Przyjeżdżając do tropików południowoamerykańskich zawsze jesteśmy nieco podejrzliwi, to prawda. Nawet nie chcąc, przywozimy ze sobą pewien europejski kartezjanizm. A tropiki nie życzą sobie mieć z tym nic wspólnego, są niczym pełna niespodzianek ogromna maszyna, produkująca irytujące szpilki. Kręcące się zwierzaki, rośliny pożerające przestrzeń, ludzie próbujący pożreć cokolwiek w różnym czasie w miastach nagle powstałych i polipowatych, gdzie jest oliwa, kawior, buty, nieszpułki i wszystko inne. I są jeszcze kapelusze słomkowe, niewiarygodne rzeki i 300 milionów żarłoczności w stałej ewolucji.
Ale najbardziej mnie irytowało i zawsze zdumiewało pojawianie się i znikanie rzeczy.
Tak więc pewnego dnia wróciłem do domu, aby zjeść lunch. Otworzyłem drzwi, rzuciłem okiem na pocztę i poszedłem do kuchni. Przygotowałem sobie codzienną kiełbaskę i dżin-tonic bez toniku, taki jaki być powinien. Jeszcze żując poszedłem na taras, aby zaczerpnąć powietrza i podziwiać drapacze chmur, które zasłaniały mi wszystko.
Było to dziesiąte piętro. I nagle poczułem utkwione we mnie spojrzenie. Słoń, tu, na tarasie. Zdziwiłem się trochę, to jasne. Ale w końcu kim ja jestem, żebym sobie pozwalał na takie zdziwienia? Powróciłem do środka i postanowiłem coś jeszcze zjeść.
Jednakże kiedy po południu pracowałem, przypadek zaczął mi się podobać. Niewątpliwie było to towarzystwo solidne, potężne, stosowne, a nawet szacowne w domu kawalera.
Kiedy powróciłem wieczorem, żeby zjeść obiad, postanowiłem się upewnić. Poszedłem na taras, a zwierzę stało tam machając spokojnie trąbą. Wtedy zadbałem o wszystko, jak należy. Powróciłem do środka i przyniosłem dwa krzesła wyplatane słomą, wiejską matę i starą bambusową zasłonę, którą znalazłem pod zlewem w kuchni. Zdaje mi się, że mu smakowało. Powiedziałem słoniowi „dobranoc" i poszedłem usiąść przed telewizorem. Napiłem się tego co zawsze, położyłem do łóżka i zasnąłem pocieszony. Następnego dnia, ledwo wstał świt, powróciłem pełen radości na taras. I nic. Zwierzęcia tam nie było, zniknęło. Poszedł sobie słoń, który tyle mi przyniósł nadziei.
Wściekłem się więc. Tak być nie może. Wyszedłem zdecydowanie przez drzwi i poszedłem zaprotestować. Wsiadłem do pierwszej napotkanej taksówki i kazałem jechać do Biura Rzeczy Zagubionych i Znalezionych. Tam zagadałem do odpowiedniego urzędnika, który czytał gazetę za okienkiem, bardzo zajęty.
— Zginął mi słoń! — wybuchnąłem naprawdę obrażony i dotknięty.
— Jakiego koloru — zapytał obojętnie, choć uprzejmie.
— Też pytanie! Oczywiście szary.
— Dobrze, zanotujemy. Ale kto wie, może pan mu nie dał dość jedzenia?
— Dwa krzesła słomiane, grubą matę i zasłonę bambusową, sądzi pan, że to mało?
— Niech pan się nie złości, niech pan się nie złości, bo nie warto. On wróci, to więcej niż pewne.
Gdy się nad tym zastanowić, to urzędnik miał rację. Tak właśnie mogło być. Wróciłem do domu, przygotowałem jeden dżin i zacząłem oczekiwać. Rzeczy w tropikach takie właśnie są. Pojawiają się i nikną. Jednakże kiedy chodziłem tu i ówdzie, pojawiły się: sympatyczna brunetka, siedem butelek dżinu i paczka herbatników z ararutowej mąki.
Słoń jeszcze się nie pojawił.
Takie jest życie.
[Mario Henrique Liria: Tropicalia, s. 311-312. Przekład: Janina Z. Klave. Oryginalnie w tomie Contos de gin-tonic, 1973]
Urocze opowiadania, zwłaszcza te z XIX wieku - takie, jakby ktoś opowiadał fragment swojego dnia, czasem bez wprowadzenia, bez puenty, bez zwrotów akcji. Kompletnie niedzisiejsze, porażająco zwyczajne - absolutnie niezrozumiałe, jeśli ktoś nie liznął choć odrobiny historii Portugalii. Nawet lektura dowolnej powieści Saramago wystarczy, bo powieść daje wystarczający kontekst obyczajowy. Im dalej w las tym nowocześniej, nawet miejscami surrealistycznie, niestety również tym mniej równo - ale na palcach jednej ręki mogę policzyć w tym czterystustronicowym tomiku takie teksty, które porzuciłem. Warto.