Pięknie namalowany film i dosyć zabawny w detalach, ale za dużo w nim nieszczęścia jak na mój gust. Nieszczęśliwe miłości, poprzetrącane życia, no ogólnie dramat.
Zdziwiłem się natomiast obrazem Teheranu w latach 50.
Moja wiedza nt. historii Iranu jest... ekhem... raczej skromna, a już takiej ogólnej wizji, jak ichniejsza stolica mogła wyglądać pół wieku temu to nie miałem w ogóle. Jeśli scenografie wyczarowane dla filmu są prawdziwe, to moje zaskoczenie nie ma granic. Jewropa. Zwłaszcza jeśli chodzi o damskie stroje i ogólniej - swobodę obyczajową pań.
Dowcipnie - w zestawieniu z (również pokazanym) tradycyjnym dobieraniem córce męża przez ojca.
No i co tu teraz myśleć? Jak żyć?
Technikalia: http://www.imdb.com/title/tt1663321/?ref_=fn_al_tt_1
___
PS: Chyba pierwszy raz w życiu byłem w kinie Wisła. Pamiętam sprzed wielu lat siebie przed tym kinem, ale nie pamiętam filmu, więc może tylko chciałem iść a nie poszedłem? Anyway, w środku czas się zatrzymał - tylko popcorn dorzucili. Chyba kupię kartę stałego klienta, tak jest tam uroczo.
niedziela, 30 grudnia 2012
sobota, 29 grudnia 2012
Burton, Tim: Frankenweenie
Nic, nawet moja miłośc do dokonań Burtona, nie ratuje tego filmu. Jest słaby. Średnio narysowany. Nudny. Niezbyt dowcipny. A jako bajka dla dzieci (czy dla dorosłych, na jedno wychodzi) - kompletnie pozbawiony jakiejkolwiek wymowy. Morały są dwa i jeden przeczy drugiemu.
Nawet gdyby puszczali to w czwarki z kinder bueno za 10 złotych to bym nikomu nie polecał. Lepiej sobie po raz drugi obejrzeć, say... dowolny inny film Burtona?
Technikalia: http://www.imdb.com/title/tt1142977/
Nawet gdyby puszczali to w czwarki z kinder bueno za 10 złotych to bym nikomu nie polecał. Lepiej sobie po raz drugi obejrzeć, say... dowolny inny film Burtona?
Technikalia: http://www.imdb.com/title/tt1142977/
Jackson, Peter: The Hobbit: An Unexpected Journey
Myślę, że gdyby tak reżyser postawił nie na 3x3h a 3x2h to i tak nikt nie miałby mu nic za złe; cel biznesowy zostałby osiągnięty, bo z całą pewnością wszyscy poszliby na wszystkie trzy części; nikt by nie narzekał, że został oszukany, a może udałoby się nieco zdynamizować akcję. Bo ta pierwsza część zapowiadanej trylogii to... taka nuda trochę.
Jak się dzieje to się dzieje i to nawet ciekawie i ładnie, ale w przerwach, te sceny rozwleczone do granic możliwości (trolle), sięganie po dość nudnawe wstawki z Silmarillionu, czy wreszcie zauważalny recycling znanych już z Władcy ujęć podróży przez góry... no, trochę można by z tego wyciąć bez straty dla całości.
Ale poza tym to ładna bajka. Bardziej papierowa niż Władca, wszystko w niej jest prostsze (także humor), ale nie ma się co na to dąsać. Wesoła przygoda dla dużych dzieci.
http://www.imdb.com/title/tt0903624/?ref_=sr_1
Jak się dzieje to się dzieje i to nawet ciekawie i ładnie, ale w przerwach, te sceny rozwleczone do granic możliwości (trolle), sięganie po dość nudnawe wstawki z Silmarillionu, czy wreszcie zauważalny recycling znanych już z Władcy ujęć podróży przez góry... no, trochę można by z tego wyciąć bez straty dla całości.
Ale poza tym to ładna bajka. Bardziej papierowa niż Władca, wszystko w niej jest prostsze (także humor), ale nie ma się co na to dąsać. Wesoła przygoda dla dużych dzieci.
http://www.imdb.com/title/tt0903624/?ref_=sr_1
Florencja, grudzień 2012
W Modlinie piździawa i odwołane loty, dwie godziny samolotem na południowy zachód złota jesień tudzież wiosna w pełni.
Generalnie wszystko pięknie, ale jednak nie zakochuję się w Italii. Jeśli mam gdzieś wracać, to do Portugalii, do Hiszpanii, natomiast Włochy... no, fajnie było zerknąć i dzięki, wystarczy. Oczywiście, jeśli znowu ktoś mi zaproponuje kilkudniową ucieczkę od pracy i miłe towarzystwo to przyjmuję bez mrugnięcia okiem, ale na listę moich turystycznych hitów te okolice nie trafiają.
Generalnie wszystko pięknie, ale jednak nie zakochuję się w Italii. Jeśli mam gdzieś wracać, to do Portugalii, do Hiszpanii, natomiast Włochy... no, fajnie było zerknąć i dzięki, wystarczy. Oczywiście, jeśli znowu ktoś mi zaproponuje kilkudniową ucieczkę od pracy i miłe towarzystwo to przyjmuję bez mrugnięcia okiem, ale na listę moich turystycznych hitów te okolice nie trafiają.
czwartek, 13 września 2012
Varga x2
Krystian doszedł właśnie do sklepu spożywczego z polską żywnością, czyli brzydką, ale zdrową, kostropatą, ale smaczną, wyrosłą na skropionej krwią pokoleń polskiej ziemi nawożonej krowim łajnem i już miał wkraczać w odrzwia, gdy wtem zatrzymał go kulturalnie ochroniarz w garniturze-mundurze, z obowiązkowym walkie-talkie w prawej ręce i słuchawką w lewym uchu. Niestety, nie ma wejścia, powiedział, i z tą swoją kurewską subtelną stanowczością kulturalnych ochroniarzy zatrzymał swoją rozczapierzoną lewą dłoń na wysokości klatki piersiowej Krystiana. Krystian miał dziwne szczęście do ochroniarzy, zawsze go gdzieś nie dopuszczali, skądś wypraszali, dokądś przesuwali; czasami wydawało mu się, że w Polsce jest więcej ochroniarzy niż zwykłych obywateli, a każdy warzywniak musi mieć własną agencję ochrony. Najbardziej zapyziałe parkingi osiedlowe ochraniane były przez przerażonych dziadków barykadujących się w swych stróżówkach przypominających sławojki. Każdy narożny kiosk z przemycanymi papierosami i pisemkami pornograficznymi pysznił się nalepką "obiekt chroniony", chronione były zdewastowane przystanki autobusowe, ochroniarze strzegli budek z chińskimi tiszertami, przyczep z przypalonymi zapiekankami, wietnamskich jadłodajni z glutaminianem sodu. Agencje ochrony strzegły agencji towarzyskich, agencji reklamowych i agencji nieruchomości, każdy kogoś chronił, cały kraj był jedną wielką stróżówką, wszędzie pałętali się mężczyźni w czarnych kombinezonach i stojąc na szeroko rozstawionych nogach, nadrabiali srogimi minami swoją nieważność. Wciąż trwało jakieś nieustające wielkie narodowe powstanie ochroniarzy.
[Krzysztof Varga: Aleja Niepodległości, s. 189-190]
Naturalnie jestem przyzwyczajony do takich niespodziewanych wypadków, jak paraliż całej trasy kolejowej, choć oczywiście nie zdarza się to zbyt często, z reguły mam do czynienia z opóźnieniami krótszymi, po prostu normalnymi, uświęconymi tradycją, choć oczywiście zdarzają się również spóźnienia, że tak powiem, ekstraordynaryjne, gdy zepsuje się stara lokomotywa i trzeba czekać na rezerwową, ponieważ w świecie polskich kolei psuje się wszystko, co tylko może się zepsuć, albowiem nikt nie ma czasu na konserwowanie, naprawianie, doglądanie, ponieważ czas trawi się na rojeniach o wielkości, przyszłej wspaniałej wielkości polskich kolei, kiedy się roi o przyszłości, teraźniejszość jest na z góry straconej pozycji, teraźniejszość żadną miarą nie jest wzniosła, wzniosłość jest domeną przyszłości. Nie przypominam sobie w tej chwili, kiedy po raz ostatni przyjechałem na dworzec w wyznaczonym przez rozkład czasie, mogę jedynie w trakcie podróży spekulować, o ile spóźni się mój pociąg, bo że się spóźni, nie mam watpliwości, i nie chodzi tu wcale o żadne katastrofy naturalne, jak sroga zima i pękające tory, czy też katastrofy nienaturalne, jak okresowa zmiana rozkładów, która nieodmiennie pociąga za sobą apokaliptyczny chaos, ponieważ każda zmiana czegokolwiek w tym kraju skutkuje apokaliptycznym chaosem, mam na myśli spóźnienia dnia powszedniego, spóźnienia przy pięknej pogodzie, w pełnym słońcu, o ile oczywiście słońce nie jest zbyt natarczywe i tory nie wyginają się z przegrzania. Spóźniam się zazwyczaj od kwadransa do godziny i już w momencie kupowania biletu biorę na to poprawkę, więc nie denerwuje mnie to jak innych, żeby się uspokoić, gram na laptopie w madżonga i muszę przyznać, że odnoszę w tej grze coraz większe sukcesy.
[Krzysztof Varga: Trociny, s. 45]
No tak, gdyby Varga napisał kiedyś o Polsce i Polakach coś optymistycznego, radosnego, coś w tonie pochwały i zadowolenia, niepodszytego ironią, to bym najpierw sprawdził czy nie pierwszy kwietnia, później zaś, czy nie jest to inny autor o przypadkowo zbieżnym nazwisku.
Ale dobrze, że chociaż w tej bezinteresownej literackiej niechęci radzi sobie coraz lepiej. Trociny czyta się znacznie przyjemniej, i te narzekania na świat dookoła mniej wydumane i naciagane, i bohater jakiś taki bardziej do życia.
poniedziałek, 3 września 2012
Burton, Tim: Dark Shadows
Nie widziałem wszystkich filmów Tima Burtona, ale widziałem spory zestaw jego produkcji z duetem Johnny Depp + Helena Bonham Carter. Wystarczająco dużo, żeby się zakochać. I wystarczająco dużo, żeby teraz się rozczarować. Dark Shadows jest jak parówka z kerfura, miałki i bez treści. Jest o niczym, a tych kilka dowcipów, które zresztą w sporej części zostały sprzedane w trailerze, zasługuje ledwie na mruknięcie, na lekkie drgnienie wargi, nic więcej.
Nawet Johnny i Helena nie mają okazji błysnąć.
Technikalia: http://www.imdb.com/title/tt1077368/
Nawet Johnny i Helena nie mają okazji błysnąć.
Technikalia: http://www.imdb.com/title/tt1077368/
wtorek, 28 sierpnia 2012
Tokarczuk, Olga: Moment niedźwiedzia
Uwielbiam powieści Tokarczuk, ale w Momencie niedźwiedzia się nie odnalazłem:
1. Tokarczuk-publicystka w ogóle mnie nie rusza; albo proponuje ćwiczenia intelektualne dla mnie zbyt skomplikowane (Jak wymyslić heterotopię. Gra towarzyska), albo prezentuje poglądy, na które jestem programowo obojętny (Maski zwierząt).
2. Tokarczuk-miniaturzystka (jest takie słowo?) dokonuje obserwacji tak magicznych, że aż nieprawdopodobnych, niestety (Mapy lęku); nie zarzucam jej naciagania rzeczywistości, ale niestety jej rzeczywistośc mi się nie zdarza, i nie uwierzę dopóki nie zobaczę.
3. Tokarczuk-eseistka (lub felietonistka) jest słaba słabością kiepskiego żartu (Mały stronniczy przewodnik po Polsce...) lub po prostu nudna (Odra).
Także fajnie, fajnie, ale ja poczekam na kolejną powieść. W międzyczasie ponowię lekturę Biegunów, książki doskonałej.
1. Tokarczuk-publicystka w ogóle mnie nie rusza; albo proponuje ćwiczenia intelektualne dla mnie zbyt skomplikowane (Jak wymyslić heterotopię. Gra towarzyska), albo prezentuje poglądy, na które jestem programowo obojętny (Maski zwierząt).
2. Tokarczuk-miniaturzystka (jest takie słowo?) dokonuje obserwacji tak magicznych, że aż nieprawdopodobnych, niestety (Mapy lęku); nie zarzucam jej naciagania rzeczywistości, ale niestety jej rzeczywistośc mi się nie zdarza, i nie uwierzę dopóki nie zobaczę.
3. Tokarczuk-eseistka (lub felietonistka) jest słaba słabością kiepskiego żartu (Mały stronniczy przewodnik po Polsce...) lub po prostu nudna (Odra).
Także fajnie, fajnie, ale ja poczekam na kolejną powieść. W międzyczasie ponowię lekturę Biegunów, książki doskonałej.
Morris, Christopher: Four lions
ROTFL po stokroć. Nie wiem tylko, z kogo bardziej - z kretyńskich zamachowców czy z durnych "przeciętnych Brytyjczyków", czy może z ich zidiociałej policji.
Technikalia: http://www.imdb.com/title/tt1341167/
Technikalia: http://www.imdb.com/title/tt1341167/
poniedziałek, 27 sierpnia 2012
Allen, Woody: To Rome with Love
Słodki jezu, czy ja się nigdy nie nauczę, że mnie Allen denerwuje? Ten jego skretyniały typ narratora, ten jego cipowaty typ bohatera, te łopatą podawane prawdy życiowe i morały. Plus jeszcze do tego kilka slapstickowych gagów wciśnietych w środek, sam Allen, który jest chyba najbardziej wkurwiającym aktorem ever, i nachalny product placement (nie wspominając o nachalnym city-placement, czy jakkolwiek by się to profesjonalnie nie nazywało). Recepta na hicior.
Ale nie, tak sobie tylko narzekam w sumie, żeby dobrze zacząć poranek i cały tydzień. Bo tak naprawdę to Allen jest jak McDonald - mieli te swoje hambuksy hurtowo, z najgorszego sortu odpadków i tektury, a i tak wychodzą mu całkiem poprawne bigmaki. Można iść, ustawić poprzeczkę oczekiwań na mid-low i bawić się całkiem znośnie.
Na plus: zabawny portret włoskich mediów i kilka naprawdę wesołych żartów, głównie w wykonaniu Aleca Baldwina (propsy) i Penélope Cruz. Żarty tej ostatniej, niestety, sprzedane w większości w trailerze.
Technikalia: http://www.imdb.com/title/tt1859650/
Ale nie, tak sobie tylko narzekam w sumie, żeby dobrze zacząć poranek i cały tydzień. Bo tak naprawdę to Allen jest jak McDonald - mieli te swoje hambuksy hurtowo, z najgorszego sortu odpadków i tektury, a i tak wychodzą mu całkiem poprawne bigmaki. Można iść, ustawić poprzeczkę oczekiwań na mid-low i bawić się całkiem znośnie.
Na plus: zabawny portret włoskich mediów i kilka naprawdę wesołych żartów, głównie w wykonaniu Aleca Baldwina (propsy) i Penélope Cruz. Żarty tej ostatniej, niestety, sprzedane w większości w trailerze.
Technikalia: http://www.imdb.com/title/tt1859650/
piątek, 17 sierpnia 2012
Dupieux, Quentin: Wrong
Bardzo fajnie, bardzo fajnie, tylko trochę za długo. Pojedyncze sceny zasługują, każda z osobna, na 10 gwiazdek w skali do sześciu, ale film jako całość już niekoniecznie. Gdyby tylko wyeliminować dłużyzny. Aha, no i wyjasnić mi o co chodzi ze scenami z butelką w brzuchu, pod koniec. Bo tak poza tym, to nie do końca rozumiem, ale tez rozumiem, że nie musze do końca rozumieć. Nastrajam się refleksyjnie, dumam nad możliwością kwestionowania pozornie niepodważalnych prawd, dumam nad kruchością i nietrwałością ludzkiego żywota, nad różnymi - zaprawdę powiadam wam! - drogami dochodzenia do osobistego szczęścia, i chociaż mi się to wszystko nie składa w spójną całość, to nie czuję, że musi. Ale ta butelka w brzuchu? Nie no, tego to kompletnie nie kumam.
Technikalia: http://www.imdb.com/title/tt1901040/
Technikalia: http://www.imdb.com/title/tt1901040/
Keret, Etgar: Nagle pukanie do drzwi
Nadal jestem fanem Kereta, aczkolwiek...
...aczkolwiek nie tak wielkim jak po lekturze jego wcześniejszych opowiadań.
Mam wrażenie, że tym razem nieco za dużo ważnych światowych tudzież ogólnoludzkich problemów. A ja chwilowo nie mam nastroju na problemy. Chciałbym za to obejrzeć komedię, romantyczną. Albo po prostu komedię. Czy coś.
Wtem!
Okazuje się, że na podstawie jednego z najlepszych opowiadań Kereta już kilka lat temu powstał film: Wristcutters: A love story (reż. Goran Dukic). I to do tego z muzyką Gogol Bordello. No po prostu przepięknie. Co prawda oryginalne opowiadanie kończyło się smutno, a tu mamy happy end, ale to tym lepiej, akurat potrzebowałem jakiegoś happy endu. No i zamykający film uśmiech Shannyn Sossamon, słodki jezu, jeśli to nie jest najpiękniejszy uśmiech w dziejach światowej kinematografii, to ja nie jestem gruby. A wszak wiadomo, że jestem.
Link do filmu i w ogóle informację o filmie ukradłem od Rudej. Dziękuję.
...aczkolwiek nie tak wielkim jak po lekturze jego wcześniejszych opowiadań.
Mam wrażenie, że tym razem nieco za dużo ważnych światowych tudzież ogólnoludzkich problemów. A ja chwilowo nie mam nastroju na problemy. Chciałbym za to obejrzeć komedię, romantyczną. Albo po prostu komedię. Czy coś.
Wtem!
Okazuje się, że na podstawie jednego z najlepszych opowiadań Kereta już kilka lat temu powstał film: Wristcutters: A love story (reż. Goran Dukic). I to do tego z muzyką Gogol Bordello. No po prostu przepięknie. Co prawda oryginalne opowiadanie kończyło się smutno, a tu mamy happy end, ale to tym lepiej, akurat potrzebowałem jakiegoś happy endu. No i zamykający film uśmiech Shannyn Sossamon, słodki jezu, jeśli to nie jest najpiękniejszy uśmiech w dziejach światowej kinematografii, to ja nie jestem gruby. A wszak wiadomo, że jestem.
Link do filmu i w ogóle informację o filmie ukradłem od Rudej. Dziękuję.
Theroux, Paul: Pociąg widmo do Gwiazdy Wschodu
Ktoś wreszcie powinien napisać książkę o biedzie w Ameryce. Pytanie: czy w ogóle da się spenetrować tę rzeczywistość? Chyba nie, choć może taki tekst mogłaby stworzyć osoba, która sama żyje w nędzy... Ale życie w jednym slumsie nie uprawnia do życia w innych, czy nawet do ich odwiedzania. Biedacy w Stanach mieszkają w niebezpiecznych miejscach, co wynika z różnych przyczyn. W wielu przypadkach ludzie ci cierpią na zaburzenia osobowości, próbują się chronić, zaniedbywani przez policję i nękani przez gangi, w dużym stopniu sami stwarzają sobie zagrożenie, aby odizolować się od władzy, osób z zewnątrz, każdego, kto (w ich odczuciu) byłby wrogi. Nigdzie w Indiach nie zdarzyło mi się widzieć społeczności tak zdesperowanych ani tak hermetycznych w swej nędzy, tak rażąco smutnych i nieprzyjaznych, jak East St. Louis (stan Illinois) - niszczejące miasteczko położone nad Missisipi, naprzeciwko kwitnącego St. Louis w Missouri. Przypuszczam, że niejeden turysta z St. Louis płacze na widok nędzy w Indiach, a nigdy nie odważyłby się pojechać na drugi brzeg rzeki, nad którą mieszka, aby zobaczyć pleniące się tam błogo rozpad i nieszczęście.
[s. 280]
No dobra, trzeba oddać autorowi, że czasem udawało mu się w tej książce przemycić jakieś interesujące spostrzeżenia, ale generalnie, to 600 stron pierdoletów. Rozpuszczony przez reportaże Hugo-Badera, który nie tylko zanurza się po uszy w odwiedzanych światach ale i potrafi tak je opisać, że ja, z książką w ręku, czuję jakbym był tam razem z nim, nie potrafię cieszyć się lizaniem cukierka przez papierek - a tym jest reportażopodobna, podróżniczopodobna proza Theroux. Z zastrzeżeniem, że jest to książka specyficzna: podróż sentymentalna autora śladami jego własnej podróży sprzed 30 lat. Może jeśli sięgnę po pierwszą wersję trasy, czyli po Wielki bazar kolejowy (z 1975 roku), zmienię zdanie, ale na razie to jestem sceptyczny - to nie przygoda, to fotosafari; nie da się tej książki przeżyć.
A przy okazji autorowi udało się dokonać IV rozbioru Polski:
Byłem kompletnie pijany, gdy o pół do dziesiątej pociąg wjeżdżał w oślepiającym bielą śniegu na dworzec barwy pistacji. Mimo słońca, w Mińsku panował przenikliwy ziąb. Musiałem się położyć. Przespałem się, obudziłem i dokończyłem Wenus w futrze autorstwa jegomościa, którego nazwisko posłużyło Freudowi do stworzenia definicji masochizmu. "Ach, człowiek musi czuć się jak Bóg, gdy widzi, jak drżą przed nim inni" - czytałem, myśląc o obłąkanym Stalinie i jego gułagu.
- Kontrol! - wrzasnęła strażniczka na przejściu granicznym w Terespolu, otwierając drzwi. Ubrana w czarny płaszcz ze skóry, botki i czarne rękawiczki, wyglądała jak żywcem wyjęta z powieści Sacher-Masocha.
Po spokojnej nocy znowu kontrol! Za oknem skraj Niemiec i pierwszy nieośnieżony krajobraz od Władywostoku.
[s. 687]
czwartek, 9 sierpnia 2012
Paula i Karol: Whole Again
W odróżnieniu od niekłamanego entuzjazmu, od świeżej, wiosennej radości, z jaką przyjąłem Overshare - druga płyta nie wywołała we mnie absolutnie żadnych uczuć. Jest w zasadzie OK, tak samo OK jak było, i muzyka jest w sumie fajna, i teksty nie są gorsze niż na pierwszej płycie, ale... wtedy po prostu się w nich zakochałem, a nie można najwyraźniej dwa razy zakochać się tak samo.
Co nie zmienia faktu, że poszedłbym na jakiś koncert, bo dawno nie byłem. Ostatnio jak byłem, jeszcze grubo przed wydaniem płyty, zaśpiewali własną aranżację You Can Call Me Al Paula Simona; szkoda, że to nie trafiło na płytę, bardzo pozytywnie zapamiętałem.
Jedyna ścieżka, która zrobiła na mnie większe wrażenie, to What You Say (I Know):
Może dlatego, że brzmi jakoś inaczej niż reszta.
Cały album do przesłuchania na bandcampie: http://paulaandkarol.bandcamp.com/album/whole-again
Co nie zmienia faktu, że poszedłbym na jakiś koncert, bo dawno nie byłem. Ostatnio jak byłem, jeszcze grubo przed wydaniem płyty, zaśpiewali własną aranżację You Can Call Me Al Paula Simona; szkoda, że to nie trafiło na płytę, bardzo pozytywnie zapamiętałem.
Jedyna ścieżka, która zrobiła na mnie większe wrażenie, to What You Say (I Know):
Może dlatego, że brzmi jakoś inaczej niż reszta.
Cały album do przesłuchania na bandcampie: http://paulaandkarol.bandcamp.com/album/whole-again
Karolina
Z pewnością ta historia powinna zaczynać się zupełnie inaczej i w zupełnie innym miejscu, tak by było wiadomo, gdzie i jak się skończy. Może powinna przebrzmieć w dzielnicy starych kobiet i gołębi jako ostatni rozdział nienapisanej przez Karolinę powieści, w cieniu drzewa przy którejś z małych, spokojnych ulic albo jednak w bardziej światowym miejscu, w nadmorskim kurorcie bądź europejskiej metropolii, dokąd zaprowadziłby ją, a mnie wraz z nią, nieoceniony Rozkład jazdy na liniach autobusowych, okrętowych, kolejowych i lotniczych. Bo jednak jest mało prawdopodobne, by powieść urwała się, dajmy na to, na Karolina út. - tam, gdzie zawsze jeździ autobus 12. Czym dałoby się umotywować taką ewentualność?Co mogłoby się zdarzyć na Karolina út., na tej nudnej, szerokiej drodze, gdzie jedynie czasem przemknie karetka albo wóz straży pożarnej, bo tylko one nie mają żadnego wyboru i muszą krążyć po wyznaczonych trasach?
Na razie trudno coś przewidzieć, ale historia toczy się dalej, trwa tylko chwilowa przerwa, wszyscy wychodzą do foyer, zapalają papierosy, wyciągają telefony, witają się, wymieniają wizytówkami, obiecują sobie niedalekie spotkania. Być może rzeczywiście lepiej byłoby, gdyby ta historia, zamiast zdarzać się tu i teraz, albo gdzie indziej, nigdy nie miała miejsca, żeby się nie spełniła i nie została opisana. Tak byłoby lepiej dla Karoliny, może nawet lepiej dla mnie. Ale teraz jest już za późno i niczego nie da się odwrócić.
[Krzysztof Varga, Karolina, s. 193-194]
Męcząca książka. Fajerwerk wyobraźni autora i popis jego zręczności pisarskiej, ale opowiedziana historia to męczarnia nie z tej ziemi. Ta mnogość możliwości, niepewność czegokolwiek plus dygresyjność, rozpływanie się nad historiami równoległymi, zaistniałymi lub nie, już po kilkunastu stronach wygenerowała u mnie poczucie ciężkiej beznadziei. Może być wszystko. Może nie być nic. Nie wiadomo. Nikt nie wie. Nic nie jest do złapania, niczego nie można mieć trwale, niczego nie można być pewnym. Wszystko jest równie prawdopodobne. Wszystko się wydarzyło. Nic się nie wydarzyło. Wszystko zostało zmyślone, a może nie zostało.
Czasem robię sobie takie ćwiczenie umysłowe, wyobrażam sobie siebie z wysokości 100 metrów, i w obszarze jaki byłby widoczny z tej wysokości wyobrażam sobie tysiące ludzi z ich historiami, równie ważnymi jak moja, którzy są tuż obok a nawet nie wiedzą o tym, że ja istnieję. Tysiące posplatanych historii, potencjalnych wydarzeń, szans na zwroty akcji, niezliczona ilość zmian w każdej sekundzie. To ćwiczenie pozwala nabrać dystansu do najważniejszych nawet - wydawałoby się - spraw, ale wykonywane nieustannie przez 250 stron okrutnie wyczerpuje.
Efekt - Karolina, ale po uszy w takiej beznadziei jak w wersji Komet:
Raz się jednak uśmiechnąłem, ale wynikało to z niskich pobudek:
Czasem jednak od bezpiecznej przystani małego sklepiku wolała rozległe przestrzenie hipermarketów, gdzie wydawała resztki oszczędności na niepotrzebne rzeczy w rodzaju wymyślnych suszarek i wieszaków, praktycznych, lecz zbędnych jej przyrządów gospodarstwa domowego, a także na niezwykłą ilość jedzenia, które planowała później w wyrafinowany sposób przyrządzać według rzadkich receptur. Wracała na parking, z wysiłkiem pchając przed sobą ogromny wózek pełen kulinarnych osobliwości: dziwnie świeżych ryb z dalekich mórz, podejrzanie dobrze prezentujących się warzyw, tak wymyślnych, że aż niepokojących przypraw, wybornego ryżu, niezwykłych makaronów, wyśmienitych sosów.
[s. 42]
Kiedy spadał na nią złoty deszcz pieniędzy (ach, już widzę, jak przy tych słowach krzywią się wybitni krytycy!), ruszała często w straceńcze wyprawy do centrum miasta, oddając się wyrafinowanym zakupom. W specjalistycznych sklepach kupowała w ilościach niemożliwych do wypicia drogie i wymyślne herbaty [...].
[s. 44]
drobne radości człowieka o wąskich horyzontach intelektualnych, z ubogim słownikiem i bez talentu pisarskiego - przyłapać znanego i cenionego pisarza na brzydkich powtórzeniach. Radość moja jednak nie tylko podła, ale i mocno nieaktualna, bo to książka sprzed 10 lat.
piątek, 3 sierpnia 2012
Węgry - Czechy 2012
Eger - wbrew złośliwościom Krzysztofa Vargi w Gulaszu z Turula, wina z Szépasszonyvölgy nie tylko nie są złe, ale zdarzają się wśród nich prawdziwe smakołyki. Letnie popołudnie spędzone na kilku degustacjach i wreszcie kilku kieliszkach w wybranej piwniczce to jak dla mnie wzór letniego popołudnia. Nie jestem też przeciwnikiem zamawiania specjałów na wynos.
Samo miasteczko natomiast... przerażające. Trafiliśmy do niego w niedzielne popołudnie, na ulicach nie było żywej duszy, ruch kołowy niemal zerowy, knajpy pozamykane na głucho, czynna jedynie lodziarnia, złote łuki i jakaś restauracja z kuchnią w stylu kebab. Szczęśliwie w poniedziałek się lekko zaludniło. Ale, uczciwie mówiąc, zwiedzania jest na pół dnia. Pozostały czas można bez wyrzutów sumienia spędzić nad kieliszkiem.
Budapeszt - nie jest to, jak Praga, miłość od pierwszego wejrzenia, choć doceniam: infrastrukturę komunikacyjną a zwłaszcza rowerową; przyjazność mieszkańcom takiego na przykład Deák Ferenc tér, który w ciągu dnia wraz z pobliskim parkiem jest otwartym i zachęcającym miejscem do posiedzenia i relaksu, a wieczorami zmienia się w tętniące życiem centrum zabawy; urokliwą 1. linię metra; mnogość kąpielisk. Zakochałem się też, jak pewnie niejeden turysta, w ogródku Szimpla. Kiedyś myślałem, że twórcy Snu Pszczoły inspirację czerpali z Berlina, ale to nieprawda. Musieli wcześniej być w Szimpla Kert.
Krążąc nie tylko po winiarniach, ale po przeróżnych knajpach, spróbowałem też węgierskich piw. Cóż... nie rekomenduję. Borsodi to kompletna porażka, słodkie, ciężkie, nie do picia. Soproni nieco lepsze, choć też bez potrzebnej w piwie goryczki. Dziwne, bo to brand Heinekena. Wreszcie Dreher, może dlatego, że także w łapach światowej korporacji, najbardziej uniwersalny. Smak typowego, znanego na całym świecie piwa z wielkiego koncernu. Bez szału, ale da się pić. Zdecydowanie jest to kraj wina.
Z Węgier śmigneliśmy na południowe Morawy - do Mikulova. I znowu: wina, wina, wina. I zwiedzanie zameczków. W zasadzie, jak się na te Morawy pojedzie bez roweru, to nie ma zbyt wiele innych rzeczy do zrobienia: można oglądać zameczki i pić wino. Którego różnorodność jest taka, że ja nie jestem w stanie zapamiętać i ocenić nawet ułamka z tego, czegośmy próbowali. Jedno tylko:
http://eshop.vinarstvivolarik.cz/e-shop/bila-vina/ryzlink-vlassky-pozdni-sber-2011-detail
Z całej wycieczki zdecydowanie na największą uwagę zasługiwało Znojmo. Niezwykle urokliwe miejsce, z własnym Hobbitonem, z kościołem, w którym przechowują złotą głowę C3PO, wreszcie z wieżą Sarumana nieopodal rynku. Tyle radości w jednym miejscu dawno nie zaznałem.
A powrót: jechałem i oczom mym ukazał się upadek państwa polskiego w pełni. Najpierw porażka Tuska A1, trzypasmowa obwodnica nieomal całej aglomeracji śląskiej, a następnie porażka Tuska A2, którą ze Strykowa do Warszawy dotarłem chyba jakoś w godzinę. Skandal!
Samo miasteczko natomiast... przerażające. Trafiliśmy do niego w niedzielne popołudnie, na ulicach nie było żywej duszy, ruch kołowy niemal zerowy, knajpy pozamykane na głucho, czynna jedynie lodziarnia, złote łuki i jakaś restauracja z kuchnią w stylu kebab. Szczęśliwie w poniedziałek się lekko zaludniło. Ale, uczciwie mówiąc, zwiedzania jest na pół dnia. Pozostały czas można bez wyrzutów sumienia spędzić nad kieliszkiem.
