czwartek, 30 czerwca 2011

Stasiuk, Andrzej: Fado

W moim powiatowym mieście jest duża stacja benzynowa. Wieczorami, zwłaszcza w piątki i soboty, spotykają się tam młodzi ludzie. Przed pawilonem mieszczącym sklep i bar stoi czasem kilkadziesiąt samochodów. Te samochody to wielki symbol europejskiego zjednoczenia. Wszystkimi wcześniej jeździli obywatele "starej Europy". Od maja 2004 do mojego kraju sprowadzono dwa miliony używanych aut. Głównie z Niemiec i głównie volkswagenów golfów. Teraz te golfy stoją przed stacją benzynową w moim powiatowym mieście, niektóre mają włączone silniki, bo zimno, a w wielu z nich dudnią basowe głośniki. W ich wnętrzach toczy się pospieszne życie, bo weekend jest krótki. Młodzi kierowcy wielu z tych aut dobrze jeszcze pamiętają podróże konnymi wozami. Basowe głośniki zagłuszają i unicestwiają przeszłość.
W cieniu stacji uprawia się miłość, pije i załatwia interesy. Słychać krzyki, przekleństwa, niekiedy brzęk tłuczonego szkła. Czasami zjawia się patrol policji i przez chwilę panuje spokój. Potem radiowóz odjeżdża i party zaczyna się na nowo. Ktoś wymiotuje, ktoś się tuli, ktoś idzie do sklepu po kolejną puszkę piwa. Towarzystwa przenoszą się z jednego auta do innego. Trochę to przypomina jakiś obóz, koczowisko, gdzie samochody spełniają rolę wierzchowców i zarazem namiotów. Czasami ktoś odjeżdża i po jakimś czasie wraca. Bo ci młodzi ludzie mają samochody, ale nie mają dokąd nimi pojechać. A może po prostu nie przychodzi im do głowy, że można dokądś wyruszyć.

Ilekroć przyjeżdżam na tę swoją stację w piątkowy albo sobotni wieczór, nie mogę pozbyć się wrażenia, że oglądam emigrantów. Ci młodzi ludzie wyglądają tak, jakby naprawdę nie mieli dokąd pójść. Spotykają się w tym dość paskudnym, zimnym, nieprzytulnym i obcym miejscu, które samo w sobie jest symbolem samotności i wyobcowania. Nikt przecież nie chce zostawać na stacji benzynowej dłużej niż to konieczne. Nikt, kto nie musi. Stacja benzynowa to skondensowana bezdomność. Dlatego wyglądają na emigrantów we własnym kraju. Zbierają się w tym zimnym miejscu, żeby pokazywać sobie nawzajem swoje używane samochody sprowadzone z Niemiec. Niewykluczone, że ich ojczyzną jest Volkswagen Golf III.
[s. 95-96]

Zaczynam podejrzewać Andrzeja Stasiuka o oszustwo. Bo to wszystko jest za dobrze napisane. W sensie - jak on mi pisze o Europie Środkowej i Wschodniej, to ja czuję, jakby mi to wszystko gdzieś grało w zakamarach duszy. Tęsknota jakaś - za czym?; niespełnienie - ale w czym?; poczucie wyobcowania - od czego?; i wspólnoty - z kim? On mi uruchamia wewnętrznego Słowianina, a ja sobie zaczynam myśleć - czy gdyby nie Stasiuk, to ja też bym to czuł? A może on jest takim Januszem L. Wiśniewskim słowiańszczyzny podróżniczej, może on dokładnie wie, co zagra, co się sprzeda, i tam precyzyjnie celuje? Jak to czytam, to - och, tak, czują to, ja z tej ziemi, to o mnie napisane! Ale może to on mi generuje tego Słowianina, którym ja wcale nie jestem?

Nie wiem, ale w ramach testów i rozgryzania zagadki poczytam jeszcze trochę Stasiuka, a na wakacje pojadę do Mołdawii. Może mi się rozjaśni.

