnie sugeruje nadzieję na coś nowego. Ale mam wrażenie, że ta młodzieńcza energia przestała być młodzieńczą energią - stała się wypracowanym środkiem wyrazu, a to zdecydowanie nie to samo.


Zakochani w poprzednich płytach (lub choćby tylko w jednej) nie będą rozczarowani - dowodem piosenka tytułowa:


Może to zresztą moje marudzenie, może to mój marazm przekłada się na zafałszowany odbiór tej płyty. Bo na koncercie (byłem w Stodole 16.10) wraca dobrze znane i ekscytujące wrażenie, że to cały czas zabawa ekipy przyjaciół, a nie poważne przedsięwzięcie muzyczne dorosłych ludzi. Jest radość, trochę przekomarzania się, trochę żarcików, zostaje nawet miejsce na delikatną improwizację. Może po prostu powinienem częściej chodzić na ich koncerty i wszystko wróci na swoje miejsce?


PS: I tylko wizualnie się bez dwóch zdań coraz bardziej rozmijamy. Okładka - groza. Teledysk - bez szału. No, nie można się we wszystkim zgadzać ;>

czwartek, 6 listopada 2014

Skubas: Brzask

Dwa lata po fenomenalnej płycie Wilczełyko, której nie opisałem tutaj wyłącznie dlatego, że zabrakło mi słów, Skubas wraca z materiałem przynajmniej tej samej klasy.

Nie ukrywam, jestem nieco mniej podekscytowany - głównie dlatego, że płyta jest, mam wrażenie spokojniejsza. Chyba trochę bardziej oszczędna dźwiękowo. Mniej jest na niej kawałków zachęcających do ruszania nóżką, mniej wpada w ucho, trzeba się w nią raczej wsłuchać niż czekać, aż się sama narzuci.

Ale to wsłuchanie się opłaca.


Wybrałem akurat bodaj najsmutniejszą piosenkę - trochę dlatego, że ma znakomity tekst, ale trochę z prostszego powodu - do niej jest wideo. Warto uważnie posłuchać też innych tekstów. Warto spróbować wrzucić tę płytę na słuchawki, zwłaszcza jeśli ktoś jesienią śmiga do pracy bladym świtem. Oszczędna precyzja Brzasku ma szansę doskonale się skomponować z porankiem.


PS: A, i jeszcze okładka płyty - drugi raz absolutnie bezbłędna grafika.

środa, 5 listopada 2014

Linklater, Richard: Boyhood

Gdyby nie Drzewo życia, byłby to prawdopodobnie najnudniejszy film ever. Niestety, przypada mu zaszczytne drugie miejsce. Rzadko widzę ludzi wychodzących z kina w trakcie projekcji, także każdy taki przypadek zasługuje na specjalną, honorową wzmiankę.

Może i koncept by się bronił. Zwyczajne życie - w końcu któż pamięta samego siebie tak dobrze? Zapominamy, pamięć się zaciera, wspomnienia zniekształcają. Przypomnienie tego, co każdy przeżył, ale każdy nieuchronnie zapomniał, jest pociągającym konceptem.

Może i można by docenić determinację reżysera: ci sami aktorzy, 12 lat produkcji.

Może i można by to wszystko, gdyby nie ta koszmarna nuda.

Technikalia: http://www.imdb.com/title/tt1065073/


wtorek, 4 listopada 2014

Wszyscy jesteśmy słoikami

Przeczytałem jakiś czas temu Sońkę Karpowicza i niezbyt wiedziałem, co mam napisać. Nie podobała mi się. Historia poruszająca, ale wszak znana. Napisana dobrze, ale bez przesady. I ta dziwna narośl formalna, dramatyczna stylizacja. Nie, ogólnie nie. Potem była znana afera łóżkowa i już w ogóle mi się nie chciało nic pisać, zastanawiałem się tylko po cichu, jak ta książka musiała wyglądać zanim "uratowała" ją znana pisarka.

Ale odczekałem chwilę i nagle ciekawe światło rzucił na ten tekst Stasiuk swoim Wschodem.
Widzę, jak siedzą w kuchni nad kupką banknotów, którą ojciec właśnie przyniósł, i rozmawiają półgłosem. Słyszę za drzwiami ich smutną naradę. Oboje wymknęli się wiejskiej nędzy, by zakosztować miejskiego dostatku, który okazał się tylko łagodniejszą formą ubóstwa. Układają nominały w kupki. To jest chyba epoka sprzed tysiączłotówek, więc wypłata ojca wygląda nawet obficie. Przekładają z kupki na kupkę i mówią cicho smutnymi głosami, jakby się wstydzili. Jakiś czas potem przypadkowo natknąłem się na miejsce, gdzie chowali pieniądze. Leżały w szafie wśród chłodnych, wykrochmalonych prześcieradeł, które płukało się w wodzie z niebieską farbką, by nabrały zimnego czystego odcienia. Jak śnieg, gdy zapada zmierzch I pomiędzy nimi leżały wizerunki czarnych kopalń i rozpalonych hut. Wcale nie przeszły pościelowym chłodem. Gdy ich dotykałem, były ciepłe i miękkie. Wyobrażałem sobie, że brudzą bieliznę, ale nie miałem odwagi sprawdzić i naruszyć porządku w szafie, więc zabrałem dłoń.
Ale nawet z tym cienkim plikiem między prześcieradłami musieli odczuwać coś w rodzaju zadowolenia. Żyli w mieście. Na jego skraju, ale jednak. Nie czuli zaduchu stajni. Nie brnęli zgięci wśród ziemniaczanych bruzd. Matka używała perfum. Mieli adapter i płyty z Połomskim i Kunicką. Ale kartofle rosły w ogródku obok astrów i pamiętam też świnię czy wieprza w komórce na tyłach domu. Był z nim kłopot, bo raz po raz gruchotał zagrodę i wydostawał się na wolność, zapewne w przeczuciu własnego losu. Wieś szła za nimi. Zabrali ją ze sobą. Byliśmy wieśniakami z wieprzem, mieszczanami z gramofonem i proletariatem o szóstej rano stającym przy maszynie. I zarazem nie byliśmy właściwie nikim. Jak wszyscy wygnani ze swojego losu, ze swoich miejsc, ze swojego życia.
[Andrzej Stasiuk, Wschód, s. 263-264]

Nie wiem, jak w innych miastach - w Warszawie toczy się napędzana przez lokalne media regularna wojna. Pomiędzy tymi, których rodzice a najdalej dziadkowie przyjechali tu po wojnie ze wsi i małych miasteczek, a tymi, którzy ze wsi i małych miasteczek przyjechali sami stosunkowo niedawno. Podobno jest też frakcja "prawdziwych, przedwojennych warszawiaków", ale tych można policzyć na palcach obu rąk. Wspominałem o tym zresztą już 3 lata temu, też przy okazji lektury Stasiuka. Od tamtej pory nie zrobiło się lepiej. Pojawiło się tylko więcej głosów wskazujących na to, że linia podziału nie przebiega wcale między tutejszymi a przyjezdnymi, tylko między tymi, którzy już zdążyli zapomnieć, że są przyjezdni, a tymi, którzy wciąż pamiętają.