Budapeszt - nie jest to, jak Praga, miłość od pierwszego wejrzenia, choć doceniam: infrastrukturę komunikacyjną a zwłaszcza rowerową; przyjazność mieszkańcom takiego na przykład Deák Ferenc tér, który w ciągu dnia wraz z pobliskim parkiem jest otwartym i zachęcającym miejscem do posiedzenia i relaksu, a wieczorami zmienia się w tętniące życiem centrum zabawy; urokliwą 1. linię metra; mnogość kąpielisk. Zakochałem się też, jak pewnie niejeden turysta, w ogródku Szimpla. Kiedyś myślałem, że twórcy Snu Pszczoły inspirację czerpali z Berlina, ale to nieprawda. Musieli wcześniej być w Szimpla Kert.
Krążąc nie tylko po winiarniach, ale po przeróżnych knajpach, spróbowałem też węgierskich piw. Cóż... nie rekomenduję. Borsodi to kompletna porażka, słodkie, ciężkie, nie do picia. Soproni nieco lepsze, choć też bez potrzebnej w piwie goryczki. Dziwne, bo to brand Heinekena. Wreszcie Dreher, może dlatego, że także w łapach światowej korporacji, najbardziej uniwersalny. Smak typowego, znanego na całym świecie piwa z wielkiego koncernu. Bez szału, ale da się pić. Zdecydowanie jest to kraj wina.
Z Węgier śmigneliśmy na południowe Morawy - do Mikulova. I znowu: wina, wina, wina. I zwiedzanie zameczków. W zasadzie, jak się na te Morawy pojedzie bez roweru, to nie ma zbyt wiele innych rzeczy do zrobienia: można oglądać zameczki i pić wino. Którego różnorodność jest taka, że ja nie jestem w stanie zapamiętać i ocenić nawet ułamka z tego, czegośmy próbowali. Jedno tylko:
http://eshop.vinarstvivolarik.cz/e-shop/bila-vina/ryzlink-vlassky-pozdni-sber-2011-detail
Z całej wycieczki zdecydowanie na największą uwagę zasługiwało Znojmo. Niezwykle urokliwe miejsce, z własnym Hobbitonem, z kościołem, w którym przechowują złotą głowę C3PO, wreszcie z wieżą Sarumana nieopodal rynku. Tyle radości w jednym miejscu dawno nie zaznałem.
A powrót: jechałem i oczom mym ukazał się upadek państwa polskiego w pełni. Najpierw porażka Tuska A1, trzypasmowa obwodnica nieomal całej aglomeracji śląskiej, a następnie porażka Tuska A2, którą ze Strykowa do Warszawy dotarłem chyba jakoś w godzinę. Skandal!
środa, 11 lipca 2012
Stasiuk, Andrzej: Grochów
Mnie się wydaje, że 24 lata to za mało, żeby czytać takie książki. Że to jest strasznie przygnębiająca lektura i że ja wcale nie chcę tak mieć, tak czuć, takich rzeczy mieć do opisania, i że przede mną jeszcze całe życie, cały świat, śmierci nie ma.
Z jakiegos powodu podczas lektury cały czas tkwiło we mnie przekonanie, że mam 24 lata. Potem się zorientowałem, że to już nieprawda.
Nie żeby dużo więcej, ale nie 24. Nie żeby całe życie nie miało być przede mną, nie żebym nie miał podbić świata, ale, kurczę, jednak nie 24.
Tymczasem:
Z jakiegos powodu podczas lektury cały czas tkwiło we mnie przekonanie, że mam 24 lata. Potem się zorientowałem, że to już nieprawda.
Nie żeby dużo więcej, ale nie 24. Nie żeby całe życie nie miało być przede mną, nie żebym nie miał podbić świata, ale, kurczę, jednak nie 24.
Tymczasem:
Czasami nawiedza mnie wizja miasta, wielkiego miasta, w którym wszyscy umierający pozostają w mieszkaniach. Na wysokich piętrach nowoczesnych wieżowców, na strzeżonych osiedlach, które pustoszeją o poranku, by zaludnić się dopiero wieczorem, odgrodzeni cienkimi ścianami od ulicznego zgiełku, od skłębionego, drapieżnego żywiołu współczesnych metropolii, wśród nigdy niemilknącego skowytu miasta, z poświatą neonów w gasnących źrenicach. Taką mam wizję. Że nie umiera się w szpitalach, hospicjach i domach starców, tylko w domach, w mieszkaniach, które przez większość czasu stoją opustoszałe. Kłopot mamy z posiadaniem i wyprowadzaniem psa, a co dopiero z umierającym. A jak znieśc trumnę z ósmego piętra? Wieźć ją windą w pionowej pozycji? A potem? Co z konduktem w miejskim ruchu? W korku do kościoła, do kaplicy i potem na cmentarz? Trąbiąc, migając światłami, żeby reszta żałobników nie zgubiła drogi?
[Suka, s. 38-39]
poniedziałek, 2 lipca 2012
Frankfurt, Harry G.: On bullshit
Bullshit is unavoidable whenever circumstances require someone to talk without knowing what he is talking about. Thus the production of bullshit is stimulated whenever a person's obligations or opportunities to speak about some topic exceed his knowledge of the facts that are relevant to that topic. This discrepancy is common in public life, where people are frequently impelled - whether by their own propensities or by the demands of others - to speak extensively about matters of which they are to some degree ignorant. Closely related instances arise from the widespread conviction that it is the responsibility of a citizen in a democracy to have opinions about everything, or at least everything that pertains to the conduct of his country's affairs. The lack of any significant connection between a person's opinions and his apprehension of reality will be even more severe, needless to say, for someone who believes in his responsibility, as a conscientious moral agent, to evaluate events and conditions in all parts of the world.
[pp. 63-56]
Krótki esej, ledwie 67 stron formatu A6, a perfekcyjnie streszcza większość tego co myślę o współczesnych mediach, o politykach, o celebrytach i dziennikarzach, o fachowcach, ekspertach i autorytetach. Nie wiem czy magiczny krąg produkcji bullshitu jest do przerwania - żeby ludzie przestali mówić, muszą przestać być pytani; żeby pytający przestali pytać, muszą przestać mieć odbiorców dla odpowiedzi; żeby odbiorcy przestali chcieć odbierać, muszą zorientować się, że odbierają bullshit; a żeby to przyjąć, musieliby uznać, że kiedy sami zaczną produkować, też zaczną produkować bullshit. No cóż, a kto sam o sobie powie, że lepiej by nic nie produkował, bo produkuje bullshit?
Kto jest bez winy niech pierwszy przestanie pisać blogaska.
--
PS: To jest esej z 1986 roku. Grubo.
Hugo-Bader, Jacek: Dzienniki kołymskie
Hugo-Bader pojechał z własnej woli tam, gdzie przez dziesięciolecia jechało się w zasadzie wyłącznie pod przymusem. Bardzo mi się podoba struktura tej książki - reportaże przetykane dziennikiem - ale jeszcze bardziej podoba mi się talent autora do wyłapywania fascynujących postaci. Których w okolicy mniej i mniej:
Najbardziej fascynujące są jednak rozmowy z ludźmi, którzy wyjechali kiedy już mogli - ale okazało się, że nigdzie indziej nic na nich nie czeka. Więc wrócili. Też z własnej woli. Może z przywiązania, może z bezradności. Dobrowolni ale bezwolni.
Armań to typowa kołymska osada. Ma bardzo kruchą strukturę społeczną, która opiera się zaledwie na pięciu, sześciu rodzinach, małżeństwach z kilkorgiem dzieci i garstką krewniaków. Tylko oni zakładają interesy, kombinuja, gromadzą kapitał, tworzą miejsca pracy. Prawie zawsze zaczynają od sklepików, potem zakładają wielkie gospodarstwa rolne, firmy rybackie, skupy runa leśnego, zamrażalnie... Tacy liderzy mogą zebrać wokół siebie nawet półtora, dwa tysiące ludzi, tyle, ile na początku lat dziewięćdziesiątych żyło w Armaniu.
Wystarczy jednak, że wyjedzie jedno małżeństwo, za nimi ich dzieci, potem druga rodzina i rozpoczyna się exodus. Efekt domina. Miejscowe firmy, które żyły w symbiozie, padają jedna po drugiej, wszystko zaczyna się walić, ludzie tracą pracę a życie sens. W osadzie zostają tylko pijusy, biedacy, ludzie bez energii, inicjatywy. Taki los spotkał Armań. Leży nad jednym z najzasobniejszych mórz świata, a umiera. Z dwóch tysięcy mieszkańców zostało pięciuset, dziesiątki porzuconych domów zamieniają się w ruinę, a miejscowi menelicy prują z nich złom i drewno na opał, chociaż wkoło tajga i drewna w bród.
Takich osad na Kołymie są dziesiątki. Z ponad pięciuset tysięcy mieszkańców, którzy żyli tutaj, kiedy w 1991 roku rozpadał się Kraj Rad, zostało tylko około stu pięćdziesięciu tysięcy w pięćdziesięciu zamieszkanych siedzibach ludzkich.
[s. 28-29]
Najbardziej fascynujące są jednak rozmowy z ludźmi, którzy wyjechali kiedy już mogli - ale okazało się, że nigdzie indziej nic na nich nie czeka. Więc wrócili. Też z własnej woli. Może z przywiązania, może z bezradności. Dobrowolni ale bezwolni.
niedziela, 1 lipca 2012
Hugo-Bader, Jacek: W rajskiej dolinie wśród zielska
Warsztatem Hugo-Badera się już zachwycałem, więc drugi raz nie będę. Nie ma zresztą co się rozwodzić, jest rewelacyjnie i kropka. Kropka.
Ale ta książka mnie nieco zaniepokoiła. Nie że poznawczo - chociaż wydana w 2010 roku, to zbiera teksty pisane w latach 90. i około roku 2000. Wszystko się zmienia. Wschód też się zmienia, chociaż powoli. Książka traktuje o świadectwach - także ludzkich - poprzedniej epoki, ale po 10 latach sama już należy do poprzedniej epoki. Korzystanie z niej jako z przewodnika turystycznego byłoby, mam wrażenie, nieporozumieniem. Lektura z dystansem.
Bardziej mnie zaniepokoiło to, co dostrzegłem w samym autorze - napastliwość pytań, często posunięta poza granice nieuprzejmości wobec rozmówców. Nie wiem ile w tym było celowego zabiegu - żeby dotrzeć do człowieka, trzeba skruszyć pancerz z wyidealizowanych wspomnień, w którym ten się zamknął - a na ile wyszły na jaw prywatne antypatie do minionego reżimu. Czasem miałem wrażenie, że więcej było tego drugiego, i jakoś gorzej mi było podróżować w towarzystwie takiego reportera, który jest widocznie uprzedzony.
Ale ta książka mnie nieco zaniepokoiła. Nie że poznawczo - chociaż wydana w 2010 roku, to zbiera teksty pisane w latach 90. i około roku 2000. Wszystko się zmienia. Wschód też się zmienia, chociaż powoli. Książka traktuje o świadectwach - także ludzkich - poprzedniej epoki, ale po 10 latach sama już należy do poprzedniej epoki. Korzystanie z niej jako z przewodnika turystycznego byłoby, mam wrażenie, nieporozumieniem. Lektura z dystansem.
Bardziej mnie zaniepokoiło to, co dostrzegłem w samym autorze - napastliwość pytań, często posunięta poza granice nieuprzejmości wobec rozmówców. Nie wiem ile w tym było celowego zabiegu - żeby dotrzeć do człowieka, trzeba skruszyć pancerz z wyidealizowanych wspomnień, w którym ten się zamknął - a na ile wyszły na jaw prywatne antypatie do minionego reżimu. Czasem miałem wrażenie, że więcej było tego drugiego, i jakoś gorzej mi było podróżować w towarzystwie takiego reportera, który jest widocznie uprzedzony.
Olivier Nakache, Eric Toledano: Nietykalni
Bardzo dobry film, choć nieco przesłodzony, zwłaszcza pod koniec. Ale generalnie to daje radę. Przede wszystkim zabawny, a scena w operze kompletnie rozwala.
Technikalia: http://www.imdb.com/title/tt1675434/
Technikalia: http://www.imdb.com/title/tt1675434/
sobota, 30 czerwca 2012
Brdečka, Jiří: Lemoniadowy Joe
Tu Tornado Lou omdlała i zwaliła się na rewolwerowca, który dzielnie stawił czoła temu uderzeniu, przytomnie podtrzymując masywne ciało. Nasuwa się trafne porównanie, że padła mu w ramiona jak zwiędły, delikatny kwiat, ale ponieważ określeniem "zwiędły" obrazilibyśmy to świeże dziewczę, a słowo "delikatny", biorąc pod uwagę jej proporcje, jest nie na miejscu, musimy z porównania tego zrezygnować.
[s. 162]
Szaleństwo. Absolutne szaleństwo. Z jednej strony jakby western pisany dla ludzi wygłodniałych szaleństw Dzikiego Zachodu - wszyscy możliwi do wyobrażenia bohaterowie wszystkich możliwych opowieści kowbojskich spotykają się na kartach tej książki. Z drugiej, co za absurdalny wręcz pomysł - główny bohater, nieustraszony rewolwerowiec, który pije tylko lemoniadę i mdleje od samego zapachu alkoholu. Do tego nieprawdopodbne zwroty akcji i ostatecznie wyszła całkiem zabawna przygodówka, która w zręczny (także jeśli chodzi o operowanie językiem) sposób kpi sobie z westernowej konwencji.
Natomiast co z tym tekstem zrobił Oldřich Lipský w filmie, to mi się kompletnie nie podoba. Niestety kretynizm z tego zrobił. Przygodówkę z mrugnięciem okiem zmienił w długi korowód nieprawdopodobnych głupot. Chociaż każda z tych głupot osobno jest naprawdę pyszna:
To razem się kompletnie nie sklejają. Reżyserskie ingerencje w tekst (wycięcie kluczowych scen i postaci i dodanie choćby piramidalnie głupiej sceny finałowej, w zasadzie wywracającej biografię głównego bohatera do góry nogami) tylko mu zaszkodziły. Książka ładnie wyśmiewała westernową konwencję. Film tak bardzo popłynął w jej wyśmiewanie, że bardziej to boli w głowę niż bawi. Nie klikam. Możliwe, że gdybym nie przeczytał wcześniej książki, to bym klikał. Ale niestety.
Technikalia filmu: http://www.imdb.com/title/tt0058275/
środa, 27 czerwca 2012
Sława o zasięgu europejskim
Długotrwałe zabiegi Stefana-reżysera przyniosły efekty - mój ekstraordynaryjny talent aktorski, ale też nieprzeciętna uroda, ujmujący uśmiech i niebanalny sposób bycia zostały w końcu dostrzeżone za granicą.
Ten krótki filmik to tylko wstęp do kariery międzynarodowej. Już niebawem podbijam Hollywood, a potem Bollywood. A potem podróbki kubków z moją podobizną będa produkowane na stalę masową w Chinach i zaleją polski rynek ceramiki kuchennej. Za kilka miesięcy wylezę Wam z szafek!
PS: A wczoraj w Bufecie centralnym podobno pół godziny siedziałem naprzeciwko znanej aktorki. Ale jej nie poznałem, gdyż nie mam telewizora i nie poznaję aktorek. Gapiłem się za to na jej bułkę, i jak ją macza w maśle ziołowym, i myślałem że też bym coś zjadł. Aż przyszła Karlo i mi uświadomiła że się gapię na bułkę znanej aktorki. Ha! A dzisiaj to ja jestem znanym aktorem, in your face, znana aktorko, której nazwisko zdążyłem już zapomnieć. Miało coś wspólnego ze zwierzętami.
Ten krótki filmik to tylko wstęp do kariery międzynarodowej. Już niebawem podbijam Hollywood, a potem Bollywood. A potem podróbki kubków z moją podobizną będa produkowane na stalę masową w Chinach i zaleją polski rynek ceramiki kuchennej. Za kilka miesięcy wylezę Wam z szafek!
