niedziela, 29 maja 2011

Miroslav Žamboch

Nie ma co się rozwodzić nad fantastyką, lektura dla przyjemności, można wyłączyć myślenie na kilka miłych chwil. Žambocha znalazłem u Chodiego, u niego przeczytałem w 2 dni pierwszy tom Wilka samotnika i Łowców, i na tyle mi się spodobało, że sam sięgnąłem po kolejne pozycje i wszystkim dookoła też polecam. Poniżej tylko numerycznie - co łyknąłem i jak weszło.

  • Koniasz. Wilk samotnik, tom 1: 5; na tom 2 poluję
  • Krawędź żelaza, tomy 1 i 2: 4
  • Łowcy: 5
  • Mroczny zbawiciel, tomy 1 i 2: 3, straszny chaos i kompletnie nie łapałem co się dzieje i czemu.
  • Sierżant: 4
  • Bez litości: 5!

piątek, 27 maja 2011

Karpowicz, Ignacy: Balladyny i romanse

http://www.wydawnictwoliterackie.pl/ksiazka.php?ID=2128

No dobra, jak wydawnictwo pisze o jednej ze swoich książek:

Najnowsza powieść Ignacego Karpowicza (...) to świetnie skonstruowany, ironiczny traktat o współczesności. Zabawny i przerażający zarazem. Prowokacyjny i obrazoburczy.

To ja jeszcze rozumiem - muszą się reklamować. Ale jakim cudem Przemysław Czapliński dał radę "przeczytać tę powieść jako narrację o nieprzerwanym procesie wytwarzania bogów przez człowieka", to już kompletnie nie kumam.

Karpowiczem Ignacym zachwycałem się już nie raz i nie dwa (bo trzy), więc teraz pozwolę sobie na odrobinę krytyki. To nie historia jest, to historyjka. Z zachowaniem wszelkich proporcji, i jeśli chodzi o objętość, i jeśli chodzi o umiejętności techniczne, i poziom językowy, do których nie mam zastrzeżeń (i w żadnym wypadku nie próbuję odstawiać sceny pt. "tak to każdy by potrafił napisać"), więc z zachowaniem wszelkich proporcji - takie coś to ja pod koniec podstawówki czy na początku liceum w wypracowaniu napisałem. Wymyśliłem sobie, jak by to było jakby taki na przykład Jezus zszedł na ziemię i próbował się odnaleźć w dzisiejszym świecie, i wymyśliłem, że to by było bardzo zabawne, i tak napisałem, żeby była kupa uciech. I sam się bardzo śmiałem ze swoich dowcipów. No, to mi akurat do dzisiaj zostało, ale ja nie o tym.

Póki jesteśmy w pierwszej części książki, to ten Karpowicza dryg do opisywania rzeczywistości, ludzkie typy, małe szczęścia i duże dramaty, to wszystko jest dobre i czyta się prawie samo. A potem wchodzą w to ci niby bogowie jak z kreskówki i sprawa się rypie. Miało być ironicznie i obrazoburczo, jest nudno i przewidywalnie, a urażony nie powinien być absolutnie nikt poza jakimiś absolutnymi chrześcijańskimi ekstremistami, którym na samą myśl, że ktoś w literaturze fikcji mógłby wzmiankować postać Jezusa, scyzoryk się w kieszeni otwiera. Świeżość dowcipu jak z The Fresh Prince of Bel Air - bogowie w zderzeniu z codziennością czuj się niedopasowani, o bogowie, co za siurpryza!

No i to "nieprzerwane wytwarzanie bogów przez człowieka", że niby kariera, mamona? - że nikt już w boga żadnego nie uwierzy nawet jak go spotka na ulicy. Albo w mieszkaniu pietro niżej? A jak nawet uwierzy, to się nie przejmie, bo co to w sumie za różnica, pani Jadzia czy pani Nike, tyle że ta druga ma magicznie większy dom? No dobra, fajnie, przesłanie łapię, tylko czy naprawdę wysmażenie prawie 600 stron drętwego dowcipu to był jedyny sposób, żeby to przesłanie przekazać?