Ach, pierwszy język, mleko z socjalizacji, duma bez zasługi, wstyd bez winy. Najpierw języka zapomnieli rodzice, przenieśli się bowiem do Średniego Miasta Białystok. Musieli pracować, a pracować mogli tylko po polsku, w końcu mieszkali bieżąco w Polsce, dlatego pamiętali, żeby pa prostu zapomnieć. Gdyby zapomnieli o niepamiętaniu, natychmiast staliby się kacapami: koniec z przyjaciółmi, z pracą, z nowym, lepszym życiem w nowej, lepszej ojczyźnie. No i awans społeczny, któż mu się oprze po tej strasznej biedzie i krzywdzie? Wystarczająco obciążał dowód osobisty z rubryką "miejsce urodzenia"; takie jak Słuczanka budzie jednoznaczne podejrzenia.
[Ignacy Karpowicz, Sońka, s. 72]


Pamięć współtworzy tożsamość. Nie da się zdefiniować swojego miejsca w mieście, nie pamiętając, kiedy i skąd się do tego miasta przyszło. Niepokojące są rozumowania zerojedynkowe, w których przywiązanie do miejsca urodzenia wyklucza szacunek dla miejsca zamieszkania a bycie z miasta wyklucza zrozumienie dla ludzi spoza tegoż miasta. Mam wrażenie, że problemy z rozwojem Warszawy biorą się w sporej części z tego, że mało kto w niej umie powiedzieć kim jest i czego od miasta oczekuje. Co uważa za rolę miasta - i dlaczego - a co za swój własny obowiązek. Łatwo można zebrać opinie, jaka Warszawa ma nie być, jakie pomysły na jej rozwój są złe, kto się myli i kto się nie zna, ale do konstruktywnej krytyki a tym bardziej konstruktywnych działań ochotników jest niewielu. Jakby wszyscy czuli się nie u siebie – nie do końca zobowiązani, nie do końca zaangażowani, nie do końca chętni. Wszyscy, z urzędnikami i politykami szczebla lokalnego włącznie. Ciekawą pracę wykonał przed wyborami sztab Joanny Erbel – porozmawiali z ludźmi i stworzyli program, który próbuje odpowiedzieć na potrzeby mieszkańców; przynajmniej tych, którzy zechcieli rozmawiać i opowiedzieć o swoich potrzebach. Cóż z tego, skoro niewielu chce? Skoro więcej tu jest wykorzenionych niczym bohater Sońki. Te jego poszukiwania i nerwowe reakcje na samego siebie są bodaj najciekawszym elementem całej książki.



PS: A Stasiuk też rozczarowujący. Pierwszy od dawna, który nie inspiruje. Kiedy zostało postanowione, że tu przyjadę? Nigdy przecież nie podjąłem takiej decyzji, a jednak leżałem teraz w ciemności i chłodzie Wschodu. Rok po roku, kraj po kraju. Coraz starszy. W oczekiwaniu, że objawi się coś w rodzaju sensu. [Wschód, s. 201]. To może bardziej zapis podróży wewnętrznej, na którą ja chyba jestem już i jeszcze za młody.

PS 2: W temacie pamięci, dobry wywiad Stefana z Chrisem Niedenthalem: http://tvnwarszawa.tvn24.pl/informacje,news,chrisa-niedenthala-podroz-w-czasiebo-dla-polakow-wazne-jest-by-pamietac,147913.html




poniedziałek, 3 listopada 2014

Kupiec Wenecki, Opera Narodowa, 26.10.2014

Andrzej Czajkowski, reżyseria: Keith Warner, premiera polska: 24.10.2014 r.

Jezusie Brodaty, jak się ten Szekspir zestarzał. Nie chodzi nawet o poprawność polityczną, ale wszystko w tej sztuce jest tak boleśnie nieświeże nawet jako świadectwo epoki wychodzi tandetnie. I żadne uwspółcześnianie nie pomaga, to by trzeba skasować, zapomnieć, napisać od zera.

Scenografia spoko, ale nie ratuje. Głosy imponujące, zwłaszcza męskie, zwłaszcza Charles Workman i Lester Lynch (w ogóle ta postać w obsadzie to dość ciekawy pomysł). Za wyjątkiem Christophera Robsona jak się okazuje, wkurwia mnie kontratenor. Człowiek uczy się czegoś o sobie całe życie.

No i muzyka zachwytów nad kompozycją Andrzeja Czajkowskiego nie podzielam. Moja opinia na temat opery to rzecz jasna żadna opinia, ale to było zwyczajnie nudne. Nic nie zapamiętałem.

Także tak: bolesne libretto, słaba muzyka, interesująca scenografia i parę jasnych punktów w śpiewie. Szału nie ma.

Technikalia: http://www.teatrwielki.pl/repertuar/opera/kalendarium/kupiec_wenecki.html?kid=1431

niedziela, 2 listopada 2014

Gaba Kulka: The Escapist

Jak zwykle, ekstra płyta. Dopracowana muzycznie, znakomita tekstowo. Standardowo u Gaby - piosenek anglojęzycznych jest więcej niż tych po polsku, ale tym razem bezdyskusyjnie to te po polsku zasługują na największą uwagę.



 Wszystko robi na nas wielkie wrażenie.

środa, 1 października 2014

Praga, 27-28.09.2014

Relacja z wycieczki w telegraficznym skrócie:

1. PKP, PKP... jak dobrze poszukać, można w tej cenie samolot znaleźć; 145 PLN za osobę w 1 stronę za kuszetkę i to w promocji. No, ale za to 10 godzin uczciwego snu w przyzwoitych warunkach.

2. Praga jest super.

3. Most Karola jest super, ale tylko rano; od przedpołudnia do późnego wieczora nawet w ostatni weekend września są tam dzikie tłumy.

4. Trafiliśmy na bardzo fajne piwo śliwkowe w U Medvidku.



5. Ogólnie było sporo festynów - dzień Św. Wacława; jak ktoś lubi dużo jedzenia i specjalne edycje piw z lokalnych browarów, to jest dobry termin na wycieczkę.

6. Knajpa U sadu jest nadal najlepsza, ale U Malého Glena też daje radę.

7. Pierwszy raz grałem w minigolfa; wygrałem!

8. Foteczki na Picasie:


niedziela, 31 sierpnia 2014

Mielizny i łachy piaskowe

Wypożyczyłem sobie Jakuba Szamałka Kiedy Atena odwraca wzrok. Za biblioteczną foliową okładką piasek, ktoś najwyraźniej zabrał lekturę na wakacje do nadmorskiego kurortu. Czuję przez folię pod palcami te ziarenka, czytam i mam wrażenie, jakbym sam szorował po jakiejś mieliźnie.

Fajny temat, fabuła choć prosta, to zgrabnie zarysowana, widoczna fascynacja autora starożytnością i spora wiedza o niej, ale wszystko psuje narzucająca się niezgrabność językowa i zmora kryminałów: drętwe, odrealnione dialogi, które uwiarygodniać ma wrzucone gdzieniegdzie przekleństwo. Efekt jest taki, jakby chudy siedmiolatek próbował udawać groźnego huligana, od czasu do czasu sepleniąc kulwa.

Do przeczytania, ale bez ekscytacji. Choć trzymam kciuki za autora. Dobre pomysły już ma, a frazę może wyćwiczyć.

Wybrałem się też na Magię w blasku księżyca Allena. No to dopiero jest piach. Nawet bezbłędny Colin Firth ani całkiem urocza Antonia Clarke nie ratują sprawy. Nie ma o czym mówić.

Technikalia: http://www.imdb.com/title/tt2870756/

Janion, Maria: Transe - traumy - transgresje. Niedobre dziecię

Książka szeroko komentowana, do której jak zwykle docieram z opóźnieniem. Niezwykle ciekawa rozmowa, z której pozwolę sobie zapamiętać na dłużej dwa fragmenty - pierwszy to z samej tej rozmowy z K. Szczuką:


W Płaczu generała znajduje się taki frapujący fragment, cytowany z Mirona Białoszewskiego, w którym mowa o tym, że wśród ludności cywilnej podczas powstania zapanował matriarchat. Królowały matki, bo cywile na wojnie muszą ochraniać swoje życie.

