W Narodowym: http://www.narodowy.pl/spektakl_szczegoly/?s=4917
Wyciągnął mnie Stefan, zachęcony ekstatyczną recenzją p. Joanny Derkaczew. No cóż - jedyne, co ja mogę powiedzieć, to: nie. Nie zachwyca, nie przejmuje, nie obchodzi. Jest to całkiem poprawna inscenizacja dramatu, która o tyle tylko przejmuje, zachwyca i obchodzi, o ile przejmował, zachwycał i obchodził oryginalny tekst. Nic nowego tu nie doszło - poza obowiązkowymi już chyba na scenie gołymi cyckami. Nic nie zostało odkryte na nowo, ukazane w nieznanym świetle, i ja wyszedłem z teatru rozczarowany tą bezpłciową poprawnością aż do granic obojętności. Bo, z całym uznaniem dla kształtów p. Dominiki Kluźniak, grającej Alę, trzydzieści sekund ekscytacji to zbyt mało na 3 godziny spektaklu.
czwartek, 16 września 2010
Konwicki, Tadeusz: Czytadło
[...] Niech pan spojrzy na te zdrowuchy pod krzakiem. To moje wielbicielki. Wyjąłem je spod uniwersytetu.
Rzeczywiście nie opodal stały trzy panny troszkę zawstydzone.
- No chodźcie, poznajcie mego kolegę z kryminału. Pan zdaje się siedział za morderstwo.
- To nieporozumienie. Sprawa już się prawie wyjaśniła - bąknąłem zdetonowany.
- Patrzcie jaki zuch - chwalił się mną prezydent. - Udusił młodą dziewczynę w swoim mieszkaniu.
- Nie udusił, nie udusił - broniłem się niezręcznie.
Ale zwolenniczki Synów Europy wyglądały niestety na ułomne. Jedna posługiwała się metalową kulą, przy drugiej Pan Bóg zastanawiał się długo, wahał i w ostatniej chwili wszczepił jej chyba obie płcie, a tę trzecią to w ogóle przegapił. Ukłoniliśmy się sobie grzecznie. Mogły być studentkami. Staliśmy u podnóża skarpy wiślanej, gdzie za murem rozpoczynały się ogrody uniwersytetu.
- Musiałem wziąć je na rekolekcje - opowiadał prezydent. - Pan sobie wyobraża, pod uniwersytetem rozdawały ulotki jakiegoś szarlatana, który ogłosił się Mesjaszem i zamierza zbawić Polskę. Marzena, gdzie on mieszka, ten przygłup.
- Na ulicy Dobrej - powiedziała ta o kulach.
Prezydent znowu prychnął i był to pogodny śmiech, ale zanim wydostał się z zarośli brody, stawał się prychnięciem.
- Wie pan, kolego, ja swego czasu byłem docentem tego ich uniwersytetu. Na seminariach logiki matematycznej lubiliśmy zabawiać się dodawaniem do nazw ulic warszawskich słowa "dupa". Niech pan zobaczy, jakie to rozkoszne: Dobra dupa, Hoża dupa, Wilcza dupa, a nawet Żelazna. Jeśli będzie pan miał bezsenną noc, proszę spróbować tej niewinnej zabawy, która poszerza obszary i terytoria polskiej poezji. Rozdawały ulotki półgłówka z ulicy Dobrej. Funkcjonariuszki mojej partii. A już zamierzałem wysłać je na kongres do Lizbony.
One chichotały, zasłaniając usta. Ta, przy której Panu Bogu zdarzył się moment wahania, mogła nawet podkręcić wąsa.
[s. 170-171]
Odświeżam sobie tego Konwickiego, ale w sumie tylko po to, żeby się utwierdzić w przekonaniu, że wszystkie1 jego książki to tak naprawdę jedna książka. No, wszystkich jeszcze nie czytałem, ale nie spodziewam się zaskoczenia.
Swoją drogą, to nie wada, wręcz przeciwnie. Sen, który Konwicki opowiada(ł) przez dziesięciolecia, zasługiwał i zasługuje na wariantywność i eksplorację z wielu stron. Ale akurat w tym wariancie wypadł jakoś... męcząco. Pewnie dlatego było to podejście ostatnie.