PS: A wczoraj w Bufecie centralnym podobno pół godziny siedziałem naprzeciwko znanej aktorki. Ale jej nie poznałem, gdyż nie mam telewizora i nie poznaję aktorek. Gapiłem się za to na jej bułkę, i jak ją macza w maśle ziołowym, i myślałem że też bym coś zjadł. Aż przyszła Karlo i mi uświadomiła że się gapię na bułkę znanej aktorki. Ha! A dzisiaj to ja jestem znanym aktorem, in your face, znana aktorko, której nazwisko zdążyłem już zapomnieć. Miało coś wspólnego ze zwierzętami.
czwartek, 21 czerwca 2012
Dragomán, György: Biały król
Ostatni z zakupów z krakowskiej taniej książki przy Grodzkiej, z której nigdy nie wychodzę z pustymi rękami. Leżakowała najdłużej i przed przeczytaniem i po lekturze. Nie chcę, żeby bez sensu zbierała kurz przy biurku, więc odnotuję już teraz, choć jestem tak samo głupi jak byłem zaraz po lekturze.
Historia dzieciństwa przegranego, pisze Varga na ostatniej stronie okładki. I zachwyca się. Ja też się w sumie zachwycam, a przynajmniej kiwam głową z podziwem, głównie dlatego, że w sumie dramatyczna historia została w tej książce podana w tak prosty sposób, w tak neutralny, jakby dotyczyła - bo ja wiem - zaginięcia ulubionego ręcznika, a nie rozpadu rodziny. Tym bardziej jest wstrząsająca.
Ale co bardziej zwraca moją uwagę, to normalność okrucieństwa w tym świecie. Starsi biją młodszych, nauczyciele tłuką uczniów do nieprzytomności, robotnicy biją przypadkowe dzieci. Wreszcie funkcjonariusze służby bezpieczeństwa znęcają się nad wszystkimi wymienionymi wcześniej. I sporadycznie tylko budzi to w kimkolwiek jakiekolwiek zdziwienie.
A żadnego nie budzi w narratorze. Dziecko, a już nauczył się reagować jak zwierzę. Wiadomo, że będą bili - trzeba się skulić. Nie zadawać pytań, nie wzywać pomocy. Robić tak, żeby bolało najmniej, żeby przeżyć do następnego dnia.
Rozpuściło mnie dorastanie w czasach i w miejscu, gdzie raczej nie biją niż biją.
Historia dzieciństwa przegranego, pisze Varga na ostatniej stronie okładki. I zachwyca się. Ja też się w sumie zachwycam, a przynajmniej kiwam głową z podziwem, głównie dlatego, że w sumie dramatyczna historia została w tej książce podana w tak prosty sposób, w tak neutralny, jakby dotyczyła - bo ja wiem - zaginięcia ulubionego ręcznika, a nie rozpadu rodziny. Tym bardziej jest wstrząsająca.
Ale co bardziej zwraca moją uwagę, to normalność okrucieństwa w tym świecie. Starsi biją młodszych, nauczyciele tłuką uczniów do nieprzytomności, robotnicy biją przypadkowe dzieci. Wreszcie funkcjonariusze służby bezpieczeństwa znęcają się nad wszystkimi wymienionymi wcześniej. I sporadycznie tylko budzi to w kimkolwiek jakiekolwiek zdziwienie.
A żadnego nie budzi w narratorze. Dziecko, a już nauczył się reagować jak zwierzę. Wiadomo, że będą bili - trzeba się skulić. Nie zadawać pytań, nie wzywać pomocy. Robić tak, żeby bolało najmniej, żeby przeżyć do następnego dnia.
Rozpuściło mnie dorastanie w czasach i w miejscu, gdzie raczej nie biją niż biją.
środa, 20 czerwca 2012
Bendyk, Edwin: Bunt sieci
Amerykański filozof Hary G. Frankfurt poświęcił pojęciu "bullshit" ciekawą rozprawkę opublikowaną w 1986 r. Wydana w 2005 r. ponownie jako samodzielny esej przez wiele tygodni nie schodziła z listy bestsellerów "New York Timesa". Czym jest więc bullshit?
Otóż ma się tak do rzeczywistości jak kłamstwo, kłamstwem jednak nie jest. To bowiem wymaga, by kłamiący wiedział, jaka jest prawda. Kłamcę i prawdomówcę łączy znajomość prawdy. Kto szerzy bullshit - nie kłamie, choć szerzy fałszywy obraz rzeczywistości, i dlatego w istocie bullshit gorszy jest od kłamstwa.
Frankfurt stwierdza już na samym początku swego eseju: "Jedną z najważniejszych cech naszej kultury jest to, że tak wiele w niej pieprzenia. Wszyscy o tym wiemy. Każdy z nas ma swój udział. traktujemy jednak tę sytuację za normalną". Dlaczego tak się dzieje? Zastanawia się filozof i dostrzega, że nie sposób uniknąć pieprzenia w sytuacji, gdy się jest zmuszonym do wypowiadania na tematy, o których nie ma się pojęcia.
[s. 48]
Tydzień temu książką Bendyka zachwycał się na łamach Polityki jego kolega z redakcji, Jacek Żakowski. Na samym blogu Bendyka można znaleźć odnośniki do wielu innych - pochwalnych i polemicznych - recenzji. Ja się nie rozpiszę, bo moim zdaniem książka jest... nijaka. Chciałem wiedzieć więcej niż wiem i nie udało się. Chciałem pogłębionej analizy i nie dostałem. Dostałem przystępną syntezę wydarzeń, dostałem pewne podstawowe interpretacje (najciekawsze w rozdziale, z którego pochodzi cytat), ale nic ekstra. Może to urok książek pisanych na szybko. Co nie znaczy, że nie warto przeczytać - zwłaszcza jeśli ktoś był wydarzeniami dookoła ACTA zaskoczony.
Edit:
Ale bardzo jestem zadowolony, że dzięki tej książce trafiłem na wykorzystany powyżej cytat i na źródła, do których on odsyła. Brakowało mi takiego pojęcia. Nie oglądam już od paru lat telewizji, ale zdarza mi się, goszcząc u kogoś, rzucić okiem. Nie jestem odcięty od portali informacyjnych. Generalnie przecieka do mnie cała ta codzienna paplanina: politycy, dziennikarze, celebryci, urzędnicy, "eksperci" i "autorytety", wszyscy już dawno porzucili mówienie na rzecz komentowania. Nowe treści powstają tylko jako komentarz do starych. Nie mają wartości, sa wyprane ze znaczeń, a często błędne, oderwane od faktów, nawet tych najprostszych do zweryfikowania. Nikt nie ma w sobie siły żeby na pytanie dziennikarza odpowiedzieć uczciwie, że nie skomentuje, bo się nie zna. Wszyscy komentują. Przymus komentarza generuje nowe puste znaczeniowo treści do skomentowania. I tak dalej, w nieskończoność. Brakowało mi zwięzłego słowa na określenie tego wszystkiego. Bullshit.
wtorek, 19 czerwca 2012
Winterson, Jeanette: Namiętność
Nigdy wcześniej nie byłem w kasynie i miejsce to rozczarowało mnie tak samo jak niegdyś burdel. Jaskinie grzechu są zawsze o wiele bardziej grzeszne w wyobraźni. Czerwony plusz nie jest tu tak szokująco czerwony jak ten w twoich snach. Brak kobiet z nogami tak długimi, jak się się spodziewałeś. Poza tym w wyobraźni do takich miejsc zawsze wchodzi się za darmo.
[s. 150]
Nigdy wcześniej nie czytałem objawienia literatury angielskiej1 i lektura ta rozczarowała mnie. Objawienia literatury są zawsze o wiele bardziej ekscytujące w recenzjach aniżeli w rzeczywistości.
Spoko napisane, ale żeby od razu objawienie?
---
[1] Jak głosi okładka.
poniedziałek, 18 czerwca 2012
Littell, Jonathan: Suche i wilgotne
Nawet po śmierci faszysta na ogół pozostaje suchy:
Na kamieniach spoczywały ich ciała o wytrzeszczonych oczach, o rudawym delikatnym zaroście. Wyschnięte kości żeber zdążyły już rozedrzeć szarozieloną tkaninę bluz (150).
Tuż przy wozach ciągnął się długi rząd zwłok barwy kości słoniowej (260).
Albo też, jeżeli już naprawdę nie jest to możliwe, pozostaje przynajmniej twardy: "Nasz niemiecki łącznik stał jak kołek wbity w gęste bagno, z zatopioną głową, z nogami w powietrzu" (251).
Czytając te wszystkie przykłady, odnosimy wrażenie, że próba zneutralizowania śmierci faszysty - poza używaniem określeń związanych z przezroczystością, twardością, bielą czy wyschnięciem - opiera się ostatecznie na okrutnej precyzji w oddawaniu szczegółu. Opisując własną śmierć, faszysta rozcina słowami, patroszy, rozczłonkowuje, a więc klasyfikuje, kategoryzuje, dzieli tę potworność, która i jego dopadła. Przyszpila śmierć jak motyla, żeby nie wyciekła, nie wypłynęła, żeby go nie wessała.
[s. 61-62]
Numery stron w nawiasach odwołują się do analizowanej przez Littela książki belgijskiego faszysty Léona Degrelle'a: Front wschodni.
Zamierzam sobie powtórzyć lekturę Łaskawych i Dobiasz zasugerował ten esej w charakterze wstępu. Sam esej jest umiarkowanie interesujący, a może inaczej - jest ponadstandardowo interesujący wyłącznie dla ludzi, którzy zwracają uwagę na twórczą, często podstawową rolę języka w kreowaniu i ustanawianiu rzeczywistości. Średnio zwraca uwagę na wojskowy aspekt kampanii wschodniej, ale z całą pewnością daje do ręki cenne narzędzia interpretacyjne przy lekturze innych tekstów. Przede wszystkim samego Degrelle'a, choć ja się chyba nie skuszę. Ale na powtórkę z Łaskawych już się zasadzam.
niedziela, 17 czerwca 2012
Sieniewicz, Mariusz: Miasto szklanych słoni
Niedziela. Jeden z tych pierwszych marcowych dni, gdy świat zaczyna oddychać zielenią. Poszarzałe trawy nabierają żywszych kolorów. Resztki śniegu przypominają rozczochrane peruki, porzucone w oszołomieniu przez zimę. Zbałamucił ją bladolicy flirciarz spod polarnej gwiazdy. Obiecał zamki na lodzie i sople na wierzbach.
Tylko patrzeć, jak na niebie pojawią się ptasie klucze, by otworzyć drzwi wczesnej wiosny. Rozgęga się niebo, zacznie klekotać, trelować zmienione w skrzydlate melodie. Słońce nie będzie już tylko światłem. Będzie jaśniejącym ciepłem, od którego korony drzew zmienią się w kolorowe wianki, rozpączkowane zawiązkami kwiatów.
Okna domów otwierają się szeroko. Świeżo wyprane, plisowane firanki powiewają z lekkością roztańczonych baletnic. Obok trzepaka dres Bogdan chwieje się pod ciężarem dywanu. Ratlerek szczeka, staje na tylnych łapach. Z bocznej kieszeni bluzy wypadają dzieła wybrane Tuwima.
[s. 112]
Bardzo ładnie napisana książka i bardzo ciekawie skonstruowana. W zasadzie aż do końca nie wiedziałem, czy któraś z przeplatających się dwóch narracji to rzeczywistość, czy wszystko to sny wariatów, którzy - tak się złożyło, wyśnili siebie nawzajem. Trochę sobie, ale to prostackie skojarzenie, pomyślałem potem o tej piosence:
Tak się jej z kolei złożyło, że utknęła w kontekście politycznym, ale gdyby wrócić do korzeni, to byłoby w zasadzie to samo.
środa, 30 maja 2012
Antal, Nimród: Kontroll
Internetsy mówią, że to film o miłości, ale chyba nie. Raczej o niemożności ucieczki i konieczności konfrontacji. Konfrontacja jako jedyny sposób na rozwiązanie problemu. Aktywne podejście. Lubię to.
A poza tym to bardzo zabawny film.
Technikalia: http://www.imdb.com/title/tt0373981/
A poza tym to bardzo zabawny film.
Technikalia: http://www.imdb.com/title/tt0373981/
Goldman, Fransisco: Sztuka politycznego morderstwa, czyli kto zabił biskupa
Z pewnego punktu widzenia Gwatemala nie miała swojego XX wieku. Kiedy zacząłem dostrzegać, jak społeczeństwo uformowane w XIX stuleciu zaczyna się rozpadać i u zarania XXI stulecia przekształcać w coś innego - niekoniecznie mniej niebezpiecznego, ale o to właśnie toczyła się walka - zrozumiałem również, że gwatemalscy wojskowi i duchowni w rodzaju braci Orantesów byli paradoksalnie zamieszani w morderstwo niekoniecznie jako współsprawcy - chociaż i tego nie można wykluczyć - ale jako obrońcy kultury zwalczanej przez siły znacznie potężniejsze od tych, które reprezentował biskup Gerardi jako koordynator raportu REMHI, jakkolwiek częściowo z nimi tożsame. Byli obrońcami izolowanej kultury zakorzenionej w dziewiętnastowiecznych wyobrażeniach o społecznej hierarchii i przywilejach, a także w anachronicznym militaryzmie i rasizmie, które zaowocowały masakrami Indian w wieku XX. Ale jak dowiodło aresztowanie generała Pinocheta - w Londynie jesienią 1998 roku, pod zarzutem łamania w Chile praw człowieka i na wniosek hiszpańskiego sędziego - małym krajom coraz trudniej izolować się od reszty świata.
[s. 153-154]
Znakomicie napisany reportaż ze śledztwa (nie wiem czy reportaż ze śledztwa to nadal dziennikarstwo śledcze?) niby w jednej sprawie, ale tak naprawdę przecież we wszystkich sprawach powiązanych z wojną domową. Wojną domową, która trwała od 1960 do 1996 roku, która pochłonęła lekko licząc 200 tysięcy ofiar, głównie cywilnych, która rozpoczęła się od zamachu stanu zorganizowanego przez służby USA i rozgrywała się przez dłuższy czas przy wsparciu politycznym tego kraju... a o której ja na przykład kompletnie nic nie wiedziałem. Nie tylko o jej skali i o okrucieństwach - w ogóle o jej istnieniu!
Mądrze pisze na okładce Artur Domosławski: Zanurzeni we własne krzywdy historyczne nie mamy często pojęcia, jakich cierpień doznały społeczeństwa Południa, których rządy w czasach zimnej wojny stały po stronie "dobrego" Zachodu. Dobra lektura dla wszystkich, którzy może przypadkiem, podobnie jak ja, niewiele wiedzą o dalszych kawałkach świata.
czwartek, 24 maja 2012
Rylski, Eustachy: Po śniadaniu
Poza wszystkim związek, w jakim trwałem od kilku miesięcy, zapowiadał się jak najfortunniej, to znaczy, ona mnie kochała a ja jej ani trochę, co w dosadnej, nieczułej młodości daje poczucie uniezależnienia i przewagi, wprawdzie nieszlachetnej, lecz rozkosznej.
[s. 130]
W kilku esejach inspirowanych kilkoma książkami Rylski udowadnia czym się różni czytanie od śledzenia tekstu i czym się różni pisanie od produkowania słów.
On czyta, bo jak przeczyta to umie skojarzyć, przemyśleć, zinterpretować. Zapamiętuje i wraca po latach. Przeżywa ale i rozważa. Ja śledzę tekst, jak sobie nie zapiszę to zapomnę, a nawet jak zapiszę to moje analizy są płytkie jak kieliszki wódki w warszawskich knajpach.
On pisze, bo w jednym tekście splata wiele postaci z wielu czasów, wiele powiązań i wiele interpretacji, i nakłada to na samego siebie - dawnego i obecnego, a czyni to wszystko ani na chwilę nie przestając konstruować zgrabnej frazy. Ja produkuję słowa, przebieram w ograniczonym słowniku a najciekawsze co zdarza mi się napisać to zwykle błąd składniowy.
Rylski mnie zawstydza. Ale z drugiej strony sprawia mi przyjemność. Dobrze jest poczytać coś mądrego i ładnego od czasu do czasu. Cytaty są niereprezentatywne, no bo ciężko zacytować reprezentatywnie zbiór esejów. Więc będzie tylko jeszcze jeden ładny:
Śniadanie u Tiffany'ego budzi za sobą żal jak kobiety, które nas opuściły, bośmy spowszednieli, zbrzydli, zestarzeli się, przygnębiająco zmądrzeli. Nie jesteśmy przez to gorsi, a one lepsze, ale to one odchodzą (...).