O, tak, matki myślały ciągle o tym, jak zebrać wszystkich do kupy, jak ochronić dzieci przed osypywaniem się gruzów, jak jakieś jedzenie zdobyć i, przede wszystkim, jak przechytrzyć ślepy traf, to znaczy jak przeżyć, po prostu. Parokrotnie przetrwaliśmy jakieś straszne bombardowania w Wilnie i moja matka w piwnicy tak właśnie się zachowywała. Zagarniała nas pod siebie, aby w razie, jeśli by coś uderzyło, to w nią, a nie w dzieci. Jedną z rzeczy, które mnie wyjątkowo denerwują, jest figura małego powstańca. To jest coś przerażającego. Dziecko przebrane za żołnierza z karabinem. Życie ludzkie, nie w postaci parę razy podzielonej komórki, ale w postaci prawdziwego dziecka, niespełna dziesięcioletniego, przestaje być najwyższą wartością, kiedy indoktrynujemy takie dziecko, że nie ma na świecie nic wspanialszego niż udanie się na śmierć w powstaniu czy w ogóle gdziekolwiek na wojnie. Muzeum Powstania Warszawskiego takie rzeczy wyrabia z dziećmi, że śmierć całkowicie się dla nich odrealnia, staje się rodzajem wielkiej przygody. Tu konserwatyści mogą sobie podać ręce z producentami kultury masowej. Dotarcie do młodzieży i dzieci odbywa się właśnie za sprawą zamazania granicy między zabawą a traumatycznym doświadczeniem historycznym. Zdziecinnienie kombatantów i zmilitaryzowanie dzieci to powszechne zjawisko, zdecydowanie nieprzynoszące nam chluby. Zwłaszcza w XXI wieku. Muszę przyznać, że jestem tym dość załamana.
[s. 44-45]


Drugi natomiast pochodzi już z aneksu - rozmowy przeprowadzonej przez K. Szczukę i S. Sierakowskiego, a opublikowanej już wcześniej w książce Uniwersytet zaangażowany. Przewodnik Krytyki Politycznej:

A jakich studentów Pani Profesor przyciągała? Jakichś specyficznych czy po prostu tych, którzy mieli szczęście na Panią trafić? Świrów? Odważnych? Uświadomionych?

Było trochę świrów, ale chyba przede wszystkim przyciągałam odważnych. Miałam wielu ulubionych studentów, wybitnych studentów. Jak używałam określenia "wybitny student", to profesorowie się dziwili, jak można mówić, że student jest wybitny, że to przecież do siebie nie pasuje. Student to student.

Francuska filozofia, polski romantyzm, ale cała Pani idea uniwersytetu jest chyba wschodnioeuropejska?

Tak, jest częścią tradycji wschodnio- i środkowoeuropejskiej. W sensie niesienia tego kagańca oświaty, konieczności oświecania ludu, warstw niższych czy nieoświeconych. Ale te przeświadczenia już chyba dziś nie obowiązują. Ja tak naprawdę nie znam uniwersytetu współczesnego, pracuję z doktorantami w Polskiej Akademii Nauk. Magistranci z uniwersytetu już nie tak często docierają do Pałacu Staszica.

Pewnie nie mają czasu. Uniwersytet jest dziś instytucją całkowicie pragmatyczną. 

Ale czy w ogóle może być czymś więcej? Czy może się czymś wyróżniać? Może już nie jest w stanie formować inteligenckich postaw krytycznych. Ale może już nie musi? Teraz mamy wolną Polskę, dostęp do książek. Transgresje i cała stawiana tam problematyka przekroczeń to dziś chleb powszedni popkultury. A student? Chyba w tej chwili jest upodmiotowiony?

Oj, Pani profesor nas teraz prowokuje.

Może trochę.

[s. 153-154]

Oczywiście wybór fragmentów nie jest przypadkowy, ale w żadnym wypadku nie należy z niego wnosić, że cała rozmowa jest gorzka czy pesymistyczna. To tylko ja pod koniec sierpnia mam już jesienny stosunek do świata.

wtorek, 26 sierpnia 2014

Mangalica Tour 2014

2 tygodnie na Węgrzech. Pojechaliśmy spragnieni relaksu - leniwych wakacji, nic nierobienia, powoli płynącego czasu. Dostaliśmy dokładnie to + lekką górkę.

Zrobiliśmy łącznie 1000 km wycieczek samochodowych po samych Węgrzech, ale przyszło to zupełnie od niechcenia - bez planowania, bez pospiesznego zwiedzania, ot tak: pobudka, śniadanie, około południa pomysł, że może by wyskoczyć tu czy tam, i już.

Zaliczyliśmy 4 kąpieliska i o ile dobrze pamiętam to 10 różnych piwniczek z winami, poza tym rozegraliśmy 2 partie skrabli (1:1), 4 partie super farmera (jedną wygrałem, ale niezbyt uczciwie), 3 partie kości (jedną wygrałem) i rozwiązaliśmy po kilkanaście sudoku. Karolina raczej trudne, ja raczej średnio trudne - i nawet tak od połowy wyjazdu dawałem radę bez podpowiedzi.
Aha, i spróbowałem zupy gulaszowej w prawie wszystkich knajpkach w Szépasszonyvölgy. Gdyby ktoś się zastanawiał, która jest najlepsza, służę pomocą. 

Przeczytałem książkę, ale krótką. Transe - traumy - transgresje. Niedobre dziecię - rozmowę Kazimiery Szczuki z Marią Janion. Odnotowuję na wszelki wypadek, gdybym nie dał rady napisać nic więcej. Warto.


Bohaterką wyjazdu stała się mangalica, węgierska włochata świnia. Jakoś w maju skończyłem lekturę Czardasza z mangalicą Vargi (cały czas nic nie napisałem, ale może jeszcze nadrobię), a Karlo czytała tę książkę w trakcie wycieczki. Raz, że świnia jest fascynująca konsumpcyjnie; polowałem na słoninę paprykowaną z mangalicy 2 tygodnie, ale nie znalazłem! Salami z mangalicy - owszem. Kiełbasę - jak najbardziej. Słoninę nawet także, ale nie paprykowaną! Paprykowana nigdzie nie była opisana jako ta z mangalicy, tylko po prostu jako Csécsi szalonna, a zauważyłem, że wszystko z mangalicy jest skrupulatnie opisywane jako właśnie z tej świni zrobione - może Varga ma większe szczęście do sklepów a może sam sobie paprykuje słoninę z mangalicy. Dwa, że kiedy w końcu wybraliśmy się do czegoś w rodzaju mini-zoo z typowymi zwierzętami puszty (Hortobágy Pusztai Állatpark) okazało się, że te kudłate prosiaki są po prostu urocze. Spędziłem przy nich chyba z pół godziny. Czuję duchowe pokrewieństwo.

Kilka fotek mangalic, ale nie tylko:



W ramach podsumowania: pasta paprykowa Eros Pista (o ile się nie mylę: ostry Stefan) jest najlepsza; węgierscy kierowcy to wariaci, ustępują tylko szaleńcom z podkarpacia; Eger to świetna baza wypadowa do leniwych wakacji z niezobowiązującym zwiedzaniem; rodacy na kempingu to zgroza; Węgry na leniwe wakacje są znakomite.


środa, 23 lipca 2014

Kraków, 4-6.07.2014

Znowu w telegraficznym skrócie, tym bardziej, że już i tak zaległe:

1. Małopolski Ogród Sztuki na ul. Rajskiej jest prawdopodobnie najładniejszym budynkiem w PL, jaki widziałem ostatnio.

2. Wystawa Kubrick w Narodowym - imponująca rozmachem, ale dla mnie z tych, których nie sposób obejrzeć w całości. Jak przeczytać np. segregator listów? Niemniej ogólnie na plus, a dla fanów twórczości jazda obowiązkowa.

3. Wystawa Gierymski w Narodowym bardzo spoko, choć najlepsze obrazy nie Gierymskiego.

4. Wystawa Władcy Snów  w MCK *NAJLEPSZA*:
http://www.mck.krakow.pl/exhibitionPage/o-wystawie-21

5. MOCAK jak zwykle spoko, mała wystawa Papieże bardzo fajna, duża Zbrodnia w sztuce mniej, ale Karolinie się podobało, więc może to tylko ja taki jakiś jestem.


6. PKP niespodziewanie na plus! Bilety tanie, pociągi szybkie, wygodne i nieomal (+10 minut) punktualne.

7. Knajpa TEA Time Brewpub - bardzo dobre piwa.

8. Foteczki:


Bonda, Katarzyna: Pochłaniacz

Przyznaję, zgrzeszyłem myślą. Kiedy Hrabia obdarował mnie na urodziny tą książką, w pierwszym odruchu pomyślałem: dziwne. Nie wiedział, co ma mi dać, przypomniał sobie w ostatniej chwili a w księgarni pod centralnym nie było nic innego, anyway, przy całej wdzięczności za sam gest - jestem pełen wątpliwości.

Pomyliłem się. Nawet nie o to chodzi, że pomyliłem się co do kolegi - Hrabia nie robi nic, nie przemyślawszy tego uprzednio. Pomyliłem się haniebnie w ocenie książki.

To jest *naprawdę* dobry kryminał. Skomplikowany, ale nie za bardzo (a nie lubimy książek, w których fabuła ma stopień komplikacji niczym tory tramwajowe pod Rotundą); dobrze napisany - bez językowego zadęcia, ale bez prostactwa, jakim czasem trąci literatura popularna; wreszcie - doskonale udokumentowany. Rzecz jasna, niewprawny czytelnik nie ma szans ocenić, czy zasady analizy osmologicznej są opisane w tekście bezbłędnie, ale są opisane na tyle dobrze, że szybki gugiel je potwierdza, a to robi wrażenie.

Jedyne, co może mnie powstrzymać przed zakupem kolejnych - zapowiadanych - tomów, to skleroza. Niestety kryminały szybko mi umykają.

Tak czy owak, dzięki, Wasza Hrabiowskość.

środa, 16 lipca 2014

Austria, 10-13 lipca 2014

W telegraficznym skrócie:

1. 3h50 zgodnie z przepisami od granicy Warszawy do granicy Polski z Czechami. #winatuska

2. Wiedeń spoko, ale bez miłości. Imponująco zorganizowana komunikacja: u-bahn + tramwaje (bo busów nie testowałem) sprawne, punktualne, kursują do późnych godzin bardzo często, rewelacyjnie zorganizowane węzły przesiadkowe.

3. Tort Sachera to lipa.

4. Parkingi p+r w Wiedniu powinny być lekcją obowiązkową dla warszawskich
decydentów.

5. Graz miła mieścina, może jak tam wpadnę za 3 tygodnie na chwilę to zobaczę więcej i się zachwycę.

6. Trafiłem do najgorszej knajpy w Czechach i już wiem - w tym kraju zdarzają się także lokale obskurne, bez jedzenia, ze złym piwem i śmierdzące.

7. Foteczki (klik):




niedziela, 15 czerwca 2014

Springer, Filip: Wanna z kolumnadą. Reportaże o polskiej przestrzeni

Najpierw będzie śmieszny cytat:

Zimą 2012 roku przyglądam się facetowi biegającemu wokół kępy drzew na Marinie Mokotów.
- Co się pan tak patrzy? - pyta, mijając mnie któryś raz.
- Po prostu patrzę - odpowiadam.
- Ale w jakimś celu?
- Z ciekawości.
- A co pana tak ciekawi?
- Że panu tak nie nudno wokół tych drzew biegać Strasznie dużo musi pan tych kółek zrobić, żeby mieć jakiś dystans.
- Zazdrości pan?
- No właśnie nie. Nie lepiej by było panu tam w parku pobiegać? Większy jest.
- A mam wezwać ochronę do pana?
- Przecież przez płot patrzę, z chodnika.
- Ale to jest teren prywatny, nie można tak.
- Nie mogę nawet patrzeć?
- Ja wezwę ochronę, niech się pan stamtąd nie rusza.
[Płot nasz powszedni, s. 148-149]

Bo w sumie ta książka jest strasznie śmieszna. Po części dlatego, że autor umie znakomicie pisać i dla ilustracji poszczególnych problemów wybiera doskonałe egzampla, tak rozmówców jak i obiekty; po części dlatego, że zaczyna się od tematów lekkich i wesołych. Bo cóż, że sobie spółdzielnia pomalowała blok na różowo w ciapki - można się pośmiać z tego, w jaki prymitywny sposób to władze tej spółdzielni argumentują. Bo cóż, że sobie inwestor w szczerym mazowieckim polu walnął pseudo-Wenecję z pustaków i karton gipsu - można się pośmiać z archi-polo. Potem robi się nieco smutniej, gdy dochodzimy do niekompetencji, złej woli a często głupoty urzędników, bezwładu organizacyjnego urzędów, bezczelności inwestorów, chamstwa zwykłych ludzi, absolutnie niewrażliwych na to, że dookołą nich żyją także inni ludzie (BTW, polecam tekst Wolność, równość, obojętność Ewy Wilk z POLITYKI 24/2014). A pod koniec, przy fragmentach o reklamach wielkoformatowych, zapewne większości nieobojętnych na wygląd swego miasta Warszawiaków śmiech może nawet zamrzeć na ustach.

Ale wtedy pocieszyć się można foteczkami. Wanna... jest po części także albumem dokumentującym wyzierającą zza każdego wegła szpetotę i przy oglądaniu tych zdjęć można znowu się pośmiać, nawet jeśli jest to śmiech przez łzy.

Choć książka w wielu miejscach śmieszy, to lektura nie jest wesoła. Pogooglałem za hasłem "gołębiewski karpacz rozbiórka", ale tylko za wynikami z 2014 r. - zero. Temat umarł. Hotel stoi. Przeczytałem ostatni rozdział, w którym oddolna inicjatywa mieszkańców Łodzi jest elegancko i bezboleśnie (a PR-owo - mistrzowsko!) neutralizowana przez miejską biurokrację i przypomniałem sobie urzędniczą przygodę Grzegorza Piątka. Przeczytałem ostatnie zestawienie w książce Springera, o ilości godzin plastyki, jaka jest obowiązkowa w szkołach w różnych krajach Europy. Wyjrzałem przez okno - gdyby widoku na pobliskie skrzyżowanie nie zasłaniał mi blok, kiedyś przykład ładnego modernizmu z lat 60., dziś ocieplony styropianem i pomalowany na pistacjowo, to widziałbym postawioną w ostatnich miesiącach kolejną budę handlową, na razie jeszcze nie wiadomo, po co powstałą - może będzie tam sklep alkohole 24 a może kebab. Buda jest zrealizowana zgodnie z aktualnymi trendami w nowoczesnym budownictwie - stal, dużo przeszkleń, niemal jak biurowiec klasy AA+, tyle że jest nadal po prostu parterową budą postawioną na nóżkach z ułamanych płyt chodnikowych na skraju osiedlowego parkingu. Nie wiem, czy to ze zbyt małej ilości lekcji plastyki wynikają wszystkie nasze estetyczne porażki, ale może gdyby odpowiedzialny za wydanie zgody na postawienie budy urzędnik kiedyś miał tej plastyki więcej, to doszedłby do wniosku, że nawet przeszklona buda w sąsiedztwie 2 innych bud i nieopodal śmietnika pozostaje tylko budą, okolica nie robi się od tej szklanej budy ładniejsza, a to właśnie o okolicy trzeba pomyśleć, a nie o samej budzie, jakby ona miała stanąć w próżni.