[1] Tych do 1956 i tych niefabularnych, jak Kalendarz... czy Nowy Świat... nie liczę.
wtorek, 7 września 2010
Konwicki, Tadeusz: Nowy Świat i okolice
W zasadzie cała lektura ponowna, po kilku latach od zajęć z współczesnej, Kalendarza i klepsydry była po to, żeby sobie przygotować grunt pod tę książkę.
No i sobie przygotowałem. Przygotowałem na tyle dobrze, że w zestawieniu z powyższą, w tej lekturze znalazłem tylko dalsze się-starzenie, powtórki, smutną skłonność do refleksyjności i generalne mędzenie.
Ale znalazłem też na przykład taki kawałeczek:
Skądinąd to nie jest zły tekst, jeśli już się człowiek nastawi na tę specyficzną (sylwiczną, hue, hue, hue) formę, ale nie polecam czytania bezpośrednio po Kalendarzu... - to porównanie nokautuje.
Ale jest też pożytek z lektury - zwiększył mi się apetyt na takie plotkarskie anegdotki i zamierzam sobie odświeżyć Tyrmanda Dziennik 1954.
No i sobie przygotowałem. Przygotowałem na tyle dobrze, że w zestawieniu z powyższą, w tej lekturze znalazłem tylko dalsze się-starzenie, powtórki, smutną skłonność do refleksyjności i generalne mędzenie.
Ale znalazłem też na przykład taki kawałeczek:
Noc, ale wcale nie późna. Noc na początku. Początek nocy. A ja drżę w swojej nyży, trzęsę się znowu i spazmuję. Ja wiem. Widzę to wyraźnie. Rozumiem z całą dotkliwością. Wszyscy powoli zwariowali. Najpierw pojedynczy osobnicy, potem całe grupy, wreszcie warstwy społeczne, na koniec narody. Wszyscy zwariowali na moich oczach. Wariaci rządzą, wariaci pilotują samoloty, wariaci sprzedają w sklepach kaszankę.
Sam wśród wariatów. Ja jeden normalny, jeden jedyny zdrowy człowiek pomiędzy nienormalnymi pacjentami. Pacjentami wielkiego szpitala wariatów. Od bieguna do bieguna. Od oceanu do oceanu. Co ja mam tu robić między wariatami. Obcymi dla mnie jak kamienie, góry, obłoki. Obcymi i niemymi. Obcymi z zakłóconą świadomością. Do kogo się odezwać, komu zaszlochać na piersi albo kogo prosić o rozgrzeszenie.
Sam wśród wariatów. Najstraszniejsza z samotności.
[s. 199-200]
Skądinąd to nie jest zły tekst, jeśli już się człowiek nastawi na tę specyficzną (sylwiczną, hue, hue, hue) formę, ale nie polecam czytania bezpośrednio po Kalendarzu... - to porównanie nokautuje.
Ale jest też pożytek z lektury - zwiększył mi się apetyt na takie plotkarskie anegdotki i zamierzam sobie odświeżyć Tyrmanda Dziennik 1954.
poniedziałek, 6 września 2010
Україна 2010
Ale przedtem chcę coś powiedzieć o Ukrainie, której w ogóle nie znam i nigdy jej nie widziałem. Spotykałem czasem w życiu Ukraińców, ale bardzo rzadko, tak rzadko, że można rzec, iż ich w ogóle nie spotykałem. I wiem, dlaczego nie mogłem ich często spotykać. Bo oni są i zarazem ich u nas nie ma. Coś się stało między nimi a nami. Coś zaszło tragicznego między nimi a nami. I to wszystko, co legło milczkiem niczym góra lodu, oddziela nas, oddziela coraz bardziej, lecz temperatura lodu pozostaje ta sama, lód się nie topi, lód obrasta szronem obojętności.
A ja, nie wiedzieć czemu, kocham Ukrainę. Tropię ją w dokumentach, starych księgach, w pieśniach. Szukam jej wszędzie. W naszych nazwiskach, w naszej geografii, w naszych obyczajach. Odnalazłem ją nawet za oceanem, w dalekiej Ameryce, i ze ściśniętym ze wzruszenia sercem podglądałem cichcem tamtejsze gospodarne i przejmująco romantyczne życie Ukrainy.