Dowody Niemocy

Przeczytałem ostatnio, ale nie umiem wydobyć z siebie choćby kilku zdań konstruktywnego komentarza do każdego, więc będzie w skrócie:
  • Janusz Głowacki: Good night, Dżerzi - znakomicie napisane technicznie: w atmosferze zbierania materiałów do scenariusza filmowego, wyszedł pięknie skonstruowany scenopis. Ale chyba Głowacki pisze znowu w znacznej części o Głowackim, a tylko trochę o Kosińskim. Choć może się mylę.
  • Wojciech Kuczok: Opowieści przebrane - słabizna. Miały być przebrane, a trącą wyraźną niedojrzałością techniczną i konceptualną. Wszystko się kręci wokół dupy i to marnie opisanej.
  • 20 lat nowej Polski w reportażach, red. Mariusz Szczygieł - "Każdy reportaż w tej książce to przygoda z Polską, która wydarzyła się naprawdę." pisze Szczygieł na swojej stronie www, a ja nie wiem. Technicznie napisane przynajmniej dobrze, każdy z tych tekstów, ale czy jako całość to jest opowieść o mojej Polsce? Miałem wrażenie oderwania, nie mój świat, nie moje problemy, nie moje życie. Arkadia, Rydzyk... zabawne, jako wypełniacze czasu w sezonie ogórkowym. Kopalnia "Wujek"... ileż można? "Dług"... to samo. Chyba powoli przestaje mnie cokolwiek poza mną samym poruszać.

I wreszcie książka nieprzeczytana, choć próbowałem, podszedłem do każdego opowiadania i na każdym poległem - Jacek Dukaj: Król Bólu. Jak on umie pisać, to słów brak, z zazdrości człowieka skręca. Ale jakie to jest jednak wymagające intelektualnie... nie na mnie, nie w wakacje, może nawet nigdy.

piątek, 24 czerwca 2011

Malick, Terrence: Drzewo życia

Wczoraj miałem okazję obejrzeć głośny, okrzyknięty arcydziełem hit ostatnich miesięcy, zdobywcę Złotej Palmy w Cannes, Drzewo życia.
Jestem pod tak ogromnym wrażeniem tego ponaddwugodzinnego dzieła, że nie mogę pozwolić, aby ktokolwiek - przez niedopatrzenie, lenistwo, może niefortunny zbieg okoliczności - stracił okazję zapoznania się z nim również.
Dlatego też pozwolę sobie - uwaga, spoiler! - streścić dla Państwa główne motywy.

Film dzieli się na 4 części i ma 6 lub 7 głównych bohaterów, zależy jak liczyć, bo Brat Najstarszy jest trochę mały a trochę duży, i w tych scenach, gdzie jest duży, gra go Sean Penn. O mistrzowskiej, nie bójmy się tego stwierdzenia, roli życia Penna napiszę jeszcze osobno.

W części pierwszej dokonujemy zapoznania z niektórymi głównymi bohaterami, a są to:
  • Ojciec (znakomita rola Brada Pitta; Ojciec - jak się później okazuje - jest człowiekiem stanowczym, nieco despotycznym nawet, i ten charakterystyczny, męski, z lekka nawet neandertalowaty zarys szczęki Brada doskonale oddaje tą nieujarzmioną stronę charakteru postaci), 
  • Matka (w tej roli słodka i niewinna Jessica Chastain, która co prawda przez cały film nie mówi ani słowa, no dobrze, może ze dwa zdania, ale za to - też dwukrotnie - bardzo efektownie płacze, a ponadto ma bardzo atrakcyjne stopy, które często obmywa w ogrodowym zraszaczu, i tak jej upływa życie pomiędzy rodzeniem dzieci),
  • Syn Pierwszy, ale w wersji dorosłej, który jest poważnym biznesmenem, co poznajemy po tym, że jeździ przeszkloną windą, która robi pik-pik-pik, w wysokich biurowcach ze stali i szkła, a na mityngach korporacyjnych zasiada u szczytu stołu w wielkim skórzanym fotelu. Buja się jednak w tym fotelu w prawo i w lewo, co oznacza, że nie może sobie znaleźć miejsca w świecie, i że kariera mu nie wystarcza. Metafizyczne potrzeby ma wyraźnie niezaspokojone.
Następuje też zawiązanie akcji, albowiem Matka płacze po raz pierwszy, otrzymawszy tajemniczą kopertę z zawiadomieniem o śmierci syna. Drugiego Syna, nie Pierwszego, bo pierwszy ewidentnie żyje - jeździ szklaną windą, robiącą pik-pik-pik. Ojciec po otrzymaniu wiadomości o śmierci Syna tylko zaciska szczęki i robi się jeszcze bardziej męski. Dowiadujemy się też w tej części o istniejącym fundamentalnym podziale na dwa sposoby życia. Ścieżka natury to postępowanie ukierunkowane na własną przyjemność i zaspokojenie, ścieżka łaski to postępowanie - nawet za cenę własnych upokorzeń - nastawione na dobro innych. Osobę wygłaszającą te nauki nauczyły tego jakieś zakonnice, jednak zakonnice pozostają niezidentyfikowane. Która ścieżka jest właściwa, jak mniemam, tłumaczyć nie trzeba.