Może by doszedł, a może nie. Może rację ma Stasiuk w zamykającym książkę felietonie - może taki jest nasz polski urok, trzeba to pokochać a wtedy oczy przestaną boleć.

czwartek, 12 czerwca 2014

Bellos. Alex: Futebol. Brazylijski styl życia

Z okazji piłkarskiego święta Polityka przyniosła ostatnio serię tekstów o Brazylii, w tym kilka bardzo ciekawych, jak na przykład Brazylia odzyskuje pamięć Artura Domosławskiego (tutaj, ale za paywallem). Trochę też na tej fali, a trochę niezależnie, sięgnąłem po Futebol.

Książka została wydana w 2001 roku a teraz, pewnie z okazji mistrzostw świata, wznowiona. Z dopiskami przedstawiającymi, gdzie to jest istotne, dalszy ciąg opisanych spraw. Liczne recenzje wskazują na ogromną wartość poznawczą jeśli chodzi o genezę brazylijskiej fascynacji piłką i historię tego sportu w ogromnym i zróżnicowanym kraju (żeby daleko nie szukać, właśnie kiedy usiadłem do pisania bunio przyniósł tekst Michała Okońskiego z TP, m. in o Futebolu).

Ja też przeczytałem z zainteresowaniem i doceniam, ale jednak jestem po lekturze raczej zatrwożony. Chociaż jest to książka pełna historii i anegdot ciekawych, pasjonujących, o ludziach oddanych piłce, żyjących piłką i dla piłki, to jednak jest to także opowieść o biedzie, korupcji, niesprawiedliwości i przemocy - maskowanych lub zamiatanych pod dywan, nierzadko dla opacznie pojmowanego dobra piłki.

Na samym początku zbierania materiałów do reportażu odwiedziłem bibliotekę CBF [Confederação Brasileira de Futebol, odpowiednik PZPN - ww]. Przyszedłem więc do siedziby federacji, woźny wpuścił mnie domofonem. Czekałem przez kilka minut, kiedy rozmawiał ze znajomym przez telefon, zupełnie nie przejmując się moją obecnością. Potem powiedział, żebym poszedł na górę. Pojechałem windą i wysiadłem na trzecim piętrze. Za zielonymi metalowymi drzwiami znajdował się średnich rozmiarów pokój, który wyglądał jak sklep z używanymi książkami. Jedną ścianę zapełniały półki z poupychanymi książkami i dokumentami. W rogu siedział bibliotekarz ubrany w szarą koszulkę gimnastyczną, kasztanowy krawat i okulary wiszące na sznurku.
Spojrzał na mnie i wskazał stolik zastawiony książkami, papierami, małym drzewkiem czosnku, spinaczami, dziurkaczem i paczką skwarków.
- Siadaj tam i czytaj - warknął jak strażnik więzienny wskazujący nowemu skazańcowi celę.
Na ścianie wisi tabliczka: "W miarę możliwości proszę nie palić". W miarę możliwości?
Biblioteka CBF jest prawie bezużyteczna. Zbiory nie są anie wyczerpujące, ani nawet skatalogowane. Ciężko było się skoncentrować, ponieważ bibliotekarz słuchał radia na cały regulator.
Pamiętam, że zastanawiałem się, gdzie się podziały te wszystkie pieniądze z kontraktu z Nike, bo z pewnością nie poszły na odnowienie siedziby. Ani na kurs dobrego wychowania dla personelu. Jeśli szukałem dowodów - przynajmniej powierzchownych - że CBF jest prowadzony jak najgorszy rodzaj państwowej spółki, to znalazłem je już pierwszego dnia.
W całym kraju CBF ma taką samą opinię jak reszta władz. Jest uważany za zakłamany, niekompetentny i skorumpowany. 19 grudnia 1983 roku około godziny 21 CBF osiągnął swój międzynarodowy nadir. Dwóch mężczyzn weszło do siedziby na Rua da Alfândega. Związali, zakneblowali i zasłonili oczy nocnemu stróżowi i wjechali windą na dziewiąte piętro, tam gdzie trzymano Puchar Jules'a Rimeta.
Złoty puchar mistrzów świata został powierzony Brazylii po tym, jak wygrała turniej w 1970 roku, zdobywając tym samym mistrzostwo po raz trzeci. Żeby chronić cenne trofeum, CBF posiadał także replikę i gablotę z kuloodporną szybą. W swojej mądrości CBF trzymał replikę w schowku, a kuloodporna gablota była przytwierdzona do ściany, co znaczyło, że nawet najgłupszy złodziej mógł podważyć ją łomem. Kradzież zajęła 20 minut, a pucharu Jules'a Rimeta już nigdy nie odzyskano.
[s. 346-347]


Fragment zabawny, ale niby nieszczególnie ciekawy, gdyby nie dwa drobiazgi. W kraju, w którym piłka jest wszystkim, co mówi kradzież pucharu o organizacji, która powinna za tę piłkę odpowiadać? Oraz - zasygnalizowane są tu ogromne pieniądze z kontraktu z Nike, które nie poszły na remont siedziby CBF. Nie chcę spoilować, ale w zasadzie cała książka to długi opis tego, na co jeszcze w brazylijskiej piłce te pieniądze nie poszły.

Można by w sumie uznać, że to dawne dzieje - niesprawiedliwość społeczna i wszechobecna korupcja może były jeszcze tematem do opisywania w 2001 roku, ale w 2014 już nie ma takich problemów. Jest radosna feta zadowolonego społeczeństwa. Wspomniane jednak na początku liczne reportaże choćby właśnie w Polityce w ostatnich tygodniach i miesiącach pokazują, że tere fere. Tym smutniejsza to, w szerszej perspektywie, lektura.

środa, 11 czerwca 2014

Don Kichot, Polski Balet Narodowy, 8.06.2014

Więc tak: plakat jest jednym z najlepszych plakatów, jakie zdarzyło mi się widzieć w życiu.

Tytuł jest natomiast wielkim oszustwem. Don Kichot to nie jest historia opowiedziana tańcem - to jest pretekst do tego, żeby sobie potańczyć. A więc przechadza się ten jegomość (rola całkowicie chodzona) w zbroi z jednej strony sceny na drugą, a soliści na przemian z zespołem wykonują swoje popisy, luźno tylko nawiązując do obecności jakiegoś rycerza na scenie.

Ale, all in all, balet był - trzeba jednak pamiętać, że widziałem ich ledwie kilka - wizualnie przepiękny. Scenografia i kostiumy - olśniewające, taniec imponujący. I nawet Don Kichot niezbyt przeszkadzał.


Awansował na 2. miejsce w moim rankingu. Pierwsze jest cały czas okupowane przez Dziadka do orzechów - balet dla dzieci... Widać, jakim jestem baletowym ekspertem i jak profesjonalnie oceniam. Więcej kolorów = lepiej. Proste.
 
Technikalia: http://www.teatrwielki.pl/repertuar/balet/kalendarium/don_kichot.html?year=2014&month=6&kid=1315

Szkocland, 30.05-2.06.2014

Dzień w Dublinie, dzień w Glasgow, półtora dnia w Edynburgu. Edynburg cudowny, Dublin bez emocji, Glasgow jak dla mnie nieco zbyt ciasne w centrum, ale np. uniwersytet tamtejszy - najlepszy!

Szkocka whisky jest lepsza od irlandzkiej whiskey. Ale już na przykład szkockie piwa bledną w porównaniu z rozmachem "piwnej rewolucji", jaka się dokonuje w Polsce od kilku lat. Choć i tam np. Brew Dog robi dobrą robotę.

Kilka foteczek na Picasie
A, BTW, Madama Butterfly w wykonaniu Scottish Opera - bardzo fajnie. Miałem okazję pierwszy raz posłuchać audiodeskrypcji do opery (świetna sprawa). Na tej stronie jest zestawienie wszystkiego, co w Szkocji robi się dla niewidomych - i to jest dopiero imponujące!