Bo mnie czułości do Ukrainy nauczył Sienkiewicz, Do tej ukrainy, co lubiła sobie "rezaty Lachiw", co kochała hajdamackie szaleństwa, co uwielbiała z tęsknoty do wolności wsadzić swój kosmaty łeb w srogą niewolę. Nie wiem, jak to się stało, ale ten mesjasz naszego patriotyzmu zostawił po sobie woskowe kukły czcigodnych Polaków i cudownych, ciągle żywych, porywających, namiętnych, wspaniałych, głęboko ludzkich Ukraińców a także Litwinów czy Tatarów. Pan Sienkiewicz nauczył mnie piękna ziemi ukraińskiej, tych wonnych stepów i tajemniczych jarów, tych prawdziwie rzecznych rzek i niesamowitych uroczysk, tego nieba i tych chmur, co bywają tylko nad Ukrainą. Po tych cudach już się nie chce słuchać jego bajań o Sandomierszczyźnie, o Karpatach czy o jeziorach mazurskich. A posplatał rzecz tak misternie, że ani odróżnić, co w ukraińskim polskie, a co w polskim ukraińskie. I doprowadził do tego, że ta wielka nienawiść między Hajdamakami oraz Lachami utkana jest z samych nitek miłości, wzajemnej fascynacji, dziwnego, metafizycznego pociągu.
Wiem, wiem, różnie w historii bywało. Najpierw myśmy byli winni, potem trochę oni, potem znowu my, potem oni i tak dalej i tak dalej. Nie warto liczyć po lichwiarsku tych krzywd, nie warto karbować w pamięci. Można jednak zdawać sobie sprawę, że to oni, ci dawni Rusini, załatwili odmownie trzeźwe, stateczne, rozumne środkowoeuropejskie państwo Lachów. Dali nam rozbestwioną magnaterię, dali nam przerażających warchołów. Dali nam bilet do Azji. Ale myślę, że obdarzyli nas również wyczuciem poezji, dojmującą, dziką nostalgią i tą stepową metafizyką, co uskrzydlała zawsze nasz zły los. Zniszczyli nas i podnieśli do nieba. Zabili i uczynili aniołami.
Tak często za dnia albo pośrodku nocy tęsknię do pięknej, wolnej, przyjaznej nam Ukrainy. Ukrainy, którą my kiedyś zaraziliśmy łacińskością, a ona nas Wielkim Wschodem.
[s. 128-129]
Cytat z Kalendarza i klepsydry podszedł right on time, bo szukałem czegoś, żeby podsumować - po trzech tygodniach od powrotu! - wycieczkę. Niemalże poetycko podsumował ją już Stiopa, ale mnie się takie uniesienia nie imają. Ja jeszcze rok temu byłem przekonany, że na wschód od Wisły zaczyna się Azja, jechać niebezpiecznie i nie warto. A dziś jestem po drugiej wyprawie i planuję kolejne.
I nie bardzo jeszcze wiem, czemu. Coś mnie tam ciągnie, ale co?
Trochę pewnie możliwość przywiezienia takiego filmu, trzyminutowej esencji przyjaźni i przygody (produkcja, oczywiście, Stiopy). Trochę możliwość zobaczenia takich widoków:
Україна, 30.07-15.08.2010 |
(w końcu przebrałem zdjęcia do sensownej ilości! większość moja, niektóre, zgodnie z podpisami, Stiopy i Spira), i takich widoków, których aparat nie uchwyci - bo równie rozgwieżdżonego nieba jak to, które było nad naszymi głowami, kiedy spaliśmy na krymskich plażach, w życiu nie widziałem.
Ale to nie wszystko. Coś tam jest więcej, czego jeszcze nie nazwałem. Coś musi być w kraju, w którym nagle dostrzegam sens pójścia do cerkwi i zapalenia świeczki za - ledwie znaną mi - zmarłą. W heimacie mnie się takie myśli nie imają.
Może po przyszłorocznej wycieczce będę wiedział więcej.