W części drugiej filmu dotykamy - za pomocą widowiska światło/dźwięk oraz serii efektownych ujęć przyrody - tajemnicy początku. A w zasadzie Tajemnicy Początku, w mikro- i makroskali. Są wybuchy, rodzi się ziemia, rodzą się gwiazdy, są jakieś przelewające się płyny, czyli jakby życie rodzące się na poziomie komórkowym. Jest spadający wodospad. Woda znaczy. Wprowadzony zostaje kolejny bohater, czyli Dinozaur, który wylazł z wody na brzeg ratując życie przed rekinami-młotami (całym stadem!), i w ten sposób dał najpewniej początek zwierzętom lądowym. Są też kolejne dinozaury, przy czym następuje także przeprowadzenie dowodu na to, że dinozaury były stworzeniami bożymi i miały duszę. Otóż drapieżny i mięsożerny dinozaur dopada małego dinozaura, może zbyt małego, może zbyt chorego aby uciekać. Patrzy sobie na niego, patrzy, po czym odchodzi spokojnie. Nie zżera. Ma litość. Daruje życie. Zapewne dlatego dinozaury wyginęły. Jak widać, zarysowana w części pierwszej filmu ścieżka łaski nie jest dobra dla wszystkich, a już na pewno nie dla dinozaurów.
Jest też sporo światła wyłaniającego się z mroku oraz dużo patetycznej muzyki, na marginesie, miejscami całkiem dobrej.

W części trzeciej, najdłuższej, następuje wprowadzenie pozostałych dwóch lub trzech, zależy jak liczyć, bohaterów, czyli Trzech Synów, ale jeszcze jak byli mali, czyli zanim najstarszy stał się Seanem Pennem, tym znanym aktorem. Synowie się rodzą, jest wkopane drzewo, to tytułowe, swoją drogą nie pojawi się okno już ani razu w dalszej części filmu; przeżywają straszną tresurę ze strony ojca, który chce, aby wyrośli na przyzwoitych ludzi, ale że jesteśmy w Hameryce lat 50 czy tam 60, to wychodzi mu to umiarkowanie, trochę się buntują, ale trochę jakby nie bardzo, najstarszy syn przeżywa moralne dylematy, bo by z jednej strony chciał ojca nienawidzić, z drugiej jakby nie może, więc tylko z tego wszystkiego wsadza petardę do gniazda jakiegoś słowika czy tam innego wróbla oraz wybija kamieniem szybę w starej szopie i na tym się bunt kończy. Następuje też dramatyczny zwrot akcji, bo ojciec traci pracę i przedstawiony zostaje w innym świetle, jako człowiek złamany, który swoje niespełnione ambicje starał się przelewać na dzieci, ale mu nie wyszło, a teraz rozumie swój błąd. Zyskujemy dla niego odrobinę sympatii, ale rodzina musi się przeprowadzać. W tej jednominutowej scenie przeprowadzki padają też wszystkie najważniejsze kwestie w tym filmie, a jeśli policzyć tylko te, które są pełnymi zdaniami, to może nawet wszystkie kwestie w tym filmie (polecam zresztą trailer, tam też padają one wszystkie, można się zapoznać z w zasadzie pełną ścieżką dialogową jeszcze przed wizytą w kinie).

