Cztery lata mijają od mojego entuzjastycznego opisu Overshare, dwa od zdecydowanie spokojniejszej reakcji na Whole again. Chciałbym znowu napisać coś entuzjastycznego, ale znowu jestem raczej bliżej spokojnej akceptacji.
To nie tak, że ta muzyka przestała być wesoła. Nawet, kiedy teksty są poważne czy smutne, to są pełne energii. Historia rozstania zawsze chociaż delikatnie sugeruje nadzieję na coś nowego. Ale mam wrażenie, że ta młodzieńcza energia przestała być młodzieńczą energią - stała się wypracowanym środkiem wyrazu, a to zdecydowanie nie to samo.
Zakochani w poprzednich płytach (lub choćby tylko w jednej) nie będą rozczarowani - dowodem piosenka tytułowa:
Może to zresztą moje marudzenie, może to mój marazm przekłada się na zafałszowany odbiór tej płyty. Bo na koncercie (byłem w Stodole 16.10) wraca dobrze znane i ekscytujące wrażenie, że
to cały czas zabawa ekipy przyjaciół, a nie poważne przedsięwzięcie
muzyczne dorosłych ludzi. Jest radość, trochę przekomarzania się, trochę
żarcików, zostaje nawet miejsce na delikatną improwizację. Może po prostu powinienem częściej chodzić na ich koncerty i wszystko wróci na swoje miejsce?
PS: I tylko wizualnie się bez dwóch zdań coraz bardziej rozmijamy. Okładka - groza. Teledysk - bez szału. No, nie można się we wszystkim zgadzać ;>
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz