Wczoraj miałem okazję obejrzeć głośny, okrzyknięty arcydziełem hit ostatnich miesięcy, zdobywcę Złotej Palmy w Cannes,
Drzewo życia.
Jestem pod tak ogromnym wrażeniem tego ponaddwugodzinnego dzieła, że nie mogę pozwolić, aby ktokolwiek - przez niedopatrzenie, lenistwo, może niefortunny zbieg okoliczności - stracił okazję zapoznania się z nim również.
Dlatego też pozwolę sobie - uwaga, spoiler! - streścić dla Państwa główne motywy.
Film dzieli się na 4 części i ma 6 lub 7 głównych bohaterów, zależy jak liczyć, bo Brat Najstarszy jest trochę mały a trochę duży, i w tych scenach, gdzie jest duży, gra go Sean Penn. O mistrzowskiej, nie bójmy się tego stwierdzenia, roli życia Penna napiszę jeszcze osobno.
W części pierwszej dokonujemy zapoznania z niektórymi głównymi bohaterami, a są to:
- Ojciec (znakomita rola Brada Pitta; Ojciec - jak się później okazuje - jest człowiekiem stanowczym, nieco despotycznym nawet, i ten charakterystyczny, męski, z lekka nawet neandertalowaty zarys szczęki Brada doskonale oddaje tą nieujarzmioną stronę charakteru postaci),
- Matka (w tej roli słodka i niewinna Jessica Chastain, która co prawda przez cały film nie mówi ani słowa, no dobrze, może ze dwa zdania, ale za to - też dwukrotnie - bardzo efektownie płacze, a ponadto ma bardzo atrakcyjne stopy, które często obmywa w ogrodowym zraszaczu, i tak jej upływa życie pomiędzy rodzeniem dzieci),
- Syn Pierwszy, ale w wersji dorosłej, który jest poważnym biznesmenem, co poznajemy po tym, że jeździ przeszkloną windą, która robi pik-pik-pik, w wysokich biurowcach ze stali i szkła, a na mityngach korporacyjnych zasiada u szczytu stołu w wielkim skórzanym fotelu. Buja się jednak w tym fotelu w prawo i w lewo, co oznacza, że nie może sobie znaleźć miejsca w świecie, i że kariera mu nie wystarcza. Metafizyczne potrzeby ma wyraźnie niezaspokojone.
Następuje też zawiązanie akcji, albowiem Matka płacze po raz pierwszy, otrzymawszy
tajemniczą kopertę z zawiadomieniem o śmierci syna. Drugiego Syna, nie Pierwszego, bo pierwszy ewidentnie żyje - jeździ szklaną windą, robiącą pik-pik-pik. Ojciec po otrzymaniu wiadomości o śmierci Syna tylko zaciska szczęki i robi się jeszcze bardziej męski. Dowiadujemy się też w tej części o istniejącym fundamentalnym podziale na dwa sposoby życia.
Ścieżka natury to postępowanie ukierunkowane na własną przyjemność i zaspokojenie,
ścieżka łaski to postępowanie - nawet za cenę własnych upokorzeń - nastawione na dobro innych. Osobę wygłaszającą te nauki nauczyły tego jakieś zakonnice, jednak zakonnice pozostają niezidentyfikowane. Która ścieżka jest właściwa, jak mniemam, tłumaczyć nie trzeba.
W części drugiej filmu dotykamy - za pomocą widowiska światło/dźwięk oraz serii efektownych ujęć przyrody - tajemnicy początku. A w zasadzie Tajemnicy Początku, w mikro- i makroskali. Są wybuchy, rodzi się ziemia, rodzą się gwiazdy, są jakieś przelewające się płyny, czyli jakby życie rodzące się na poziomie komórkowym. Jest spadający wodospad. Woda znaczy. Wprowadzony zostaje kolejny bohater, czyli Dinozaur, który wylazł z wody na brzeg ratując życie przed rekinami-młotami (całym stadem!), i w ten sposób dał najpewniej początek zwierzętom lądowym. Są też kolejne dinozaury, przy czym następuje także przeprowadzenie dowodu na to, że dinozaury były stworzeniami bożymi i miały duszę. Otóż drapieżny i mięsożerny dinozaur dopada małego dinozaura, może zbyt małego, może zbyt chorego aby uciekać. Patrzy sobie na niego, patrzy, po czym odchodzi spokojnie. Nie zżera. Ma litość. Daruje życie. Zapewne dlatego dinozaury wyginęły. Jak widać, zarysowana w części pierwszej filmu
ścieżka łaski nie jest dobra dla wszystkich, a już na pewno nie dla dinozaurów.
Jest też sporo światła wyłaniającego się z mroku oraz dużo patetycznej muzyki, na marginesie, miejscami całkiem dobrej.