W części czwartej, ostatniej, wracamy do widowiska światło/dźwięk, które tym razem przeplatane jest scenami symbolicznymi. Czy raczej Scenami Symbolicznymi. Sean Penn idzie przez pustkowie, po śladach siebie samego z dzieciństwa. Spotyka swojego brata, nieżyjącego już. Ale teraz żyjącego, bo z dzieciństwa. Patrzą sobie głęboko w oczy. Na plaży pada na kolana (Sean Penn, nie brat z dzieciństwa). Przechodzi przez drzwi na pustyni (!). Wychodzi z głębokiej jaskini. Wypływa z zatopionego pod wodą domu. W przejrzystej wodzie powoli opada teatralna maska (!!!). Wszyscy znani i nieznani bohaterowie spotkają się na plaży o świcie. Patrzą na siebie, patrzą w niebo. Już rozumieją.

Niestety w części czwartej, i to uważam z największy mankament tego filmu, brakuje Dinozaura. Czemu ten bohater nie spotyka się z innymi na plaży w scenie końcowej - nie wiem; ale wiem, że będę miał o to do reżysera żal bardzo długo. Moim zdaniem film sporo stracił przez pominięcie Dinozaura w finale.

Za to podkreślić należy mistrzowską wręcz rolę Seana Penna. W filmie wypowiada prawdopodobnie około 2, może 3 zdań, dosyć krótkich, ale to, w jaki sposób idzie przez pustynię i przechodzi przez drzwi, pozostawia niezatarte wrażenie. A gdy patrzyłem na jego upadek na kolana, w błoto, w ten mokry piach plaży, czułem, że i we mnie następuje upadek. Tak trafić do serca widza potrafią tylko najwybitniejsi aktorzy. Mam troszkę, ciut-ciut pretensji do scenarzysty, który nie zadbał wystarczająco o to, aby pik-pik-pik w szklanych windach, którymi jeździ Sean Penn, było lepiej skomponowane z ciężkimi myślami, jakie mu w trakcie tej podróży przechodziły przez głowę. To było ewidentnie pik-pik-pik w zbyt lekkim tonie, niestosowne. Ale to oczywiście detal.


O czym jest tak naprawdę ten film? Oczywiście o tajemnicy wiary. W kluczowych scenach, kiedy bohaterowie nic nie mówią (zwykle nic nie mówią, ale nie wszystkie sceny są kluczowe, warto zwrócić uwagę na poprawne rozpoznanie kluczowych scen aby uniknąć błędów interpretacyjnych), głos zadaje poważne pytania, na które i bohaterowie - i my, widzowie, musimy znaleźć odpowiedź:
  • kiedy pierwszy raz poczułem Twoją obecność?
  • gdzie wtedy byłeś? dlaczego nic nie zrobiłeś? (w sytuacji życiowego dramatu, na przykład śmierci dziecka)
  • dokąd zmierzamy? 
Film definitywnej odpowiedzi nie udziela, każdy musi sobie pytania o wymiar swojej wiary, o jej źródła, o jej miejsce w życiu, czy nawet o sens samego życia w świetle wiary, postawić samemu i samemu na nie odpowiedzieć. Taki jest porządek świata. Dinozaury stawiały te pytania, Ojciec stawiał, Sean Penn stawiał, i my też musimy. Rolą reżysera nie jest odpowiadanie za widza - choć Malick przed taką odpowiedzialnością też nie ucieka. Zamykające film ujęcie światła przebijającego mrok, siedemnaste bodaj lub dwudzieste drugie (zgubiłem nieco rachunek w okolicach tej wstrząsającej sceny na plaży), może być tutaj pewną sugestią.

I tylko tego, czemu sporej części widzów w Kinotece zasugerowała ta finałowa scena, że należy zarechotać, doprawdy nie pojmuję. Ja wytrzymałem w powadze do samego końca, choć trudno wyrazić, jak bardzo byłem rozczarowany brakiem Dinozaura.

