poniedziałek, 19 września 2011

Surosz, Mariusz: Pepiki. Dramatyczne stulecie Czechów

Cytatu nie będzie, bo chyba trzeba by zacytować całą książkę. Ale w dużym skrócie - to tak jakby z reportaży Szczygła wyjąć tę charakterystyczną dla niego, a na dłuższą metę irytującą powtarzalność formalną. Naprawdę znakomicie napisana książka - i to tylko w części jest zasługa dobrego, wciągającego, a - dla mnie przynajmniej - cały czas stosunkowo nowego tematu. W sporej części to zasługa naprawdę sprawnego pióra.

Niby jest to dokument, ale z tych, które udowadniają, że prawdziwe życie jest ciekawsze niż fikcja.


niedziela, 18 września 2011

Kaczorowski, Aleksander: Praski elementarz

[Ota Pavel - ww] Na olimpiadzie zimowej w Innsbrucku w 1964 roku zobaczył "pewnego pana jako diabła w całej okazałości, miał rogi, kopyta, sierść i wiekowe spróchniałe zęby". Potem poszedł "w górę, nad Innsbruckiem, żeby podpalić zabudowania wiejskie. Byłem przekonany, że taka jasność rozproszy mgłę. Wyprowadziłem już krowy i ogiery ze stajni, żeby nie spłonęły, kiedy dopadła mnie austriacka policja. Założyli mi kajdanki i poprowadzili w dolinę. Wymyślałem im, zdarłem z nóg buty i szedłem po śniegu jako Chrystus, którego prowadzą na krzyż".
Psychiatrzy stwierdzili cyklofrenię, psychozę maniakalno-depresyjną z elementami schizofrenii. Mówiąc po ludzku - obłęd.
[...]
Co naprawdę wydarzyło się w 1964 roku w Innsbrucku? To pytanie zadał sobie chyba każdy czytelnik Oty Pavla.
W siedemdziesiąte urodziny pisarza jego dawny uczeń ze szkółki hokejowej opublikował wspomnienie o nim.
Jiří Margolius pisze: "Ota mawiał »Mój mózg się zaciął, jak gdyby zeszła na niego cała mgła z Alp«. Ale to przyszli tylko niemieccy kibice hokejowi. Wrzeszczeli jak opętani, jak to już Niemcy robią na całym świecie, bo inaczej nie potrafią. Ota, który siedział koło nich, w jednej chwili usłyszał wrzask gestapowców, którzy wpadli do ich mieszkania, Hitlera, jak wrzeszczał w radiu, i zobaczył wszystkie te okropności wojny, które spotkały jego rodzinę".
[s. 52-53]

Kaczorowskiego Praskie łowy były jak film fabularny, a to jest dokument, ale napisany tak wciągająco, że doprawdy lepszy niż tamta fabuła.

piątek, 16 września 2011

Ota Pavel


Pumperdentlich
Strasznie mój tatuś zestarzał się w swojej wędrówce przez świat, widać było to i po rybach. Nic, tylko się upierał, że musi złapać wielką rybę swojego życia. Ale z wielkimi rybami nie idzie tak łatwo. Na cienki dzyndzel biorą, ale coś takiego zaraz pęka, a na gruby przeważnie nie biorą. No i nic z tego na ogół nie wychodzi, jak to w życiu: czego bardzo chcemy - tego nigdy nie mamy.
Koło Skochowic przy tamie chyba z pięć razy brały tatusiowi sumy. Jeden to nawet ciągnął go razem z łódką na długość boiska piłki nożnej. I w końcu się zerwał jak i poprzednie.
Wreszcie jednego tatuś wyciągnął. Tak na oko miał z pięć kilo. Sum z wąsikami i zagadkowymi maciupeńkimi ślipkami. Wyglądał jak czarny prosiaczek. W pierwszej chwili tato strasznie się ucieszył. Ale zaraz zdał sobie sprawę, że to przecież nie jest to, nie o takiego suma mu chodziło, i kiedy nam go pokazywał, powiedział o nim:
- To jest pumperdentlich.
Tatuś nigdy dokładnie nie wiedział, co to słowo znaczy, ale z lubością się nim posługiwał. Jest to podobno coś takiego, jakby szła piękna dama w sukni balowej lub fantastycznym futrze i wszystkim gały na wierzch wychodzą, a ona naraz wdepnie w gówno. Cóż, to był piękny sum, jak ta dama w czarnej balowej sukni, ale niestety nie był to sum wielki.
Powroty. W: "Jak spotkałem się z rybami", s. 173.
Dla porządku, to powyżej to owszem, ze zbioru Jak spotkałem się z rybami, ale ten zbiór przeczytałem w wydaniu Świata Literackiego, w jednym tomie z drugim zbiorem: Śmierć pięknych saren.

A potem dołożyłem sobie jeszcze w osobnym wydaniu: Jak tata przemierzał Afrykę.


Tak sobie teraz myślę, że gdyby tylko udało mi się nie zwariować, ale jednocześnie zachować taką niemal dziecięca naiwność, takie proste, radosne spojrzenie na świat, to byłbym chyba bardzo szczęśliwy do późnej starości. Chociaż nie wiem, może wariactwo jest niestety warunkiem sine qua non.

piątek, 2 września 2011

Allen, Woody: O północy w Paryżu

O północy w Paryżu, czyli Allenowska odpowiedź na Incepcję ;)

Najbardziej wkurwiający w filmach Allena jest sam Allen. Mam taką tezę, że tam, gdzie sam nie może zagrać swojego ulubionego typu męskiego bohatera, czyli trochę neurotycznego, trochę niezdarnego, ale w sumie jednak przez to "cudownie uroczego" (ta, jasne...), tam bierze aktora zastępczego i każe mu grać dokładnie po swojemu. Owen Wilson wypadł przez to jak niesamowicie wkurwiająca cipa.

Ale poza tym detalem, i poza pewnymi uproszczeniami (amerykanki to demony konsumpcjonizmu, w rozstaniach zawsze pomagają wredni rodzice etc. etc.), których jednak można się było spodziewać, to nawet ciekawy, nawet zabawny, no i zdecydowanie lepszy niż kilka ostatnich dokonań Allena film. Ilość scenek płytkich, przewidywalnych i słabych jest co najmniej zrównoważona ilością scenek naprawdę zabawnych a czasami nawet mistrzowskich, jak choćby ta z Dalím.

Pytania o czym nas ten film poucza nie należy sobie jednak zadawać. Tym razem czcigodny starzec postanowił z wyżyn swojego życiowego doświadczenia zesłać nam dwie prawdy:
- w dobrym związku ludzi powinna łączyć wspólnota rzeczy ważnych, a nie dupereli;
- złudna może być tęsknota do "lepszych czasów, które już minęły".

No dobra, dzięki, Mr. Obvious.


Technikalia: http://www.filmweb.pl/film/O+p%C3%B3%C5%82nocy+w+Pary%C5%BCu-2011-562509