środa, 28 maja 2014

Porto, 11-17 maja 2014 r.

No cóż, po trzeciej wizycie w tym mieście stoję na stanowisku, że każdy powinien przynajmniej raz w życiu odbyć pielgrzymkę do Porto. Serio. Nie ma na świecie miejsca z przyjaźniejszymi ludźmi, smaczniejszym jedzeniem, lepszym winem, piękniejszą pogodą, ładniejszymi widokami.



Po drodze spędziliśmy też chwilę w Zurychu, ale tyle tylko, aby wystarczyło na spacer dookoła dworca.

Uniwersytet w Porto jest najlepszym (po ILS UW, rzecz jasna) miejscem do studiowania. Porto jest najlepszym miejscem do życia. <3 Portugalia.

[wcześniej]
[jeszcze wcześniej]

Chonabibe: Migracje

Tu jest chyba najlepszy kawałek z tej płyty, choć nie do końca reprezentatywny:


[Sami na nocnej trasie]

Płyta jest dość nierówna, są potencjalne hiciory, są kawałki przemyślane i dobrze nagrane, są też i takie, które trącą mam 15 lat i bardzo lubię rege, to i sam nagram piosenkę. Ale szczęśliwie tych pierwszych jest więcej. Jeśli wszystkie polskie debiuty miałyby trzymać taki poziom, to byłoby pysznie.


A tu cała płyta do odsłuchania:
https://www.youtube.com/watch?v=bdFY3t8uDms&list=PLXwnwPvkjDAbjeYUgnJoRAgufV4Xuw5Zn

Junior Stress - Sound systemowej sceny syn

5 lat po dobrym L.S.M., 2 lata po Dzięki - tak słabym, że jest póki co jedynym albumem, który po zripowaniu skasowałem z dysku, żeby mi nie zaśmiecał playlist - Junior Stress wraca - i to jak!



Parafrazując - ta płyta nie ma w ogóle słabych punktów. Może ma takie, które nie są mistrzowskie, ale słabych - nie. Dźwiękowo, to tam się rozgrywa jakieś wiekopomne wydarzenie w tle. Tekstowo, bdb+. No ogólnie - płyta roku. A nie! Earl Jacob! A nie! Jest już 2014, to ok, w polskim rege - płyta roku! Kto nie wierzy - niech przesłucha kilka razy: https://www.youtube.com/watch?v=3TSvhQ9ulpU

Mario Vargas Llosa: Raj tuż za rogiem

- Moją ogromną przywarą - wyjaśnił - jest niepohamowana dobroć. Ja po prostu muszę czynić dobro. Jestem jednak rozsądnym krasnoludem i wiem, że wszystkim wyświadczyć dobra nie zdołam, Gdybym próbował być dobry dla wszystkich, dla całego świata i wszystkich zamieszkujących go istot, byłaby to kropelka pitnej wody w słonym morzu, innymi słowy: stracony wysiłek. Postanowiłem zatem czynić dobro konkretne, takie, które nie idzie na marne. Jestem dobry dla siebie i dla mego bezpośredniego otoczenia.
[Zoltan Chivay, cytat za: Andrzej Sapkowski, Chrzest ognia, str. 82]


Tak sobie myślałem, czytając rozdziały poświęcone Gauguinowi, o powyższej życiowej mądrości. Ale to, rzecz jasna, płycizna intelektualna. Poza tym, to dobra ksiązka jest. Zwłaszcza w czasie kampanii wyborczej. Pozwalała mi złapać nieco - niewesołego, ale zawsze - dystansu do bieżączki. Nie da się, zwłaszcza podczas lektury o Florze Tristan, nie zauważyć, że tu i teraz jest jakby luksusowo. A poszukiwanie czegoś lepszego jest po prostu uniwersalne i nie oznacza, że to co mamy, jest złe.

środa, 30 kwietnia 2014

Zbigniew Wodecki with Mitch & Mitch - 30.04.2014 r.

Zbigniew Wodecki with Mitch & Mitch Orchestra and Chorus ze specjalnym udziałem Polskiej Orkiestry Radiowej pod batutą Cannibal Mitcha

Wszystko w tym projekcie jest najlepsze. Zbigniew - jak się nagle okazuje - jest najlepszy. Mitche są najlepsi. Muzyka jest najlepsza. Orkiestra była najlepsza.
Jak tylko wyjdzie ten koncert na płycie, jestem pierwszy w kolejce do sklepu.

To, jak cała drużyna - z włączeniem orkiestry radiowej! - się bawiła muzyką, zasługuje na jakiś medal.

Tymczasem mogę tylko,w ramach substytutu:
http://www.youtube.com/watch?v=il5lY_UJ0TQ

oraz
http://www.youtube.com/watch?v=eRQBTXZpeoM



7 dni na zwolnieniu lekarskim

Filmy:

Woody Allen: Zelig - spoko, ciekawy pomysł i dość zabawne wykonanie, sporo dobrych sucharów (Hitler, który właśnie zamierzał opowiedzieć Polish joke, pyszne) ***

Woody Allen: Love and death - dawno nie widziałem czegoś tak głupiego, *

Woody Allen: Śpioch - byłby naprawdę fajnym filmem, gdyby nie slapstikowość, nie znoszę tego i w sumie, po 3. filmie, odkrywam, że niezbyt lubię Allena jako aktora; jest nudny i przewidywalny; **

Woody Allen: Husbands and wives - #firstworldproblems we wczesnych latach 90. Nie no, serio, historie z tego filmu są dla mnie tak nierealne, że w ogóle nie umiem się zidentyfikować z nikim z bohaterów, nawet częściowo. A praca kamery przyprawia o mdłości. W pierwszych minutach (sceny w mieszkaniu) myślałem, że się porzygam. Allen nieco mniej jak Allen, dlatego ***

William Friedkin: The French Connection - dobre kino; Gene Hackman wygląda trochę jak Rooney, ****

John Wells: August, Osage County - bardzo przyzwoite kino; must see dla zwolenników teorii, że rodzice - chcąc czy nie - zawsze przynajmniej nieco krzywdzą swoje dzieci (czasem bardziej niż nieco); miałem takich wśród  znajomych, ale już nie pamiętam, kto to był; Julia Roberts gra znakomicie, chyb nawet lepiej niż Meryl Streep ,****

Joel Coen, Ethan Coen: Fargo - jakim cudem ja tego wcześniej nie widziałem? Nagle wskakuje do top 3 moich ulubionych filmów Coenów, obok Big Lebowski i O, Brother..., *****


Książki:


David Lodge: Small World - spoko, choć miałem wrażenie, że autor ma strasznie niesatysfakconujące życie erotyczne; wszyscy ze wszystkimi i w każdej konfiguracji; natomiast poza tym to miło się czytało, trochę jak wspomnienia z innej epoki, niby tylko 30 lat, a jednak - palenie w samolotach? Legenda. Brak telefonów komórkowych - nie do wyobrażenia. Właśnie, zabawne, że cała fabuła książki by się posypała już w latach 90., po upowszechnieniu komórek.


David Lodge: Paradise News - też miłe czytadło, taka literatura pociągowa; trochę turystycznych obserwacji, które z perspektywy 20 lat nic a nic nie straciły na aktualności, trochę obserwacji społecznych, które zestarzały się bardzo boleśnie; aha, autorowi w ciągu dekady albo się w łóżku poprawiło albo całkiem odechciało, bo seksu jest wyraźnie mniej.



Serhij Żadan: Odsetek samobójstw wśród klaunów - tak słabej i nudnej książki Żadana nie czytałem jeszcze nigdy. Raz psychodeliczna fikcja (całkiem ok), innym razem jakieś socjologiczne czy kulturoznawcze rozważania w formie eseju, okraszone przaśnymi wspominkami, a wszystko razem się kupy nie trzyma. Do kitu.