środa, 1 czerwca 2011

Houellebecq, Michel: Cząstki elementarne

Rozmawiali o cenach wynajmu przyczep. Christiane nie mogła spać pod namiotem, miała chore plecy.
- Dość poważnie - powiedziała. - Większość mężczyzn woli, jak im się obciąga laskę - dorzuciła. - Penetracja ich nudzi, nie staje im. Ale jak się im bierze do ust, robią się jak małe dzieci. Mam wrażenie, że feminizm uczynił im więcej szkód, niż się do tego przyznają.
- Są gorsze rzeczy niż feminizm... - rzekł ponuro.
Wypił whisky do połowy, zanim zdecydował się ponownie odezwać: - Od dawna znasz Miejsce?
- Praktycznie od samego początku. Przestałam tu przyjeżdżać, kiedy wyszłam za mąż, teraz wracam co roku, na dwa albo trzy tygodnie. Na początku było to raczej alternatywne miejsce, taka  n o w a  l e w i c a;  teraz jest New Age; niewiele się zmieniło. Już w latach siedemdziesiątych interesowano się mistyką Wschodu; dzisiaj wciąż jest tu jacuzzi i masaże. To przyjemne miejsce, choć trochę smutne; no ale mniej tu przemocy niż na zewnątrz. Religijny nastrój łagodzi trochę brutalność stosunków właściwą dla podrywania. A jednak tutaj kobiety też cierpią. Starzejących się samotnie mężczyzn nie ma co żałować. Piją podłe wino, zasypiają i śmierdzi im z ust; potem budzą się i zaczynają wszystko od nowa; dość szybko umierają. Starzejące się samotnie kobiety łykają środki uspokajające, ćwiczą jogę, chodzą do psychologów; żyją do późnej starości i bardzo cierpią. Sprzedają ciało, które osłabło, zbrzydło; wiedzą o tym i przez to cierpią. A jednak nie rezygnują, nie potrafią zrezygnować z pragnienia, żeby ktoś je kochał. Padły ofiarą iluzji i tak będzie do końca. W pewnym wieku kobieta zawsze jeszcze może ocierać się o jakieś kutasy; lecz już nigdy nikt jej nie pokocha, to niemożliwe. Tacy są mężczyźni, i tyle.
- Christiane - powiedział Bruno cichym głosem - przesadzasz... Na przykład teraz pragnę sprawić ci przyjemność.
- Wierzę ci. Mam wrażenie, że jesteś raczej miły. Taki miły egoista.
[s. 156-157]

Jakaż to smutna książka jest. Znikąd ratunku. Czy człowiek próbuje zrobić coś ważnego dla świata, make a difference, czy tylko dla siebie, żeby jemy żyło się przyjemniej, to i tak o kant dupy te wysiłki wszystkie. I tak każdy umrze nie tak jak by chciał, nie wtedy kiedy by chciał, samotny, zmęczony i zrezygnowany.
W świecie, zresztą, w którym wszyscy są samotni, zmęczeni i zrezygnowani, tylko nie wszyscy się jeszcze do tego przyznają.

Albo mają w dupie.

Ja chyba, na to by wychodziło, mam centralnie. Pożyczyłem tę książkę, tak jak poprzedniego Houellebecq'a, od Bako - dzięki! - jakoś na początku kwietnia, przeczytałem od razu. Potem nawet wysłałem Bako jakiegoś smsa z wrażeniami na gorąco, jakieś emocje były, ale odłożyłem wszystko na bok, nie miałem czasu napisać nawet tych dwóch zdań. Teraz wróciłem, po półtora miesiąca, znalazłem ten założony skrawkiem papieru cytat do przepisania, ale emocji już nie ma. Nic, było wielkie wrażenie i poszło. Taka to lektura.

Ze skojarzeń, to moja obojętność w sumie koreluje z językiem, jakim ta książka jest napisana. Chłodny. Precyzyjny. W opisach seksu bardziej medyczny niż miłosny. Bezemocjonalny raport z umierającego świata.