środa, 31 sierpnia 2016

Laurent Binet: HHhH. Zamach na kata Pragi

Doskonała książka. Doskonała. Ostatnio otrzymałem egzemplarz w prezencie od niezastąpionego Bako; na początku nie byłem pewien, ale w miarę czytania przypominałem sobie - znam to! Już kiedyś ją czytałem, ale przeszła bez żadnej notatki. Zamiast ze strony na stronę nudzić się znanym już tekstem coraz bardziej i wreszcie odłożyć lekturę, coraz bardziej się w nią wciągałem. Doskonała książka!

Podoba mi się żonglowanie planami akcji i pewna autotematyczność tego tekstu. Jest to jednocześnie książka o zamachu na Heydricha, o Heydrichu i o zamachowcach - Gabčíku i Kubišu - o całym tle historycznym i społecznym, ale jest to także bardzo ciekawa książka o pisaniu książki: o dokumentacji, szukaniu informacji, o rozterkach dotyczących autorskiego przywiązania do faktów i prawa do kreacji, o tropieniu i analizowaniu innych pozycji dotyczących tego tematu, wreszcie o przywiązaniu, szczególnym związku, w jaki wchodzi autor ze swoimi bohaterami.

To przechodzenie pomiędzy poziomem opowieści i metaopowieści bywa zabawne, jak przy rozważaniach o nagromadzeniu w historii nazwiska Moravec ("Autor fikcji już na początku zrobiłby z tym porządek, czyniąc z pułkownika Moravca na przykład pułkownika Novaka; rodzina Moravców stałaby się rodziną Švigarów, czemu nie, a zdrajca dostałby jakieś fantazyjne nazwisko - Nutella, Kodak, Prada, sam nie wiem." - s. 238); bywa też irytujące ("Sport jest jednak faszystowskim kurewstwem." - s. 237), przede wszystkim jednak do ciekawej historii zamachu dodaje nie mniej ciekawe pytanie o możliwość pełnego opisania takiego zdarzenia 60 lat później.

Nade wszystko jednak stanowi niezłą, podstępną sztuczkę - zmienia powieść historyczną w gawędę o historii. Może trochę na zasadzie telemarketera, któremu nie sposób przerwać: Binet mówi, mówi, mówi, a gdy tylko u słuchacza mogłoby nastąpić znużenie - zręcznie zmienia temat na nieco poboczny, wrzuca jakąś refleksję, dopowiada coś o sobie samym, ale nie przestaje mówić. Nie da się oderwać.

czwartek, 25 sierpnia 2016

Starym peżotem mkniemy przez świat

12 dni, 3620 kilometrów. Warszawa -> Wrocław -> Srebrna Góra -> browar Miedzianka -> Kolorowe Jeziorka -> Czeski Krumlov -> Ljubljana -> Postojna -> Rovinj -> Jeziora Plitwickie -> Zagrzeb -> południowe Węgry -> Sopron -> Wiedeń -> Warszawa. Codziennie jakaś trasa, więc wypoczynku było niezbyt wiele, ale fajnych rzeczy po drodze - mnóstwo.

  1. Dolny Śląsk jest fajny!
  2. Czechy jak zwykle super; ciekawy zwyczaj: na kempingach prysznice dodatkowo płatne. Ciekawa lekcja na przyszłość - zawsze brać adapter zasilania CEE.
  3. Ljubljana ma piękną starówkę: ładną, gwarną, z super knajpami, a jednocześnie łatwo znaleźć zaciszne i urokliwe zaułki.
  4. Jaskinia Postojna robi wrażenie, ale w szczycie sezonu nie można się nacieszyć wycieczką, grupa za grupą, nie ma czasu na dokładne oglądanie.
  5. Toalety na słoweńskich kempingach to groza.
  6. Chorwacja w sierpniu, przynajmniej Istria, to kompletne nieporozumienie - cenowo + jeśli chodzi o ilość ludzi. Podobno już od ostatniego tygodnia sierpnia jest OK, my uciekliśmy. 
  7. Jeziora Plitwickie są przepiękne, plus jest koło nich luźniej, spokojniej i taniej niż na wybrzeżu. Ale jest też chłodniej, 11 sierpnia temperatura w nocy około 10 stopni + wilgoć. Kiepsko jak na namiot.
  8. Zagrzeb fenomenalny, a potańcówka w piątkowy wieczór w centralnym parku miasta była najlepszą niespodzianką.
  9. Węgry jak zwykle nie zawiodły: finansowa ulga, świetne wino, znośna ilość ludzi, smaczne jedzenie, dobra pogoda, ekstra kąpieliska. Najlepiej.
  10. Wiedeń. Wiedeń jest bardzo dobrym miastem do spędzania w nim lata. Wracałbym.
  11. Czeskie autostrady są remontowane.
  12. Polskie drogi, jak się ma auto, które daje radę 115km/h w porywach, to groza.

Lubię wakacje. Kilka(set) foteczek po kliknięciu: https://goo.gl/photos/KDvVGRmGPxr9WVcK6