___

Woody Allen: A Midsummer Night Sex Commedy - nooooo.... okeeeejjjj. daje radę. Umieszczam pod kreską, bo to oszustwo, Karlo mi zasugerowała w trakcie zwolnienia, ale obejrzałem już po, więc żeby nie było, że taki jestem aktywny intelektualnie jak choruję. Anyway - dało się oglądać, chociaż Woody był znowu trochę za bardzo Allen. Ale ogólnie spoko.

wtorek, 29 kwietnia 2014

José Saramago: Podróż słonia

Zostawszy sam, arcyksiążę jął się zastanawiać nad tym, że być może za dużo powiedział, że rozpropagowanie tych jego słów, jeśli kornak nie będzie trzymał języka za zębami, nie przyniesie żadnej korzyści kruchej polityce równowagi, którą utrzymywali pomiędzy reformą lutra i trwającą już soborową reakcją. W sumie, jak powie henryk czwarty, król francji, w nie tak dalekiej przyszłości, paryż wart jest mszy. Mimo to dotkliwa melancholia maluje się na chudym obliczu maksymiliana, może dlatego, że niewiele rzeczy w życiu boli bardziej niż zdrada ideałów młodości. Arcyksiążę powiedział do siebie samego, że jest już dośc stary, żeby nie płakać nad rozlanym mlekiem, że nabrzmiałe wymiona kościoła katolickiego jak zwykle czekają na zręczne ręce, które je wydoją, a fakty jak do tej pory dowodziły, że ręce arcyksiążęce nie są całkowicie pozbawione tego dojącego talentu dyplomatycznego, pod warunkiem że wynik interesów wiary z czasem stanie się korzystny dla jego interesów. Jakkolwiek by było, historia o słoniowym cudzie przekraczała granice tego, co można było tolerować, Ci z bazyliki, pomyślał, potracili głowy, mając takiego świętego, człowieka, który ze skorup potłuczonego dzbana zrobił nowy dzban, będąc w padwie, uniósł się w powietrze i pofrunął, żeby uratować ojca od szubienicy, a tu nagle proszą kornaka, żeby im pożyczył słonia do udawanego cudu, ach, lutrze, lutrze, ileż racji miałeś.
[s. 187-188]

Słabiej, aniżeli w innych książkach, prowadzi Saramago swoją historię, nieporadnie kroczy ten słoń przez góry. Miło się czyta, ale jakiekolwiek wrażenia - w porównaniu z innymi powieściami noblisty - umykają szybko. No cóż, nie co dzień pojawia się słoń w naszym życiu (s. 58).

niedziela, 13 kwietnia 2014

Szczerek, Ziemowit: Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian

Doskonały tekst, szkoda tylko, że nie mogę sobie przypomnieć kto - i dlaczego - zareklamował mi go jako zbiór reportaży ze wschodniej Ukrainy. Zwyzywałbym od łgarzy.

Raz, że Ukrainy wschodniej jest tam jak na lekarstwo.

Dwa, że "reportaże" to srogie nieporozumienie. Może to gonzo, może to po prostu inspirowane faktami opowiadania lub fabularyzowane eseje, cholera wie. Ale nie reportaże.

Generalnie bohater tych opowiadań miał podobny pomysł na wycieczkę, jak Stefan i ja w 2010 i 2011 roku. Nasze szlaki może nie pokrywały się idealnie, ale w sporym stopniu. Po co myśmy tam pojechali? Czy mi również powinno być tak bardzo, kurwa, wstyd? Może. Pomijam smakowite fragmenty narkotyczno-przygodowe, którymi zwłaszcza nasycony jest początek; cytuję kawałek z dalszych części książki.

Do Sudaku pojechałem już bez przekonania. Szedłem przez rozkurwione miasteczko, w głowę waliło mnie ruskie techno i chciałem stąd uciekać. Doszedłem do morza i wtedy, odwracając głowę w prawo, zobaczyłem starą genueńską twierdzę. Na skale, która przypominała kobiecą pierś. I wtedy, patrząc na tę twierdzę, pojąłem, że po raz pierwszy, odkąd tu przyjechałem, patrzę na coś pięknego. Na coś pięknego zwyczajnym, obiektywnym pięknem, choć podobno obiektywnego piękna nie ma. A jednak było. To nie było perwersyjne piękno, to nie było piękno, którego trzeba było się doszukiwać - to było zwyczajne piękno, którego już od tak dawna nie widziałem, którego tak łaknąłem, że z miejsca pomaszerowałem w tamtą stronę. Tak wzruszony, że w oczach stanęły mi łzy.
[s. 159]
W sumie ten ładny fragment jest wskazówką co do całości. Zaczyna się rozrywkowo i lektura dalej płynie przyjemnie - bo tekst jest napisany naprawdę zręcznie - ale, pisana na przynajmniej kilka miesięcy przed ostatnim Majdanem i jego konsekwencjami, książka czytana w ich kontekście rozwija się po prostu mrocznie. W kolejnych rozdziałach ten mrok wypełza coraz wyraźniej.

poniedziałek, 31 marca 2014

Wes Anderson: Grand Budapest Hotel

Właśnie się zorientowałem, że nie napisałem ani słowa o obejrzanym już dawno temu Moonrise Kingdom. A plan był taki, że nawiążę: podobało mi się tak, jak Moonrise Kingdom.

Czarny humor (Karlo twierdzi, że czasem zbyt drastyczny - zwraca uwagę np. na przesadnie długie zbliżenia obciętych palców; ja się nie spieram, mi to po prostu nie przeszkadza), sporo absurdu, piękna scenografia, dopasowana muzyka. Bombeczka.

Nie łapię tylko "dodanych" scen otwarcia i zamknięcia, tej szkatułkowej konstrukcji, która niczemu w filmie nie służy i może być czytelna jedynie dla - jeśli w ogóle - miłośników prozy Stefana Zweiga.

Przyznaję, że dość mocno działa na mnie także finał historii Gustava H. - półtoragodzinny festiwal humoru zgaszony jednym zdaniem pojedynczym.

Technikalia: http://www.imdb.com/title/tt2278388/

sobota, 15 marca 2014

Pablopavo i Ludziki, Fabryka Trzciny, 28.02.2014

Koncert, który przywrócił moją wiarę w płytę Polor. Pokazał, że na koncercie da się zagrać te kawałki w sposób bardziej poruszający niż po prostu na smutno.

Doskonale zresztą, jak się okazuje, można przepleść nowe ze starym i zrobić koncert ze wszystkich 3 płyt, nadal pełen energii, nawet jeśli chwilowo niewesoły.

Natomiast to, co zrobił akustyk z nagłośnieniem wokali, powinno być karane jakimiś robotami publicznymi.


Jerzy Pilch: Dziennik oraz Drugi dziennik

na boga wykrzyknik
Lektura już dawno zakończona - dzięki, Bako! - ale jakoś nie mogłem się zebrać. Z powodu niespójności doznań. Zachwyt po części pierwszej, rozczarowanie po drugiej.

Pierwsza jest nieomal idealnym wstępem (jakościowo) do zachwycającej powieści Wiele demonów. Jakby obie książki były pisane na tej samej fali wznoszącej. Są niedoścignione i dopracowane językowo (choć, mówiąc ściśle, szarżowanie sensem ścisłym jest dokonywane przesadnie, w sensie ścisłym), są umieszczone w sam raz na pograniczu między zaproszeniem do intelektualnej dysputy a nieco onieśmielającą erudycją.