[s. 138]
Generalnie, to jak będzie już po śniadaniu, to chciałbym umieć czytać tak jak Eustachy Rylski. Na pisanie może będzie za późno, ale czytać to bym chciał.
środa, 9 maja 2012
Mottola, Greg: Paul
Absolutne mistrzostwo! Znacznie lepszy film niż Fanboys. Rewelacyjnie i inteligentnie ogrywa zarówno nowsze jak i starsze popkulturowe motywy, zgrabnie i dowcipnie nawiązuje do klasycznych filmów o przybyszach z kosmosu (za Sigourney Weaver jest instant +1), no a przy okazji jest w miarę uniwersalny - nawet jak ktoś nie wykryje wszystkich geekowskich, komiksowych czy filmowych odniesień, ba! - nawet jak ktoś nie wykryje żadnego z nich - to i tak będzie się po prostu dobrze bawił. Moc! Więcej!
Technikalia: http://www.imdb.com/title/tt1092026/
Technikalia: http://www.imdb.com/title/tt1092026/
wtorek, 8 maja 2012
Szczygieł, Mariusz: Láska nebeská
Ludzie po zjedzeniu ryb i kiełbas podążali do otwartej dwa dni wcześniej Kawiarni dla Wcześniej Urodzonych (przy domu starców), a ja zacząłem obchodzić dolny staw, w którym Leo Popper pływał w balii, i oddalać się od tłumu na grobli. Z naprzeciwka szła pani po pięćdziesiątce w czarnym skórzanym płaszczu, pchając dziecięcy wózek.
- Dzień dobry - powitała mnie. Odpowiedziałem tym samym i poszedłem dalej, jednak jej dziwne zachowanie nie dawało mi spokoju, postanowiłem więc zawrócić.
- Przepraszam, ale dlaczego powiedziała mi pani "Dzień dobry"?
- Dlatego, że nie jestem tutejsza - odparła.
- Naprawdę? - spytałem zbity z tropu.
- Przyjechałam rano z Pragi do córki i zięcia - wyjaśniła rzeczowo.
- No ale skoro pani nie jest tutejsza - nie dawałem za wygraną - to po co pani mówi ludziom "Dzień dobry"?
- No bo ja właśnie chcę być tutejsza.
[O tym, że życie można przeżyć jak święto, s. 33]
Chyba Szczygieł mnie nieco oszukał, gdyż 1/3 tego niewielkiego tomiku stanowią teksty drukowane już wcześniej w GW. Felietony pisane w nawiązaniu do literatury czeskiej, stanowiące 2/3 książki, nie wyskakują mi w guglach. Czyli może są świeże. Ale w sumie się na niego nawet nie złoszczę, bo te jego czeskie historie to ja mogę czytać i po kilka razy.
Kiedyś chyba pojadę do Czech. Ale nie tak jak ostatnio - do Pragi, tylko tak żeby sobie pojeździć po miasteczkach i wioskach i zobaczyć, czy on mnie przypadkiem nie oszukuje. Bo to wszystko wygląda zbyt pięknie żeby mogło być prawdą.
A w międzyczasie - prawie 20 felietonów o czeskich książkach, z których jedynie niewielką część przeczytałem. To strasznie wygodne rozwiązanie, dostać taką listę pozycji wartych przeczytania, nie musieć szperać samemu. Dziękuję.
Aha - dla samych zdjęć Františka Dostala warto tę książkę kupić. Nawet gdyby ktoś, perwers jakiś, miał z niej nie przeczytać ani słowa.
niedziela, 6 maja 2012
Świderski, Bronisław: Asystent śmierci
Kiedy byłem młodszy, marzyłem, że będę pracował z językiem i w języku. Że będę pisał błyskotliwe analizy skomplikowanych książek, a - kto wie - może kiedyś sam napiszę jakąś skomplikowaną książkę, która stanie się przedmiotem błyskotliwych analiz (oraz pochlebnych recenzji). Ale lata lecą, a koniuszy jaki jest, każdy widzi. Muszę zadowolić się lekturą książek o języku.
Rozważań o (nie)ustającym poczuciu obcości emigranta nie mogę skomentować, bo jestem w tym temacie lajkonikiem, choć polecam lekturę mym kolegom-emigrantom. Ale rozważania o podejściu Europy i Europejczyków, w szczególności zaś państw tak bardzo zachodnich jak Dania, do kwestii imigrantów, do miejsca tych imigrantów w państwowym systemie finansów, do kwestii zacierania i/lub podkreślania różnic kulturowych, były warte lektury. Książka ma już kilka lat, ale tematyka się nie zestarzała, a w coraz większym stopniu zaczęła dotyczyć także Polaków. Przypadki: Holandii, Wielkiej Brytanii.
Ale najlepsze są chyba a tej - niekrótkiej przecież - książce, płynące niespiesznie, od przykładu do przykładu, rozważania o tożsamości narodowej w języku. Czy istniałby Licheń, gdybyśmy mówili po duńsku?
Przysunąłem sobie szpitalne krzesełko do łóżka umierającego, zaszeleściłem gazetą, aby Go ostrzec o powadze chwili, i zacząłem czytać podane wytłuszczonymi literami tezy artykułu:
Det er ikke til at sige præcist, hvornår det ske. Men danske statsborgere føder så få børn og nye indvandrere så mange flere, at danskere af udenlandsk herkomst om mindre end 100 år vil udgøre et flertal i samfundet.
Ale na nic tyle dobrego duńskiego. Żadnej reakcji. Jedynie Ahmed, nie wiem dlaczego, otworzył drzwi, uważnie popatrzył na nas i powoli wyszedł. Zaczynam Mu zatem opowiadać po duńsku treść artykułu pogłębiającego zagadnienie. Gazeta twierdzi, iż cały Zachód wymiera, że białe, czyli europejskie i amerykańskie kobiety nie chcą rodzić dzieci, bo one nie dają im już szczęścia. W dodatku mężczyźni także nie widzą nic dobrego w życiu rodzinnym, często porzucają bliskich i szukają szczęścia na własną rękę. Cały Zachód znieruchomiał w biegu za Pieniądzem (po duńsku ten obraz ma głęboki sens, duński jest o wiele bardziej elastyczny od polskiego i o wiele więcej potrafi znieść niż nasz biedny, nieumiejący godzić przeciwieństw język, wciąż ugniatany wilgotnymi palcami starych profesorów-filologów i zabieganych pań od polskiego, starannie oddzielających "piękny" język od "brzydkiej" rzeczywistości. To oni - i to one - grożą nam strasznymi karami, choć nie śmiercią, gdy popełnimy jakiś błąd, zrobimy kleks, zapomnimy o przecinku. O, gdybym urodził się Duńczykiem, za nic nie chciałbym pisać po polsku, a już z pewnością nie napisałbym w tym języku dialektycznego zdania o "znieruchomiałym w biegu" Zachodzie). Powtórzyłem Umierającemu tezy artykułu, najpierw mówiąc po duńsku, a następnie po polsku: "Nie wiadomo dokładnie, kiedy się to stanie. Obywatele duńscy rodzą tak mało dzieci, a nowi przybysze tak wiele, że za niecałe sto lat Duńczycy obcego pochodzenia stanowić będą większość duńskiego społeczeństwa".
Stanie się to, co prawda, dodaje gazeta, dopiero za sto lat (o ile statystyczna przepowiednia się sprawdzi, co wcale nie jest pewne, ale kto z nas dzisiaj żyjących złapie wtedy za rękę ekspertów?), chociaż Duńczycy już teraz czynią z tej wróżby uzasadnienie swojej wrogości wobec słabszych, tych właśnie, którzy kiedyś, może za sto lat, staną się silniejsi od nich. Jak to - mówią działacze Duńskiej Partii Ludowej, a wśród nich jest i Mette - już za sto lat obcy zabiorą nam to, co nasze, duńskie! Zatem wyrzućmy ich z kraju, i po kłopocie!
Śmieję się, lekko zirytowany i jednocześnie komentuję artykuł Umierającemu. Według mnie, rzecz jest naprawdę zabawna i każdy rozsądny Polak śmiałby się ze mną, choćby dla towarzystwa. Bo kto wie, co będzie za sto lat? Ale On nawet nie rozciągnie warg. Nie ruszy nawet małym palcem. On - nic. Milczy jak trup. Zatem - uwaga, ciągle idę tu szerokim, pewnie prowadzącym w przyszłość tropem wiarygodnej kopenhaskiej gazety - On jest na pewno Duńczykiem. Jestem tego prawie pewien.
[s. 98-99]
Rozważań o (nie)ustającym poczuciu obcości emigranta nie mogę skomentować, bo jestem w tym temacie lajkonikiem, choć polecam lekturę mym kolegom-emigrantom. Ale rozważania o podejściu Europy i Europejczyków, w szczególności zaś państw tak bardzo zachodnich jak Dania, do kwestii imigrantów, do miejsca tych imigrantów w państwowym systemie finansów, do kwestii zacierania i/lub podkreślania różnic kulturowych, były warte lektury. Książka ma już kilka lat, ale tematyka się nie zestarzała, a w coraz większym stopniu zaczęła dotyczyć także Polaków. Przypadki: Holandii, Wielkiej Brytanii.
Ale najlepsze są chyba a tej - niekrótkiej przecież - książce, płynące niespiesznie, od przykładu do przykładu, rozważania o tożsamości narodowej w języku. Czy istniałby Licheń, gdybyśmy mówili po duńsku?
Vuorensola, Timo: Iron Sky
"Iron Sky, czyli jak zjebać rewelacyjny film w 3 minuty" - z 93 minut filmu 90 naprawdę daje radę. Absolutna sieczka memów, żarty ze wszystkiego i ze wszystkich, i to żarty, które dla kogoś karmionego internetsami naprawdę dają radę. Poza tym w miarę spoko efekty specjalne no i te steampunkowe maszyny! Dodatkowe propsy za dobór aktorów, którzy nawet nie tyle wpisują się w stereotypy ile są chodzącymi stereotypami, no i za muzykę.
Ale nie da się z komedii zrobić kina moralnego niepokoju w 3 minuty. Nie da się gwałtownie uciąć beztroskiego rechotu z dobrej fantastyki i kazać widzowi poważnie zadumać się nad problemami naszej planety. A może się da, ale nie tak, na bozię, nie tak prostacko.
Co nie zmienia faktu: 90 z 93 minut to nieomal 100% dobrego filmu.
Technikalia: http://www.imdb.com/title/tt1034314/
Ale nie da się z komedii zrobić kina moralnego niepokoju w 3 minuty. Nie da się gwałtownie uciąć beztroskiego rechotu z dobrej fantastyki i kazać widzowi poważnie zadumać się nad problemami naszej planety. A może się da, ale nie tak, na bozię, nie tak prostacko.
Co nie zmienia faktu: 90 z 93 minut to nieomal 100% dobrego filmu.
Technikalia: http://www.imdb.com/title/tt1034314/
Witkowski, Michał: Barbara Radziwiłłówna z Jaworzna-Szczakowej
Skończyło się ze ścierkami to ruszyliśmy z takimi plastikowymi kwiatami w plastikowych doniczkach. Rodzina zahaczona w "Społem" wydała prikaz, żeby na każdym, kurwa, parapecie we wszystkich oddziałach były te kwiatki, bo taki jest wymóg sanepidu do spraw kwiatków. A też w ośrodkach wypoczynkowych społemowskich, w stołówkach społemowskich i w halach produkcyjnych, ponieważ bhp mówi, że na przemęczenie najlepszy jest kontakt z przyrodą. Waćpan się śmiejesz.
Nie, ja przyrodę polską najbardziej kocham. Być może gdzie indziej są ziemie piękniejsze, być może są nawet i jakieś ciepłe kraje, z Murzynami, z palmami i ostrym słońcem, z drinkami i parasolkami w kieliszkach. Lecz ja w to nie wierzę. To narkotyk, który na nas wymyślił zgniły Zachód. Żebyśmy tam pojechali i spadli, ponieważ nawet dziecko wie, że tam chodzą do góry nogami. A nawet jakbym wierzył, to powiem słowami piosenki, że "sercu jest droższa piosenka nad Wisłą. I piaski Mazowsza". Niestety, ale nad Wisłą. jest to może krajobraz bardziej monotonny i stonowany, jest szaro i zimno, ale to jest szlachetniejsze od tego tańczenia salsy i żarcia owoców morza. Tu, w kraju sosny, człowiek się zaduma i skupi. Tu, gdzie polskie plemię, dymy, jesienie, ogólnie pojęta rojmatyka. Znaczy - romantyka. Wystarczy pokopać i zaraz bursztyn. Albo hełm. Od biedy puszka po tuszonce. Już od tylu lat nasi wielcy pisarze i poeci w wierszach, a przede wszystkim w piosenkach opiewają te nasze zimne jesienie, wiosny, zimową zamarzniętą jarzębinę i głóg, badyle... Ci z Zachodu by chcieli, żebyśmy wszyscy pojechali do tych ciepłych krajów, wyemigrowali, to są numery stare i znane od czasów wojen krzyżackich. Na poniewierkę, na zatratę. Żeby nas zjadły krokodyle albo żebyśmy w slumsach, w fawelach zamieszkali z Murzynem, ze skośnookim. Bo wtedy oni, to znaczy głównie Niemcy i Francuzi, tu by wykupili działki za dewizy, tu by się wprowadzili, pozmieniali napisy na szwabichę, na gotyk. [...]
Oni już dobrze wiedzą, co dobre, że nasze ziemie od Odry do Buga to są te, no... Jezu, jak to się nazywało? Jak się nazywały te ziemie, co moje ciotki miały majątek? O! O! czarnoziemy, proszę bardzo, najbardziej urodzajne!
[s. 220-221]
Świetnie mi się to czytało, bo Michał Witkowski po prostu świetnie pisze, ale po przeczytaniu nie bardzo wiedziałem co myśleć. No... niby wszystko tak, sympatyczna opowiastka, ale co z tego?
Z pomocą przyszli koledzy. Najpierw z Pawłem porozmawiałem o peryferyjności miejskiej - o ludziach, którzy żyjąc na Tarchominie czy w Ursusie nie odwiedzają długimi latami centrum miasta, nie chodzą do kin, muzeów, na pikniki, koncerty, parady czy manifestacje, żyją obok i jednocześnie kompletnie poza miastem.
A potem podsłuchałem fragment rozmowy Pawła (ale nie tego samego) i Przemka o peryferyjności, lokalności i "swojskości", nieco w kontekście Stasiuka i nieco w kontekście Lichenia, a odrobinę w kontekście wypowiedzi Stasiuka o Licheniu.
Barbara Radziwiłłówna to jest dokładnie to, czego z Warszawy nie widać. Albo o czym się myśli, że to może kiedyś było ale teraz już nie istnieje, że już poszliśmy do przodu, że cywilizacja, zmiana świadomości, takie tam. To są ludzie opisani w tym tekście. I wielu innych.
Byłoby nierozsądne i niebezpieczne zapomnienie o tym, że oni istnieją.
środa, 2 maja 2012
Filmy
Kyle Newman: Fanboys. Film dosyć przeciętny i dosyć bez sensu, ale miło jest popatrzeć na Kirsten Bell w stroju Lei. No i pytanie "what if the movie sucks" to bodaj najlepszy punchline ever. Tym bardziej, że ostatnio miałem okazję obejrzeć Mroczne Widmo w 3d i przypomniałem sobie, jak bardzo ten film obsysa.
Steven Spielberg: The Adventures of Tintin. Super. Przez duże S. Graficznie zrobiony na naprawdę wysokim poziomie - no i jest całkiem wciągająca przygodówką. Oczywiście kompletnie nieprawdopodobną, jak to komiks, no ale umówmy się - nie ogląda się przygodówek dla wrażenia prawdopodobieństwa.
Guy Ritchie: Sherlock Holmes: A Game of Shadows. Nieprawdopodobne gówno. A pomyśleć, że pierwszym się entuzjazmowałem.
David Frankel: The Big Year. Super komedia. Nieco naiwna, ale generalnie z bardzo dużym, pozytywnym ładunkiem. I z przyswajalnym morałem i bez przesady we wzruszeniach. I bohaterowie fajnie przemyślani, nawet nie tak całkiem płascy i nieprawdopodobni jak można by się spodziewać po takiej komedii.
Roman Polański: The Carnage. Ojezusienazarejskijakienudne. Bako (chyba?) twierdził, że w teatrze to zdecydowanie lepsze. No i może tak być, ale w kinie ta sceneria czterech ścian i nieprawdopodobieństwo całej akcji już po pół godziny są do wyrzygania. Przy czym doceniam grę aktorską, zwłaszcza Foster i Waltza. I chomika.