W części trzeciej, najdłuższej, następuje wprowadzenie pozostałych dwóch lub trzech, zależy jak liczyć, bohaterów, czyli Trzech Synów, ale jeszcze jak byli mali, czyli zanim najstarszy stał się Seanem Pennem, tym znanym aktorem. Synowie się rodzą, jest wkopane drzewo, to tytułowe, swoją drogą nie pojawi się okno już ani razu w dalszej części filmu; przeżywają straszną tresurę ze strony ojca, który chce, aby wyrośli na przyzwoitych ludzi, ale że jesteśmy w Hameryce lat 50 czy tam 60, to wychodzi mu to umiarkowanie, trochę się buntują, ale trochę jakby nie bardzo, najstarszy syn przeżywa moralne dylematy, bo by z jednej strony chciał ojca nienawidzić, z drugiej jakby nie może, więc tylko z tego wszystkiego wsadza petardę do gniazda jakiegoś słowika czy tam innego wróbla oraz wybija kamieniem szybę w starej szopie i na tym się bunt kończy. Następuje też dramatyczny zwrot akcji, bo ojciec traci pracę i przedstawiony zostaje w innym świetle, jako człowiek złamany, który swoje niespełnione ambicje starał się przelewać na dzieci, ale mu nie wyszło, a teraz rozumie swój błąd. Zyskujemy dla niego odrobinę sympatii, ale rodzina musi się przeprowadzać. W tej jednominutowej scenie przeprowadzki padają też wszystkie najważniejsze kwestie w tym filmie, a jeśli policzyć tylko te, które są pełnymi zdaniami, to może nawet wszystkie kwestie w tym filmie (polecam zresztą trailer, tam też padają one wszystkie, można się zapoznać z w zasadzie pełną ścieżką dialogową jeszcze przed wizytą w kinie).
W części czwartej, ostatniej, wracamy do widowiska światło/dźwięk, które tym razem przeplatane jest scenami symbolicznymi. Czy raczej Scenami Symbolicznymi. Sean Penn idzie przez pustkowie, po śladach siebie samego z dzieciństwa. Spotyka swojego brata, nieżyjącego już. Ale teraz żyjącego, bo z dzieciństwa. Patrzą sobie głęboko w oczy. Na plaży pada na kolana (Sean Penn, nie brat z dzieciństwa). Przechodzi przez drzwi na pustyni (!). Wychodzi z głębokiej jaskini. Wypływa z zatopionego pod wodą domu. W przejrzystej wodzie powoli opada teatralna maska (!!!). Wszyscy znani i nieznani bohaterowie spotkają się na plaży o świcie. Patrzą na siebie, patrzą w niebo. Już rozumieją.
Niestety w części czwartej, i to uważam z największy mankament tego filmu, brakuje Dinozaura. Czemu ten bohater nie spotyka się z innymi na plaży w scenie końcowej - nie wiem; ale wiem, że będę miał o to do reżysera żal bardzo długo. Moim zdaniem film sporo stracił przez pominięcie Dinozaura w finale.
Za to podkreślić należy mistrzowską wręcz rolę Seana Penna. W filmie wypowiada prawdopodobnie około 2, może 3 zdań, dosyć krótkich, ale to, w jaki sposób idzie przez pustynię i przechodzi przez drzwi, pozostawia niezatarte wrażenie. A gdy patrzyłem na jego upadek na kolana, w błoto, w ten mokry piach plaży, czułem, że i we mnie następuje upadek. Tak trafić do serca widza potrafią tylko najwybitniejsi aktorzy. Mam troszkę, ciut-ciut pretensji do scenarzysty, który nie zadbał wystarczająco o to, aby pik-pik-pik w szklanych windach, którymi jeździ Sean Penn, było lepiej skomponowane z ciężkimi myślami, jakie mu w trakcie tej podróży przechodziły przez głowę. To było ewidentnie pik-pik-pik w zbyt lekkim tonie, niestosowne. Ale to oczywiście detal.
O czym jest tak naprawdę ten film? Oczywiście o tajemnicy wiary. W kluczowych scenach, kiedy bohaterowie nic nie mówią (zwykle nic nie mówią, ale nie wszystkie sceny są kluczowe, warto zwrócić uwagę na poprawne rozpoznanie kluczowych scen aby uniknąć błędów interpretacyjnych),
głos zadaje poważne pytania, na które i bohaterowie - i my, widzowie, musimy znaleźć odpowiedź:
- kiedy pierwszy raz poczułem Twoją obecność?
- gdzie wtedy byłeś? dlaczego nic nie zrobiłeś? (w sytuacji życiowego dramatu, na przykład śmierci dziecka)
- dokąd zmierzamy?
Film definitywnej odpowiedzi nie udziela, każdy musi sobie pytania o wymiar swojej wiary, o jej źródła, o jej miejsce w życiu, czy nawet o sens samego życia w świetle wiary, postawić samemu i samemu na nie odpowiedzieć. Taki jest porządek świata. Dinozaury stawiały te pytania, Ojciec stawiał, Sean Penn stawiał, i my też musimy. Rolą reżysera nie jest odpowiadanie za widza - choć Malick przed taką odpowiedzialnością też nie ucieka. Zamykające film ujęcie światła przebijającego mrok, siedemnaste bodaj lub dwudzieste drugie (zgubiłem nieco rachunek w okolicach tej wstrząsającej sceny na plaży), może być tutaj pewną sugestią.
I tylko tego, czemu sporej części widzów w Kinotece zasugerowała ta finałowa scena, że należy zarechotać, doprawdy nie pojmuję. Ja wytrzymałem w powadze do samego końca, choć trudno wyrazić, jak bardzo byłem rozczarowany brakiem Dinozaura.