Konwicki, Tadeusz: Kalendarz i klepsydra
Noc. Coraz więcej nocy, coraz mniej dni. Zawsze bałem się ciemności jak wszyscy, teraz boję się inaczej. Dzień wypełniony intensywnymi widokami, zamulony trochę przydługim filmem utworzonym z żywych obrazów, filmem, w którym dość rzadko skoczy do przodu jakiś urywek akcji, taki dzień jednak zagłusza. Rozbełtuje mozolnie świadomość. A noc wstrzymuje jej chaotyczny, huśtawkowy ruch i powoli zamraża w szklistą bryłę. I nie ma już ruchu, nie ma migotania fałszywych oraz prawdziwych cieni, nie ma barw i antykolorów powidoków, nie ma iluzji i omamień. Jest tylko ciasny ból zaciskającej się stabilności, jest tylko lodowatość trwania, które, nie daj Boże, okaże się wieczne, jest tylko męka obcowania z własną nachalną świadomością.
Dobranoc, robaczki.
[s. 16]
Dzięki niezapomnianym zajęciom z prof. Gosk wiem, że Kalendarz i klepsydra to sylwa jest. W związku z tym, jako polonista wykształcony i, ekhem, dyplomowany, wiem, że się po tym tomie nie powinienem spodziewać. Toteż się nie spodziewam. Czytam sobie z zainteresowaniem wynurzenia różnorakie pana Konwickiego, który podówczas, w 1974 roku, miał lat 48, i pisał o sobie jako o człowieku starszym, doświadczonym życiowo, czytam te wynurzenia, niekiedy nieciekawe i zaskakująco płytkie, innym razem - szczęśliwie znacznie częściej - bądź to pouczające i refleksyjne bądź dowcipne i ironiczne, i oczywiście zachwycam się anegdotkami i historyjkami, ale przede wszystkim myślę sobie, co musi o sobie samym myśleć pan Konwicki dzisiaj, 36 lat później. Jak ktoś ma niecałe 50 lat i myśli, że jest stary, a potem mu się udaje przeżyć jeszcze prawie drugie tyle, to musi traktować to jako niezły żart. Tak mniemam. Albo może zgrzybieć i zezgredzieć całkiem, co mógłby sugerować powyższy cytat, ale co byłoby smutne, i czego panu Konwickiemu nie życzę, więc odsuwam tę ewentualność, nie przyjmuję.
W tym miejscu pora spuścić z tonu. Przez sztuczny wigor, który wzniecam w sobie, żeby dogodzić sennym czytelnikom, popadam w trywialność, staję się niesmaczny i niestrawny. Dobrze byłoby przejść teraz lekko w prozę rytmiczną, opartą na trocheju albo jambie, w prozę szlachetnego wykwintu, prozę misternie haftowanych uogólnień, które pachną osiemnastowiecznym salonem i dwudziestowiecznym biurem przepustek. Tak bym sobie coś pięknego słowami opisał, tak bym was oszołomił zastosowaną znienacka poezją, tak bym jakąś olśniewającą uroda okupił niezdarność poprzednich akapitów i fingowanych na pokaz irytacji.
Ale więcej ochoty niż możliwośći. Więc tym samym heksametrem spod Mejszagoły przyobiecam wam rzeczy niezwykłe. Po kilku marnych miesiącach nadciąga czas nadzwyczajnych i pomyślnych zdarzeń w moim życiu. Wszystkie horoskopy są jednomyślne. Za dwa, trzy dni może się zjawić wspaniała, porażająca niespodzianka, która odmieni mój los. Nie wiem, co to może być. Na Nobla za wcześnie, bo dopiero wiosna. Na milionowy spadek trudno liczyć, gdyż nie posiadam krewnych w Ameryce, mam ich tylko w Związku Radzieckim. Sukcesu czytelniczego na świecie też lepiej się nie spodziewać, ponieważ wszystkie moje dotychczasowe tłumaczenia utonęły skwapliwie w zapomnieniu.
A więc sytuacja moja jest absolutnie czysta i nie podsuwam przeznaczeniu żadnej łatwizny. Nie daję losowi żadnych wygodnych szans. Nie odzieram moich bóstw opiekuńczych ze szlachetnych ambicji.
Proszę bardzo. Czekam. I to oczekuję cudu. Żadnych wykrętów, żadnych dotychczasowych połowiczności i uników. Ma być pulchny, tłuściutki cud. Otwieram drzwi. Z pogróżką w oczach czekam.
[s. 155-156]
No. Ja też. I sobie i wszystkim innym czekającym proponuję do nucenia pod nosem:
Aha, dla porządku dodam, że czytałem wydanie Czytelnika z 2005 roku.
Subskrybuj:
Posty (Atom)