Władysław Sikora: Baśń o ludziach stąd. Ha ha ha. Buhahahahahaha. I jeszcze hue hue hue. Dobra opowiastka jest jak z kremem ciastka. Wiadomo dlaczego.
Terry Gilliam: Fear and Loathing in Las Vegas. Z lekkim opóźnieniem, ale co się odwlecze to nie uciecze. Kompletna psychodelia. Może gdybym wiedział nieco więcej o Hunterze S. Thompsonie, to by nie była tylko kompletna psychodelia, ale tak... Wszystko fajnie, ale jak na tylko i wyłącznie kompletną psychodelię to o pół godziny za długie.
Steven Spielberg: The Adventures of Tintin. Super. Przez duże S. Graficznie zrobiony na naprawdę wysokim poziomie - no i jest całkiem wciągająca przygodówką. Oczywiście kompletnie nieprawdopodobną, jak to komiks, no ale umówmy się - nie ogląda się przygodówek dla wrażenia prawdopodobieństwa.
Guy Ritchie: Sherlock Holmes: A Game of Shadows. Nieprawdopodobne gówno. A pomyśleć, że pierwszym się entuzjazmowałem.
David Frankel: The Big Year. Super komedia. Nieco naiwna, ale generalnie z bardzo dużym, pozytywnym ładunkiem. I z przyswajalnym morałem i bez przesady we wzruszeniach. I bohaterowie fajnie przemyślani, nawet nie tak całkiem płascy i nieprawdopodobni jak można by się spodziewać po takiej komedii.
Roman Polański: The Carnage. Ojezusienazarejskijakienudne. Bako (chyba?) twierdził, że w teatrze to zdecydowanie lepsze. No i może tak być, ale w kinie ta sceneria czterech ścian i nieprawdopodobieństwo całej akcji już po pół godziny są do wyrzygania. Przy czym doceniam grę aktorską, zwłaszcza Foster i Waltza. I chomika.
Władysław Sikora: Baśń o ludziach stąd. Ha ha ha. Buhahahahahaha. I jeszcze hue hue hue. Dobra opowiastka jest jak z kremem ciastka. Wiadomo dlaczego.
Terry Gilliam: Fear and Loathing in Las Vegas. Z lekkim opóźnieniem, ale co się odwlecze to nie uciecze. Kompletna psychodelia. Może gdybym wiedział nieco więcej o Hunterze S. Thompsonie, to by nie była tylko kompletna psychodelia, ale tak... Wszystko fajnie, ale jak na tylko i wyłącznie kompletną psychodelię to o pół godziny za długie.
wtorek, 1 maja 2012
Wszystko płynie
Strona filmu: http://wszystkoplynie.pl/
Generalnie to spoko, ładne obrazki, dobra muzyka i fajnie, że jest taki projekt, który pokazuje Wisłę jako coś atrakcyjnego - turystycznie, krajobrazowo etc.
Natomiast zgryz mam z grą aktorską. Taki nieco mięsny jeż wyszedł. A jak ta babcia sentencjonalnie mówi tytułową frazę, to strasznym paździerzem zalatuje.
Ale generalnie bardzo na plus. Zwłaszcza taki koncept, że muzyka im dalej od Warszawy tym mniej jest po angielsku i dobrana z jakichś hipsterskich1 zespołów, a bardziej po polsku i trąci nawet jakby jakimiś folkowymi nutami.
[1] Tak sobie rzucam obelgą, bo nie znam tej muzyki.
Generalnie to spoko, ładne obrazki, dobra muzyka i fajnie, że jest taki projekt, który pokazuje Wisłę jako coś atrakcyjnego - turystycznie, krajobrazowo etc.
Natomiast zgryz mam z grą aktorską. Taki nieco mięsny jeż wyszedł. A jak ta babcia sentencjonalnie mówi tytułową frazę, to strasznym paździerzem zalatuje.
Ale generalnie bardzo na plus. Zwłaszcza taki koncept, że muzyka im dalej od Warszawy tym mniej jest po angielsku i dobrana z jakichś hipsterskich1 zespołów, a bardziej po polsku i trąci nawet jakby jakimiś folkowymi nutami.
[1] Tak sobie rzucam obelgą, bo nie znam tej muzyki.
czwartek, 19 kwietnia 2012
Eugeniusz Dębski
Przeczytałem Tropem Xameleona - książkę napisana średnio, ale dość wciągającą na poziomie fabularnym i z naprawdę fajnym, zaskakującym zakończeniem.
Poległem w połowie I tomu Krucjaty - bo językowo to nadal słabe i fabularnie się nie broni.
Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie - jeśli Eugeniusz Dębski napisał jakąś fantastykę, w którą dam radę się wciągnąć tak, jak się wciągnąłem np. w Žambocha, to proszę o cynk.
Poległem w połowie I tomu Krucjaty - bo językowo to nadal słabe i fabularnie się nie broni.
Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie - jeśli Eugeniusz Dębski napisał jakąś fantastykę, w którą dam radę się wciągnąć tak, jak się wciągnąłem np. w Žambocha, to proszę o cynk.
Bieńkowski, Dawid: Biało-czerwony
Egzemplum 1:
Egzemplum 2:
Pytanie:
Co mówi nam książka Dawida Bieńkowskiego pt. "Biało-czerwony" na temat różnych oblicz męskości?
Odpowiedź:
Książka Dawida Bieńkowskiego pt. "Biało-czerwony" udowadnia, że Witold Gombrowicz wielkim pisarzem był.
Uzupełnienia:
Pod stwierdzeniem, że książka dotyczy "różnych oblicz męskości" oraz "mężczyzny wobec oczekiwań nowoczesnego świata" podpisany jest na okładce sam autor. Nieco niżej na tej samej okładce krytyk Janusz Majcherek stwierdza, że Bieńkowski podejmuje stare pytanie Słowackiego: "Polska, ale jaka?".
Might be. W takim wypadku pytanie należy zmodyfikować i powinno ono brzmieć następująco: Co mówi nam książka Dawida Bieńkowskiego pt. "Biało-czerwony" na temat różnych oblicz polskości?
Odpowiedź jednakże pozostaje bez zmian.
Wtem mężczyzna starszy, szpakowaty do chłopca owego przystąpił; co widząc Puto okropnie się wzburzył, mnie znaki dawać zaczął i powiada: - Przekleństwo i Nieszczęście moje! Co to za dziad, czego on chce od niego, a pewnie oni się tu umówili i on jemu fundować będzie!... Idźże, posłuchaj, co mówią ze sobą... idźże, posłuchaj, bo już z zazdrości umieram,... idźże, idźże...
Szept jego gorący omal mnie ucha nie osmalił. Spod drzew wyszedłszy, zbliżyłem się do młodzieńca, który średniego wzrostu, jasny włos, stopa, ręka średniej miary, a tak jemu oczy, tak zęby, czupryna, że szelma, szelma, o, szelma Gonzalo! Ale co ja słyszę! Przecie Swojska Mowa!
Jak oparzony od nich prędko odskoczyłem i do Gonzala przyskoczyłem: - Rób co chcesz, ale ja odchodzę i nie chcę nic z tym mieć, bo to Rodacy są moi, a pewnie Syn z Ojcem! Nic ja z tym nie chcę mieć i do domu pójdę!
Za rękę mnie złapał. - O! - zawoła. - Bóg mi ciebie zdarzył, przyjacielu mój, i ty mnie pomocy swojej nie odmówisz! A gdy rodakami twoimi są, łatwo ci przyjdzie z nimi poznajomić się! A wtenczas i mnie poznajomisz i ja przyjacielem twoim serdecznym po wsze czasy będę a nawet 10, 20, 30 tysięcy tobie dam, albo i więcej! Chodźmyż, chodźmyż za nimi, już do parku wchodzą!
Ja bić jego chciałem! Ale przysuwa się, przytula: - Chodźmyż, chodźmyż, przecie już razem chodziemy, chodź, chodź, chodźmyż, chodźmyż! I tak mówiąc, naprzód ruszył, a ja do Chodu mego, w Chód mój uderzyłem i Chodźmy, Chodźmy, Chodźmy! Do parku wbiegamy! A tam kolejki z hukiem zza skały, ówdzie pajace lub próżne butelki, to znowuz karuzele, albo hustawki, albo trampolina, dalej zaś na koniach drewanianych kręcenie, do celu strzelanie, grota sztuczna, lub krzywe zwierciadła i tak wszystko, panie, kręci się, lata, strzela w łoskocie zabawy, a pośród lampionów, rac i fajerwerków!
[Witold Gombrowicz: Trans-Atlantyk, Kraków, WL, 2004, s. 48-49.]
Egzemplum 2:
No i poszedłem na ten skwerek, co to jest tuż przy naszym kompleksie apartamentowców. Pchałem przed sobą wózek jak Matka Polka. A tam zaraz Piaskownica, w której Młody chciał się bawić. I ja miałem usiąść przy tej Piaskownicy! To dopiero! Przy prawdziwej Piaskownicy! A w Piaskownicy grzebały się w piasku te małe karły, cały ich tłum płci obojga tam przebywał. Gdzieś ty mnie, Majka, wysłała, złapałem się za głowę. Co ja teraz tutaj pocznę?! Piaskownica, z Piaskownicą, o, Piaskownica!
A Młody wyszedł z wózka i nic nie mówiąc, wziął swoje foremki i łopatki, i dzielnym krokiem wszedł do tej Piaskownicy. A ja jak gdyby nigdy nic usiadłem na ławce opodal, bo cały ich wianuszek ustawiono wokoło. Słonko świeciło ogólnie przyjemnie. Młody na razie był z głowy, więc patrzyłem, rozglądałem się po tych ławkach wokoło Piaskownicy i oczom własnym nie mogłem uwierzyć. Ile ich tam siedziało! Ile Lalek tam siedziało! Wszystkie a jakże i jak się należy, i co z tego, że każda przyszła ze swoim małym. I co z tego, że takie przejęte tymi swoimi skarbami, tymi swoimi maleństwami ukochanymi, ale przecież kiedy tak biegły do Piaskownicy, bo mały zawołał, zapłakał i jak się tam pochylały nad nim, to im się tam majtki odsłaniały nad tą Piaskownicą. Więc siedziałem i tylko się przyglądałem. I Ciśnienie, oj, Ciśnienie, najprawdziwsze Ciśnienie! Piaskownica, a tu Ciśnienie! Kto by to pomyślał! Przy Piaskownicy Ciśnienie! Bo prawdziwy mężczyzna może mieć Ciśnienie wszędzie!
[Dawid Bieńkowski: Biało-czerwony, Warszawa, W.A.B., 2007, s. 60-61]
Pytanie:
Co mówi nam książka Dawida Bieńkowskiego pt. "Biało-czerwony" na temat różnych oblicz męskości?
Odpowiedź:
Książka Dawida Bieńkowskiego pt. "Biało-czerwony" udowadnia, że Witold Gombrowicz wielkim pisarzem był.
Uzupełnienia:
Pod stwierdzeniem, że książka dotyczy "różnych oblicz męskości" oraz "mężczyzny wobec oczekiwań nowoczesnego świata" podpisany jest na okładce sam autor. Nieco niżej na tej samej okładce krytyk Janusz Majcherek stwierdza, że Bieńkowski podejmuje stare pytanie Słowackiego: "Polska, ale jaka?".
Might be. W takim wypadku pytanie należy zmodyfikować i powinno ono brzmieć następująco: Co mówi nam książka Dawida Bieńkowskiego pt. "Biało-czerwony" na temat różnych oblicz polskości?
Odpowiedź jednakże pozostaje bez zmian.
Rakusa, Monika: Żona Adama
Postanowiłem sobie odpowiedzieć na zadane w okolicach świąt pytanie "kim jest Monika Rakusa". Sięgnąłem tedy po drugą jej książkę1 i już wiem. Otóż Monika Rakusa jest autorką przynajmniej jednej przynajmniej dobrej powieści.
Zakończenie nieco rozczarowuje, gdyż - niestety - trochę jest jak wyjęte z harlequina. Ale tylko trochę. Metauwagi narratorki elegancko tonują jaskrawość akcji. Natomiast wszystko to, co jest przed zakończeniem, bardzo dobre.
Chodziłem sobie jakiś czas na terapię. Psycho, znaczy. Opowiadałem pani terapeutce o sobie. I o tym co myślę, i w ogóle. Wszystko. Prawie. Trochę oszukiwałem, ale nie bardzo. O dwóch żonach Adama czytało się tak, jakby mi zdawał sprawę z wydarzeń ich terapeuta. I w związku z tym, jakbym wiedział o nich wszystko. Prawie. Bardzo interesujący stan. W sam raz taki, żeby sprowokować do myślenia.
Morał z mojej terapii był taki: nie warto żyć nie swoim życiem. Nie-swoje życie nigdy nie będzie swoje. Morał z książki jest podobny, tylko że dochodzi się do niego przyjemniej, bo po drodze jest ta książka naprawdę zręcznie napisana.
Ale cytatu nie będzie. Mojej terapii też bym nikomu nie zacytował. Niech sobie każdy idzie na własną.
--
[1] Pierwsza, 39.9, to wg internetsów "zapiski dojrzałej kobiety, której towarzyszy stałe poczucie wyobcowania". Opis nie zachęcił.
PS: W.A.B. wydało tę pozycję w "Serii z miotłą. Według ich strony: "zainicjowana w 2005 roku seria "z miotłą" poświęcona jest twórczości kobiet."; bardzo subtelnie dobrana symbolika.
Zakończenie nieco rozczarowuje, gdyż - niestety - trochę jest jak wyjęte z harlequina. Ale tylko trochę. Metauwagi narratorki elegancko tonują jaskrawość akcji. Natomiast wszystko to, co jest przed zakończeniem, bardzo dobre.
Chodziłem sobie jakiś czas na terapię. Psycho, znaczy. Opowiadałem pani terapeutce o sobie. I o tym co myślę, i w ogóle. Wszystko. Prawie. Trochę oszukiwałem, ale nie bardzo. O dwóch żonach Adama czytało się tak, jakby mi zdawał sprawę z wydarzeń ich terapeuta. I w związku z tym, jakbym wiedział o nich wszystko. Prawie. Bardzo interesujący stan. W sam raz taki, żeby sprowokować do myślenia.
Morał z mojej terapii był taki: nie warto żyć nie swoim życiem. Nie-swoje życie nigdy nie będzie swoje. Morał z książki jest podobny, tylko że dochodzi się do niego przyjemniej, bo po drodze jest ta książka naprawdę zręcznie napisana.
Ale cytatu nie będzie. Mojej terapii też bym nikomu nie zacytował. Niech sobie każdy idzie na własną.
--
[1] Pierwsza, 39.9, to wg internetsów "zapiski dojrzałej kobiety, której towarzyszy stałe poczucie wyobcowania". Opis nie zachęcił.
PS: W.A.B. wydało tę pozycję w "Serii z miotłą. Według ich strony: "zainicjowana w 2005 roku seria "z miotłą" poświęcona jest twórczości kobiet."; bardzo subtelnie dobrana symbolika.
poniedziałek, 16 kwietnia 2012
Kraków 2012
Byliśmy na weekend i było bardzo dobrze.
Mieszka mi się zdecydowanie lepiej w Warszawie, ale od mojej ostatniej wizyty w Krakowie znacznie się to miasto zrobiło fajniejsze.
No może nie aż tak fajne jak ten oto garbus z wielkimi kostkami przy lusterku, ale nieomal. Przede wszystkim robi wrażenie dworzec kolejowy - prawie gotowy - do spółki z dworcem autobusowym. To, że ten cały system jest połączony, sensownie oznakowany i do tego połączony z podziemnym tramwajem, to już jest panie jakaś hameryka. Wyświetlacze z czasem odjazdu kolejnych tramwajów na przystankach (nie zwróciłem uwagi, czy tylko tej zmodernizowanej linii czy wszystkich, w związku z tym nie wiem czy Warszawa ma mieć kompleksy czy tylko nie powinna się puszyć), do tego w miarę sensownie działający priorytet na skrzyżowaniach (choć nie na wszystkich), no i przede wszystkim coś, co mi się wydaje rozwiązaniem absolutnie genialnym, a jakoś w Warszawie ciągle nie wdrażanym na szeroką skalę - środkowe pasy ruchu łączone dla tramwajów i autobusów, ze wspólnymi przystankami.