Wreszcie, Dziennik jest (bywa) mądry mądrością człowieka doświadczonego, ale nie narzucającego się ze swoim doświadczeniem i nie próbującego go uniwersalizować. Przyjemnie się czyta, gdy ktoś mówi do mnie: ja - i na tym poprzestaje, nie dopowiada zaraz: ty, wszyscy, zawsze.

10 sierpnia 2010
Kończę pięćdziesiąt osiem lat. Kiedyż spoważnieję? Kiedyż będę godzien zaufania? Świętej pamięci ojciec miał sezonowe frazy, którymi zamęczał. Często były to cytaty z Pisma albo z doktora Faustusa, niekiedy przysłowia wzięte z języków obcych, których pilnie się uczył; być może niektóre porzekadła sam wymyślał. Sezony Starego - nie ma co ukrywać - wymagały, jak zresztą praktycznie wszystko, co czynił, pewnej cierpliwości. Delikatnie mówiąc.
Niektóre były jednak fajne. Jeden z najlepszych był wtedy, gdy chodził po domu i maniakalnie powtarzał: "Ktokolwiek nazwie mnie poważnym człowiekiem, natychmiast strzelę go w mordę! Ktokolwiek nazwie mnie poważnym człowiekiem, natychmiast strzelę go w mordę!". Łaził tak, przyglądał się nam czujnie, powtarzał po raz setny - nikt nie reagował. Zazwyczaj nikt nie reagował, tym razem jednak niereagowanie zdało się nam, by tak rzec, prostsze. Ktokolwiek nazwie mnie poważnym człowiekiem, natychmiast strzelę go w mordę! Tyle. Żadnego tralala. Nawet z okazji urodzin. Nie tralala, a koniec.
[s. 167-168]


Dziennik drugi to natomiast powolne pogrążanie się w bełkotliwości i chaosie. Powrót do wydmuszek pokroju Miasta utrapienia, choć jeszcze nic aż tak złego. Co dalej? Co dalej?


---

O jednym drobiazgu chyba przy Wielu demonach nie wspomniałem: o wykrzyknikach. Wydawnictwo Wielka litera dokonało małego, typograficznego cudu, którego nigdy bym się nie spodziewał. Zachwyciło mnie wykrzyknikiem; wykrzyknikiem zadziornym, zaczepnym, nieco agresywnym - ale nieco też wygiętym, wykrzyknikiem romansującym korespondencyjnie z pytajnikiem. Wykrzyknikiem, który dodawał smaczku niektórym stronom Demonów i Dziennika.
Nie muszę chyba wspominać, że wraz z powrotem w Dzienniku drugim do WL i ta drobna przyjemność lekturowa przepadła?


wtorek, 18 lutego 2014

Dryblując przez granicę

Ze sporym opóźnieniem pożyczyłem (dzięki, Apacz) Dryblując przez granicę. Polsko-ukraińskie Euro 2012 pod redakcją Moniki Sznajderman i Serhija Żadana.

Polska przegrała 0-4, choć dwie bramki może można byłoby nam uznać (ale i to kwestia dyskusyjna): Pawła Huelle za walory literackie oraz Piotra Siemiona za obserwacje z pogranicza socjologii miasta. Ale z chaotycznych podań Marka Bieńczyka nie miało prawa wyjść nic dobrego, a występ Nataszy Goerke to jest po prostu faul na czerwoną kartkę. Faul na języku, faul na zdrowym rozsądku, faul na tematyce i - w efekcie - brutalny faul na czytelniku.


Zawodnicy ukraińscy nie zaprezentowali się wiele lepiej, ale przynajmniej oddali teksty - spójne, na temat, a jeśli nawet nieszczególnie błyskotliwe, to broniące się pewnym urokiem nieznanego: nieznanej historii nieznanych (poza nazwą) piłkarskich klubów, odległych regionów, niuansów polityczno-gospodarczych.


Tak czy tak, niestety, nie warto było tego meczu oglądać. Może i zamysł był ciekawy, wyszło słabo.

Jak ktoś się nudzi i zastanawia, co przeczytać, to wywiad Tomasza Zielińskiego z Pablopavo też jest trochę o piłce, a krótszy i ciekawszy.

Pablopavo i Ludziki: Polor

Bezbłędna muzycznie, bardzo udana tekstowo płyta, która jest chyba największym rozczarowaniem ostatnich miesięcy. Niestety. Muszę to przyznać, mimo mojej niesłabnącej sympatii do Pablopavo.

Jest smutna i to takim smutkiem, który mi w żadną stronę nie wchodzi. Nie komponuje się z żadnym nastrojem. Nie wiem, może gdyby mnie dziewczyna rzuciła, no ale szczęśliwie - nie rzuca. 10 Piosenek to też była smutna płyta, ale takim smutkiem deszczowej, jesiennej Warszawy. Doskonale mi się komponowała na słuchawkach w takie właśnie wieczory: siąpiący deszcz, rozmazane neony i spacer przez miasto.

A teraz? No jakoś nie działa. Te opowieści, nadal doskonale poprowadzone, nadal każda się nadaje na opowiadanie, ale nie docierają do mnie. Czekam na koncert - już 28.02 w Fabryce Trzciny - może wtedy coś zaskoczy. Póki co, słucham dość wybiórczo: Dancingowej od czasu do czasu, bo wzrusza:



Kotów, bo aż nieprzystająco optymistyczne (oraz - bo wiosna idzie, czuć w powietrzu), oraz Idę przez mgłę, bo jestem uczciwie zachwycony tym tekstem. Jedzmy tę kaszę, w którą nam ktoś dmucha.

Przy okazji premiery było też kilka wywiadów, w tym np. taki - poleca się!

Zakupy: http://karrot.pl/polor



Earl Jacob: Warto Rozrabiać

No cóż, nie ma co się oszukiwać. Gdyby ta płyta wyszła w 2014, to już teraz  wiedziałbym, że mamy płytę roku. Nie zdobyłem się żadne muzyczne podsumowanie 2013 (za krótką mam pamięć), ale statystyki z lastf.fm mówią same za siebie - Earl Jacob zdominował moją playlistę.

Poza intro, które na tle pozostałych piosenek prezentuje się jak kiepski żart, nie ma tu słabych punktów. Każdy tekst ma gdzieś perełkę, no chyba, że akurat cały jest z perełek. Każdy dźwięk zachęca do tańca (mnie! a przecież, między nami, to jak tańczyć - nie wiem). Świadomość muzyczna tej całej ekipy jest powalająca, zdolności wokalne Earl Jacoba zaskakujące. Słyszałem go wcześniej, jak "robił w chórkach" u Pablopavo, no i oczywiście to było poprawne, ale nie zapowiadało niczego szczególnego. A tu - proszę! - no może z Wodeckim to jadę nieco złośliwie, ale pełen szacunek się należy za, bez dwóch zdań, po prostu profesjonalny wokal.

Jak już przy wokalu, to oczywiście nie sposób nie wspomnieć o gościnnym występie Ani Iwanek:


co ona, to ja w ogóle nie. A już na koncercie!

Aha, no i klip jeszcze. Jedno oficjalne wideo, póki co, no i tak samo hicior:



Chociaż moim faworytem jest Weź mnie nie zawiedź. Dobre, spokojne ska i słowa dla każdego, i dla Pani, i dla Pana, chrum! Należy się wsłuchać i zadumać.

Czekam na drugą płytę. Podobno druga płyta to umarł w butach, żeby tak jeszcze raz wspomnieć Pablopavo, ale przy takim spektakularnym mistrzostwie pierwszej, niech druga będzie choć w połowie tak udana i mamy medal.

A, w ogóle, całość jest do odsłuchania - oficjalnie - na ytb:
http://www.youtube.com/watch?v=9mw0Qg9OemQ&list=PLRJxLOW4TctyvMgXBbXvzaNBZoLhFkUBf

I do kupienia za dobre pieniądze:
http://www.karrot.pl/wartorozrabiac