Do kitu ten Karpowicz. Czekam na następnego. I tylko cieszę się, że nie mi te 600 stron będzie na półce zalegać, a Maleństwu :D

Huxley, Aldous: Diabły z Loudun

W tragedii uczestniczymy, na komedię jedynie patrzymy. Autor tragedii wczuwa się w swoich bohaterów, co jest również udziałem, tyle że z przeciwnej strony, czytelnika lub słuchacza. Lecz w czystej komedii nie ma żadnej identyfikacji pomiędzy twórcą a postacią, pomiędzy widzem a spektaklem. Autor patrzy, ocenia i rejestruje z zewnątrz; również z zewnątrz jego publiczność ogląda to, co zarejestrował, a jeśli komedia jest dobra - to się śmieje. Zasad czystej komedii nie sposób jednak przestrzegać zbyt długo. Właśnie dlatego najwięksi autorzy parający się tym gatunkiem przyjęli formę niejednorodną, w której ma miejsce nieustanne oscylowanie - przechodzenie od zewnętrzności ku temu, co wewnętrzne, i odwrotnie. W jednej chwili po prostu oglądamy, poddajemy naszemu osądowi i śmiejemy się; w chwili następnej - autor zmusza nas do sympatyzowania, a nawet do identyfikacji z kimś, kto jeszcze kilka sekund wcześniej wydawał się nam wyłącznie postacią taką jak inne. Każdy obiekt żartów i kpin może być potencjalnie Amielem lub panną Bashkirtseff, a każdego udręczonego autora wyznań czy też dziennika przeżyć intymnych możemy obwołać, jeśli zechcemy, obiektem żartów i kpin.

Jeanne des Anges należała do kategorii tych nieszczęśliwych istot, które nieustannie prowokują do patrzenia na nie z zewnątrz i traktowania ich jak postaci czysto komicznych. I to pomimo iż jest ona autorką wyznań, które w zamyśle miały skłonić czytelnika do obdarzenia jej płynącym z głębi serca współczuciem z powodu okrutnych cierpień, jakich doznała. Przyczyną tego, że lektura tych wspomnień przez cały czas skłania nas do uznania nieszczęsnej przeoryszy za postać komiczną, jest fakt, iż ona sama była skończoną aktorką, na dobitkę zaś aktorką niemal stale patrzącą na wszystko z zewnątrz - nawet na siebie. Owo "ja", które czyni wyznania, bywa niekiedy pastiszem świętego Augustyna; niekiedy przybiera postać królowej opętanych; niekiedy staje się drugą świętą Teresą - a czasem,"kładąc" cały spektakl, sprytną i chwilami aż do bólu szczerą młoda kobietą, wiedzącą doskonale, kim naprawdę jest i co ją łączy z wszystkimi innymi, bardziej romantycznymi osobami. Soeur Jeanne, rzecz oczywista, pilnuje się, iżby nie uchodzić za postać komiczną, sama jednak bezwiednie stosuje wszystkie chwyty komediopisarza: nagłe przejście od maski do niepoczytalności, emfazę, niepohamowane zapewnienia i przysięgi; nabożne słownictwo, które tak naiwnie racjonalizuje pewne drzemiące w ukryciu, aż nazbyt ludzkie pragnienia.

Na dobitkę, soeur Jeanne spisała swoje memuary, nie pomyślawszy o tym, że ich czytelnicy mogą dysponować innymi źródłami informacji dotyczącymi opisanych tam faktów.

Tak oto z oficjalnych protokołów dotyczących zarzutów, na podstawie których skazano Grandiera, dowiadujemy się, że przeorysza wraz z kilkoma siostrami, próbowała wycofać zeznania, o których - nawet wśród paroksyzmów opętania - doskonale wiedziały, iż są nieprawdziwe. Autobiografia soeur Jeanne obfituje w konwencjonalne wyznania pychy, nieposkromionej dumy i oziębłości. Jednak na temat swojej największej zbrodni - notorycznego kłamania, które zawiodło niewinnego człowieka najpierw na ławę oskarżonych, potem do izby tortur, wreszcie na stos, nie zająknęła się bodaj słowem. Bodaj słowem nie wspomniała o jedynym wiarygodnym epizodzie w całej tej przerażającej historii, mianowicie o swojej skrusze i publicznym wyznaniu winy. Rozważywszy sprawę, bezsprzecznie uznała, iż najlepiej postąpi, akceptując cyniczne zapewnienia Laubardemonta i kapucynów: jej żal za grzechy był diabelską sztuczką, jej kłamstwa - najszczerszą prawdą. Jakakolwiek wzmianka o tym epizodzie, nawet stawiająca ją samą w korzystnym świetle, zbrukałaby wszak wizerunek autorki - ofiary diabła, cudownie wyrwanej z czarcich pazurów przez Boga. Poprzez przemilczenie niezwykłych i tragicznych faktów, dokonała samoidentyfikacji w gruncie rzeczy z książkową fikcją. To zaś jest osnową komedii.

[s. 369-371]

Historia "diabłów z Loudun" rozebrana na kawałki do szczegółowej analizy.
Niełatwa lektura, pełna obszernych na całe rozdziały rozważań historycznych, socjologicznych, teologicznych - ale dobrze wywiedzionych, z obszerną argumentacją, z przykładami; w efekcie, jeśli się uda na chwilę przestać gonić główny wątek, można zostać z przyjemną rozrywką intelektualną.

W cytacie z lenistwa zamieniłem przypisy na linki do Wiki.