Generalnie jewropa i to ładniejsza niż w wydaniu warszawskim.
Co do atrakcji turystycznych, to jestem pod ogromnym wrażeniem podziemi rynku. Idealny przykład tego, jak zrobić coś z niczego i trzepać na tym fenomenalną kasę. Otóż odkryto podziemia. Kamienie znaczy. I starą zaprawę murarską. No arcyciekawe. Normalnie by ten kamień można było wydłubać, postawić w gablocie w muzeum historycznym, gdzie by go nikt nigdy nie obejrzał prócz prowadzanych tam obowiązkowo wycieczek z podstawówki. A tymczasem z tego kamienia udało się wyciągnąć opowieść o historii miasta i państwa, gospodarce (także w kontekście całej Europy) od XIII wieku, o obronności, ale także bardziej przyziemnie - o codziennym życiu, rozrywkach, strojach itp. Do tego wszystkiego nakręcili z rewelacyjnymi efektami komputerowymi ciekawe filmiki, dali prezentacje a nawet gry dla dzieci na ekranach dotykowych, no i proszę, można nad głupim kamieniem i paroma ogryzkami noży spędzić w podziemnych korytarzach półtorej godziny i się nie nudzić.
Do kompletu - MOCAK, którego koncepcja powstała w 2004 roku (warszawskiego MSN, o ile mnie szybki risercz nie zmylił, w 2005) i już od 2010 ma nową, bardzo atrakcyjną siedzibę. Akurat na wystawy trafiliśmy takie średnie, ale nawet gdyby były absolutnie słabe, to dla samego obejrzenia budynku warto się tam wybrać.
Sukiennice po remoncie też dają radę, oczywiście nie mówię o pasażu oferującym możliwość zakupu pluszowego smoka tudzież niedźwiedziej skóry przed kominek, ale o galerii. Ładna, stylowo zrobiona, bardzo elegancka. Obrazy jak obrazy, ale ta galeria... ;>
Dobra, a ze spraw bardziej przyziemnych:
- noce.pl - spoko system rezerwacji noclegów, zwłaszcza jak się porówna ceny z cenami pokoi w krakowskich hostelach;
- ambasada śledzia - twórczo rozwinięty koncept 4/8; owszem, są napoje za 4 PLN (BTW, w Krakowie wódka za 4 PLN to ciągle 40 a nie warszawska licha 20) i przekąski za 8, ale oprócz tego jest bardziej rozbudowane menu drinków i żarcia, także nawet posiedzieć chwilę da się;
- moaburger - odkąd obejrzałem pulp fiction, miałem ochotę na takiego porządnego burgera, ale nie z maczka czy burger kinga; szukałem i nie znajdowałem. W knajpach sportowych - suche gówno; w love krowe - jakaś fanaberia w ciabacie, której się do ust nie da włożyć. I wtem! Na takie miejsce w Warszawie czekam, od takich burgerów chcę tyć.
Generalnie spoko było.
Mieszka mi się zdecydowanie lepiej w Warszawie, ale od mojej ostatniej wizyty w Krakowie znacznie się to miasto zrobiło fajniejsze.
No może nie aż tak fajne jak ten oto garbus z wielkimi kostkami przy lusterku, ale nieomal. Przede wszystkim robi wrażenie dworzec kolejowy - prawie gotowy - do spółki z dworcem autobusowym. To, że ten cały system jest połączony, sensownie oznakowany i do tego połączony z podziemnym tramwajem, to już jest panie jakaś hameryka. Wyświetlacze z czasem odjazdu kolejnych tramwajów na przystankach (nie zwróciłem uwagi, czy tylko tej zmodernizowanej linii czy wszystkich, w związku z tym nie wiem czy Warszawa ma mieć kompleksy czy tylko nie powinna się puszyć), do tego w miarę sensownie działający priorytet na skrzyżowaniach (choć nie na wszystkich), no i przede wszystkim coś, co mi się wydaje rozwiązaniem absolutnie genialnym, a jakoś w Warszawie ciągle nie wdrażanym na szeroką skalę - środkowe pasy ruchu łączone dla tramwajów i autobusów, ze wspólnymi przystankami.
Generalnie jewropa i to ładniejsza niż w wydaniu warszawskim.
Co do atrakcji turystycznych, to jestem pod ogromnym wrażeniem podziemi rynku. Idealny przykład tego, jak zrobić coś z niczego i trzepać na tym fenomenalną kasę. Otóż odkryto podziemia. Kamienie znaczy. I starą zaprawę murarską. No arcyciekawe. Normalnie by ten kamień można było wydłubać, postawić w gablocie w muzeum historycznym, gdzie by go nikt nigdy nie obejrzał prócz prowadzanych tam obowiązkowo wycieczek z podstawówki. A tymczasem z tego kamienia udało się wyciągnąć opowieść o historii miasta i państwa, gospodarce (także w kontekście całej Europy) od XIII wieku, o obronności, ale także bardziej przyziemnie - o codziennym życiu, rozrywkach, strojach itp. Do tego wszystkiego nakręcili z rewelacyjnymi efektami komputerowymi ciekawe filmiki, dali prezentacje a nawet gry dla dzieci na ekranach dotykowych, no i proszę, można nad głupim kamieniem i paroma ogryzkami noży spędzić w podziemnych korytarzach półtorej godziny i się nie nudzić.
Do kompletu - MOCAK, którego koncepcja powstała w 2004 roku (warszawskiego MSN, o ile mnie szybki risercz nie zmylił, w 2005) i już od 2010 ma nową, bardzo atrakcyjną siedzibę. Akurat na wystawy trafiliśmy takie średnie, ale nawet gdyby były absolutnie słabe, to dla samego obejrzenia budynku warto się tam wybrać.
Sukiennice po remoncie też dają radę, oczywiście nie mówię o pasażu oferującym możliwość zakupu pluszowego smoka tudzież niedźwiedziej skóry przed kominek, ale o galerii. Ładna, stylowo zrobiona, bardzo elegancka. Obrazy jak obrazy, ale ta galeria... ;>
Dobra, a ze spraw bardziej przyziemnych:
- noce.pl - spoko system rezerwacji noclegów, zwłaszcza jak się porówna ceny z cenami pokoi w krakowskich hostelach;
- ambasada śledzia - twórczo rozwinięty koncept 4/8; owszem, są napoje za 4 PLN (BTW, w Krakowie wódka za 4 PLN to ciągle 40 a nie warszawska licha 20) i przekąski za 8, ale oprócz tego jest bardziej rozbudowane menu drinków i żarcia, także nawet posiedzieć chwilę da się;
- moaburger - odkąd obejrzałem pulp fiction, miałem ochotę na takiego porządnego burgera, ale nie z maczka czy burger kinga; szukałem i nie znajdowałem. W knajpach sportowych - suche gówno; w love krowe - jakaś fanaberia w ciabacie, której się do ust nie da włożyć. I wtem! Na takie miejsce w Warszawie czekam, od takich burgerów chcę tyć.
Generalnie spoko było.
niedziela, 8 kwietnia 2012
Stasiuk, Andrzej: Biały Kruk
[Gąsior] Siedział na honorowym miejscu, jeśli w tym burdelu było jakieś honorowe miejsce, w każdym razie w środku, a może ten środek sam się zrobił, bo wszyscy na niego patrzyli. A on grał, podśpiewywał i trochę się uśmiechał do samego siebie. Jak zwykle, gdy grał. Wyglądał jak jakiś guru sprzed dwudziestu paru lat.
[...]
Jakaś czarna, krótko obcięta, powolutku sunęła w jego stronę, po centymetrze, zielonym drelichem po podłodze, a ja czekałem, kiedy nadzieje się na jakąś zadrę i kwiknie. Na pewno by kwiknęła. Skóra i kości. Nie ten królewski tyłek, jaki niedawno zdobyłem, nie ten sprzed lat kilkunastu, gdy tamta wyskakiwała w środku nocy z łóżka, goła i biała w świetle ulicznej latarni, i coś tam na siebie narzucając, przestępowała moje ciało, idąc do łazienki.
[s. 143-145]
Stefan mówi, że to książka o niczym, ew. o przyrodzie. I że wybrany przeze mnie cytat - który, przyznaję uczciwie, wybrałem wyłącznie ze względu na zachwycającą frazę o królewskim tyłku - wyłącznie to potwierdza.
Ja jednak uczepiłem się wątku poszukiwania własnego miejsca w świecie, próby odciśnięcia własnego piętna. W takim sensie, że dziadkowie mieli wojnę i powstanie, rodzice stan wojenny czy obalanie muru, a my...?1 No, my też byśmy coś chcieli. Przy czym to mi się tak interpretuje - jako próba buntu przeciwko miałkości świata dookoła - ale przecież autor to jest rocznik 1960. Spora część książek Stasiuka ma mocne podstawy autobiograficzne, więc siłą rzeczy i tutaj ich szukam, choć może niepotrzebnie. Może to po prostu dobra książka trącająca czułe struny niezależnie od przynależności pokoleniowej?
A może Stefan ma rację i to po prostu książka o przyrodzie a ja nadinterpretuję.
[1] A "nam" zostało już tylko włączenie się do ruchu oburzonych, hue hue hue.
Sufin, Michał: Warszawskie wersety
Godzinę poświęcona na przeczytanie tego czegoś należy uznać za straconą. Na skomentowanie nie mogę poświęcić bez poczucia, że marnuję energię, więcej niż minuty. Rzyg, bełkot i kompletna kupa z muchą. Stosowanie techniki zlewu a. strumienia świadomości, tworzenie książek pijackich czy narkomańskich też wymaga pewnych umiejętności. Patrz: większość Nahacza czy Niehalo Karpowicza.
Po lekturze zostaje takie wrażenie obcowania z czterolatkiem, który się obsikał w ramach buntu przeciwko światu i myśli, że dokonał przełomu w sztuce współczesnej.
Po lekturze zostaje takie wrażenie obcowania z czterolatkiem, który się obsikał w ramach buntu przeciwko światu i myśli, że dokonał przełomu w sztuce współczesnej.
wtorek, 20 marca 2012
Jaskułke & Wyleżoł: DuoDram - Fabryka Trzciny, 13.02.2012
Dzięki Bako mieliśmy z Karlo wejściówkę na koncert w Fabryce Trzciny. Ja tam się na takiej muzyce za dobrze nie znam, ale
generalnie to super. Muzycznie bardzo wciągające, bałem się, że się wynudzę, ale nic podobnego. Nawet spokojniejsze kawałki rozgrywali między sobą w taki sposób, że nie usypiały, nabierały energii.
No i wyczuwalne jest takie napięcie między nimi, jak do siebie nawzajem podają muzykę, czasem tak jakby się droczyli lekko. Także wizualnie też bardzo fajnie. Spoko.
A w FT byłem pierwszy raz. Daleko jak jasna cholera, ale miejsce robi dobre wrażenie. Akustycznie daje radę, organizacyjnie bdb.
No i wyczuwalne jest takie napięcie między nimi, jak do siebie nawzajem podają muzykę, czasem tak jakby się droczyli lekko. Także wizualnie też bardzo fajnie. Spoko.
A w FT byłem pierwszy raz. Daleko jak jasna cholera, ale miejsce robi dobre wrażenie. Akustycznie daje radę, organizacyjnie bdb.
Więcej KitKatów
Otóż Michał znowu był w Japonii i znowu dostałem paszę. Dobrą.
Od lewej wystąpili:
--
Poprzednie: http://witoldwoicki.blogspot.com/2011/07/kitkat.html
Od lewej wystąpili:
- sernik z truskawkami: słodki, sernikowaty, w białej czekoladzie. Może nieco za słodki;
- ciemny miód: słodki, ale wyraźnie złamany goryczką. Zanim się dowiedziałem, że to ciemny miód, to podejrzewałem go przez chwilę o bycie jakąś słodzoną soją; biała czekolada;
- migdałowe tofu: OK, zdecydowanie bardziej migdałowe niż tofu, nieco nawet zbyt migdałowe i za słodkie, ale bez dramatu. Też w białej czekoladzie.
--
Poprzednie: http://witoldwoicki.blogspot.com/2011/07/kitkat.html
środa, 25 stycznia 2012
Dlaczego Szwedzi są skazani na wyginięcie?
No cóż, z kilku powodów. Może żaden z nich osobno nie jest jakiegoś specjalnego kalibru, ale połączone ze sobą niestety oznaczają, że Szwedzi nie mają szans. Niechybnie wyginą w ciągu kilku najbliższych lat - no, optymistycznie daję im góra dekadę.
Po pierwsze, żłopią nieprzyzwoite ilości kawy. Zaczynają dzień od kawy, idą do pracy, gdzie piją kawę, podczas wszystkich rozmów zawodowych zalewają się kawą, spotkania towarzyskie umawiają w kawiarniach. Kawa na wieczór? Jasne! Co na złapanie oddechu po wyjściu z łóżka? Proste - kawa! Kiedy nie możesz zasnąć w środku nocy? Mała kaweczka! A kiedy nie masz czasu zjeść obiadu? Hm... kolejna kawa powinna pomóc. Przy takich hektolitrach kawy, jakie wypija codziennie przeciętny Szwed, większości z nich wkrótce po prostu staną pikawy.
Po drugie, pieprzą się z kim popadnie na prawo i lewo, idą do wyra ze świeżo poznanymi osobami i raczej nie myślą o zabezpieczeniach. Biorąc pod uwagę, że część z nich regularnie korzysta z usług nielegalnie sprowadzonych do kraju prostytutek z państw byłego ZSRR można spokojnie założyć, że kogo za chwilę nie wykończy kofeina, tego wkrótce dobiją choroby weneryczne.
Po trzecie, są zasadniczo nienormalni. Mogłoby się wydawać, że Szwecja to zasadniczo kraj ludzi uśmiechniętych, optymistów, zadowolonych z siebie, uczciwych i prawdomównych, że typowy Szwed żyje w miarę dostatnio i nie ma powodów do popadania w szaleństwo, do szukania ukojenia w zbrodni lub do popełniania nadużyć finansowych czy innego typu. Ale okazuje się, że to kraj szaleńców. Większość autorytetów to zamaskowani zbrodniarze, większość szanowanych prezesów wielkich firm to kryminaliści, psychopatyczni mordercy, pedofile lub przynajmniej malwersanci czy przestępcy gospodarczy. Statystycznie - tak z połowa ma drugie, mroczne życie, które skrzętnie maskuje na codzień, a w ramach którego oddaje się zwykle mordowaniu współbraci. Tych, oczywiście, którzy jeszcze nie umarli od kawy czy syfilisu.
Po czwarte wreszcie, ta druga połowa Szwedów, która nie jest bandą psychopatów, jest z kolei zbiorem uroczo naiwnych durni. Durni, którzy ufają innym ludziom. Którzy w podejrzanych sytuacjach zadają proste pytania i wierzą w uzyskane odpowiedzi. Bo odpowiadającemu dobrze z oczu patrzy. I wiadomo, że jest uczciwym człowiekiem. "Zamordowałaś z zimną krwią swojego kolegę? Bo wiesz, znaleźliśmy Twoje odciski palców na pistolecie, więc wypada zapytać..." - "Ależ nie, w żadnym wypadku, to nie ja!" - "Aha, no tak, dziękuję, wierzę Ci.", case closed, uniewinnienie. Jeśli o kimś wiemy, że jest uczciwy i lojalny, to po prostu wiemy, kropka. Nienagannej postawy moralnej można dowieść wyłącznie wierząc w nienaganną postawę moralną innych. Inna metoda to absurd! Oczywiście da się znaleźć takich Szwedów, którzy prezentując nienaganną postawę moralną potrafią jednakowoż krytycznie podchodzić do tego, co im bliźni mówią czy pokazują, ale to pojedyncze przypadki. Zasadniczo od premiera rządu, przez policjantów po sprzątaczy w szpitalach, uczciwy Szwed jest uczciwy i po prostu wie, że inni ludzie dookoła niego są uczciwi. Jeśli na przykład proszą o podpisanie podejrzanego dokumentu, to w dobrej wierze i na pewno nie ma w tym nic złego. Co - w dużym skrócie - oznacza, że niewielu jest w Szwecji ludzi, którzy są w stanie obronić się przed poczynaniami psychopatów wzmiankowanych w punkcie poprzednim.
Po piąte i ostatnie, te niedobitki, które pozostaną przy życiu pomimo zawału, kiły i ataków psychopatów, wkrótce wymrą z głodu, z braku wody, ewentualnie zdziczeją bez prądu etc. etc. Szwedzki przemysł bowiem, jak się okazuje, jest głęboko niewydolny w zasadzie w każdej gałęzi gospodarki - pazerni kapitaliści już rozkradli prawie wszystko, trzymają się tylko te firmy, które żyją z wyzysku dzieci w krajach dalekiego wschodu, a i te wkrótce padną, zdemaskowane przez nielicznych uczciwych dziennikarzy. No chyba że wcześniej, z powodów wymienionych wyżej, wymrze całe społeczeństwo, które mogłoby je napiętnować. Ale to w zasadzie na jedno wychodzi, błędne koło.
***
Pierwszą część trylogii Stiega Larssona Millennium łyknąłem w nocy z soboty na niedzielę. Skończyłem o 4 rano, nie mogłem się oderwać. Drugą przeczytałem w poniedziałek - popołudniem i wieczorem. Trzecią złapałem od razu po skończeniu drugiej, ale opanowałem się po paru stronach i poszedłem spać. Wróciłem następnego dnia i do wieczora było po temacie.
Pomijając w miarę oczywistą (i chyba potwierdzoną przez rekordową światową sprzedaż) sprawę, czyli to, że są to po prostu cholernie dobre kryminały, to po prostu zakochałem się w rozmachu powieściowym tych książek. Dbałość o detale rzuca na kolana, a niespieszność rozwijania akcji - jeśli bohaterka ma wolne popołudnie i idzie na zakupy, to idziemy na zakupy z nią, i choćby lista zakupów miała zająć pół strony maszynopisu to dowiemy się: co kupiła, po co, co z tym chce zrobić i ile zapłaciła - pozwala po prostu zanurzyć się w lekturze i zapomnieć o wszystkim dookoła.
Fafnastyczne. Tylko o tych Szwedach to jeszcze będę musiał doczytać, bo moje rozumowanie jest niby bezbłędne, a jednak coś mi mówi, że w takim układzie Szwedzi powinni byli wyginąć już dawno temu. A jakoś żyją, książki nawet piszą*.
--
* No dobra, ten jeden akurat już nie żyje i pewnie pośrednio przyczyniła się do tego kawa. Banda cholernych paradoksów.
Po pierwsze, żłopią nieprzyzwoite ilości kawy. Zaczynają dzień od kawy, idą do pracy, gdzie piją kawę, podczas wszystkich rozmów zawodowych zalewają się kawą, spotkania towarzyskie umawiają w kawiarniach. Kawa na wieczór? Jasne! Co na złapanie oddechu po wyjściu z łóżka? Proste - kawa! Kiedy nie możesz zasnąć w środku nocy? Mała kaweczka! A kiedy nie masz czasu zjeść obiadu? Hm... kolejna kawa powinna pomóc. Przy takich hektolitrach kawy, jakie wypija codziennie przeciętny Szwed, większości z nich wkrótce po prostu staną pikawy.
Po drugie, pieprzą się z kim popadnie na prawo i lewo, idą do wyra ze świeżo poznanymi osobami i raczej nie myślą o zabezpieczeniach. Biorąc pod uwagę, że część z nich regularnie korzysta z usług nielegalnie sprowadzonych do kraju prostytutek z państw byłego ZSRR można spokojnie założyć, że kogo za chwilę nie wykończy kofeina, tego wkrótce dobiją choroby weneryczne.
Po trzecie, są zasadniczo nienormalni. Mogłoby się wydawać, że Szwecja to zasadniczo kraj ludzi uśmiechniętych, optymistów, zadowolonych z siebie, uczciwych i prawdomównych, że typowy Szwed żyje w miarę dostatnio i nie ma powodów do popadania w szaleństwo, do szukania ukojenia w zbrodni lub do popełniania nadużyć finansowych czy innego typu. Ale okazuje się, że to kraj szaleńców. Większość autorytetów to zamaskowani zbrodniarze, większość szanowanych prezesów wielkich firm to kryminaliści, psychopatyczni mordercy, pedofile lub przynajmniej malwersanci czy przestępcy gospodarczy. Statystycznie - tak z połowa ma drugie, mroczne życie, które skrzętnie maskuje na codzień, a w ramach którego oddaje się zwykle mordowaniu współbraci. Tych, oczywiście, którzy jeszcze nie umarli od kawy czy syfilisu.
Po czwarte wreszcie, ta druga połowa Szwedów, która nie jest bandą psychopatów, jest z kolei zbiorem uroczo naiwnych durni. Durni, którzy ufają innym ludziom. Którzy w podejrzanych sytuacjach zadają proste pytania i wierzą w uzyskane odpowiedzi. Bo odpowiadającemu dobrze z oczu patrzy. I wiadomo, że jest uczciwym człowiekiem. "Zamordowałaś z zimną krwią swojego kolegę? Bo wiesz, znaleźliśmy Twoje odciski palców na pistolecie, więc wypada zapytać..." - "Ależ nie, w żadnym wypadku, to nie ja!" - "Aha, no tak, dziękuję, wierzę Ci.", case closed, uniewinnienie. Jeśli o kimś wiemy, że jest uczciwy i lojalny, to po prostu wiemy, kropka. Nienagannej postawy moralnej można dowieść wyłącznie wierząc w nienaganną postawę moralną innych. Inna metoda to absurd! Oczywiście da się znaleźć takich Szwedów, którzy prezentując nienaganną postawę moralną potrafią jednakowoż krytycznie podchodzić do tego, co im bliźni mówią czy pokazują, ale to pojedyncze przypadki. Zasadniczo od premiera rządu, przez policjantów po sprzątaczy w szpitalach, uczciwy Szwed jest uczciwy i po prostu wie, że inni ludzie dookoła niego są uczciwi. Jeśli na przykład proszą o podpisanie podejrzanego dokumentu, to w dobrej wierze i na pewno nie ma w tym nic złego. Co - w dużym skrócie - oznacza, że niewielu jest w Szwecji ludzi, którzy są w stanie obronić się przed poczynaniami psychopatów wzmiankowanych w punkcie poprzednim.
Po piąte i ostatnie, te niedobitki, które pozostaną przy życiu pomimo zawału, kiły i ataków psychopatów, wkrótce wymrą z głodu, z braku wody, ewentualnie zdziczeją bez prądu etc. etc. Szwedzki przemysł bowiem, jak się okazuje, jest głęboko niewydolny w zasadzie w każdej gałęzi gospodarki - pazerni kapitaliści już rozkradli prawie wszystko, trzymają się tylko te firmy, które żyją z wyzysku dzieci w krajach dalekiego wschodu, a i te wkrótce padną, zdemaskowane przez nielicznych uczciwych dziennikarzy. No chyba że wcześniej, z powodów wymienionych wyżej, wymrze całe społeczeństwo, które mogłoby je napiętnować. Ale to w zasadzie na jedno wychodzi, błędne koło.
***
Pierwszą część trylogii Stiega Larssona Millennium łyknąłem w nocy z soboty na niedzielę. Skończyłem o 4 rano, nie mogłem się oderwać. Drugą przeczytałem w poniedziałek - popołudniem i wieczorem. Trzecią złapałem od razu po skończeniu drugiej, ale opanowałem się po paru stronach i poszedłem spać. Wróciłem następnego dnia i do wieczora było po temacie.
Pomijając w miarę oczywistą (i chyba potwierdzoną przez rekordową światową sprzedaż) sprawę, czyli to, że są to po prostu cholernie dobre kryminały, to po prostu zakochałem się w rozmachu powieściowym tych książek. Dbałość o detale rzuca na kolana, a niespieszność rozwijania akcji - jeśli bohaterka ma wolne popołudnie i idzie na zakupy, to idziemy na zakupy z nią, i choćby lista zakupów miała zająć pół strony maszynopisu to dowiemy się: co kupiła, po co, co z tym chce zrobić i ile zapłaciła - pozwala po prostu zanurzyć się w lekturze i zapomnieć o wszystkim dookoła.
Fafnastyczne. Tylko o tych Szwedach to jeszcze będę musiał doczytać, bo moje rozumowanie jest niby bezbłędne, a jednak coś mi mówi, że w takim układzie Szwedzi powinni byli wyginąć już dawno temu. A jakoś żyją, książki nawet piszą*.
--
* No dobra, ten jeden akurat już nie żyje i pewnie pośrednio przyczyniła się do tego kawa. Banda cholernych paradoksów.
wtorek, 17 stycznia 2012
Collet-Serra, Jaume: The Unknown
Spoko. Spoko, ale bez rewelki. Nawet się nieco zdziwiłem rozwinięciem fabuły, więc lekki suspens był, choć ogólnie to taka trochę słabsza, gorsza i spóźniona wersja Bourne'a. Ale ja od dłuższej chwili czekam na coś równie ekscytującego jak trylogia Bourne'a, więc dobre i to.
http://www.imdb.com/title/tt1401152/
http://www.imdb.com/title/tt1401152/
Nic nie powiem
Przeczytałem w ciągu ostatnich kilku dni:
- Włodzimierz Kowalewski: Powrót do Breitenheide
- Milan Kundera: Życie jest gdzie indziej
- Milan Kundera: Tożsamość
- Zbigniew Kruszyński: Ostatni raport
wtorek, 3 stycznia 2012
Favreau, Jon: Cowboys & Aliens
Słodki jezu, jaka kosmiczna bzdura. Ale poza tym świetny film, naprawdę. Wszystko w nim jest, straszne potwory, tajemnicze zagadki, spektakularne efekty i wielkie wybuchy, prawdziwi mężczyźni (w tym James Bond), strzelaniny, pościgi i ucieczki, no i wielka miłość. Tylko szkoda, że gołej Olivii Wilde nie ma więcej. No ale nie można mieć wszystkiego.
I bohaterski młody chłopiec! Bohaterski młody chłopiec jest moim absolutnym faworytem!
http://www.imdb.com/title/tt0409847/
I bohaterski młody chłopiec! Bohaterski młody chłopiec jest moim absolutnym faworytem!
http://www.imdb.com/title/tt0409847/
poniedziałek, 2 stycznia 2012
Kundera, Milan: Śmieszne miłości
Marcin nazywa to "rejestracją". Opiera się na swoich bogatych doświadczeniach, które doprowadziły go do konkluzji, że nie tak ważne jest dziewczynę uwieść, jak - mając pod tym względem dość wysokie wymagania jakościowe - znać zawsze wystarczającą ilość dziewcząt, których dotychczas nie uwiedliśmy.
Dlatego też twierdzi, że należy stale, wszędzie i przy każdej okazji prowadzić szeroko zakrojoną rejestrację, zapisywać w notesie czy w pamięci (Marcin polega głównie na pamięci) imiona kobiet, które nas zainteresowały i z którymi moglibyśmy się skontaktować.
Kontaktacja - to już wyższa faza działania i oznacza, że z daną kobietą spotkamy się, nawiążemy znajomość i potrafimy pozyskać jej względy.
Kto lubi z dumą spoglądać w przeszłość, przywiązuje wagę do imion kobiet zdobytych, ale kto patrzy naprzód, w przyszłość, musi starać się przede wszystkim o to, żeby mieć pod dostatkiem kobiet zarejestrowanych i skontaktowanych.
Wyżej niż kontaktacja bowiem stoi już tylko ostatni etap działania, a ja chętnie podkreślam - aby zasłużyć na uznanie Marcina - że ci, którzy dążą wyłącznie do tego ostatniego etapu, to mężczyźni prymitywni i niewiele warci, którzy przypominają mi wsiowych futbolistów, rzucających się bezmyślnie na bramkę przeciwnika i zapominających, że do gola i wielu następnych goli, nie wiedzie jedynie zwariowana chęć strzelenia bramki, ale przede wszystkim precyzyjna i solidna gra na boisku.
Złote jabłko wiecznej tęsknoty, s. 43-44.
David Gordon Green: Your Highness
Myślałem, że będzie jajcarskie, autoironiczne fantasy, pełne mrugnięć oka i popkulturowych odwołań, plus Natalie Portman.
Okazało się, że to 100 minut lepszych lub gorszych, ale przeważnie gorszych żartów o dupczeniu, plus Natalie Portman.
No cóż, mogło być gorzej. Mogło nie być Natalie Portman.
Technikalia: http://www.imdb.com/title/tt1240982/
Okazało się, że to 100 minut lepszych lub gorszych, ale przeważnie gorszych żartów o dupczeniu, plus Natalie Portman.
No cóż, mogło być gorzej. Mogło nie być Natalie Portman.
Technikalia: http://www.imdb.com/title/tt1240982/
niedziela, 1 stycznia 2012
Robinson, Bruce: The Rum Diary
Miał być zabawny film, wyszedł zbiór dowcipów bez puenty.
Z plusów, to Depp gra jak zwykle bardzo fajnie, role podpitych gości wychodzą mu perfekcyjnie. Dowcipy o pijaństwie lub o kacu też są (mniej lub bardziej, ale często bardziej) zabawne; w sumie to taki samograj, no bo umówmy się - każdy wie jak to jest, "a pamiętasz jak w zeszłą sobotę..." i te sprawy. Giovanni Ribisi jako Moburg też dobry, a scena pod koniec, z przemówieniem Hitlera, prze-mistrzowska.
Z minusów, to kiedy seria żartów w końcu ma doprowadzić naszego bohatera do wewnętrznej przemiany i odnalezienia kierunku w życiu, to odnajduje on ten kierunek jak ostatnia pipa, a motywy całej przemiany są niezrozumiałe a jej wykonanie tak patetyczne, że ostatecznie niewiarygodne. A kiedy ona już następuje, i oczekiwalibyśmy jakiejś zgrabnej puenty, typu pierwszy sukces na tej nowej drodze, to film się kończy i dostajemy planszę informacyjną, że in real life te sukcesy były.
Rozumiem, że reżyser filmu na podstawie książki (napisanej w jakiejś części na podstawie osobistych doświadczeń) ma umiarkowane możliwości zmiany zakończenia, ale cóż, efekt jest jaki jest: pozostaje niedosyt i wrażenie braku elementu spajającego historię.
Aha, i główna bohaterka jakaś taka brzydka, jak gorsza wersja Scarlett Johansson.
Technikalia: http://www.imdb.com/title/tt0376136/
Z plusów, to Depp gra jak zwykle bardzo fajnie, role podpitych gości wychodzą mu perfekcyjnie. Dowcipy o pijaństwie lub o kacu też są (mniej lub bardziej, ale często bardziej) zabawne; w sumie to taki samograj, no bo umówmy się - każdy wie jak to jest, "a pamiętasz jak w zeszłą sobotę..." i te sprawy. Giovanni Ribisi jako Moburg też dobry, a scena pod koniec, z przemówieniem Hitlera, prze-mistrzowska.
Z minusów, to kiedy seria żartów w końcu ma doprowadzić naszego bohatera do wewnętrznej przemiany i odnalezienia kierunku w życiu, to odnajduje on ten kierunek jak ostatnia pipa, a motywy całej przemiany są niezrozumiałe a jej wykonanie tak patetyczne, że ostatecznie niewiarygodne. A kiedy ona już następuje, i oczekiwalibyśmy jakiejś zgrabnej puenty, typu pierwszy sukces na tej nowej drodze, to film się kończy i dostajemy planszę informacyjną, że in real life te sukcesy były.
Rozumiem, że reżyser filmu na podstawie książki (napisanej w jakiejś części na podstawie osobistych doświadczeń) ma umiarkowane możliwości zmiany zakończenia, ale cóż, efekt jest jaki jest: pozostaje niedosyt i wrażenie braku elementu spajającego historię.
Aha, i główna bohaterka jakaś taka brzydka, jak gorsza wersja Scarlett Johansson.
Technikalia: http://www.imdb.com/title/tt0376136/
Sapkowski, Andrzej: Trylogia husycka
Z lekkim opóźnieniem (ale się dąsałem za porzucenie Wiedźmina) - łyknąłem Narrenturm, Bożych bojowników i Lux perpetua. Każda książka ok. 600 stron, na każdą jedno popołudnie + wieczór. W miarę możliwości - bez przerwy. Ekscytacji nie ma, ale to naprawdę dobrze napisana, wciągająca fantastyka (historyczna bo historyczna, ale fantastyka). Trochę bardziej niż w książkach wiedźmińskich zauważalne pewne charakterystyczne dla autora, a na dłuższa metę irytujące sztuczki formalne, ale generalnie bardzo spoko.
Subskrybuj:
Posty (Atom)