niedziela, 6 maja 2012

Witkowski, Michał: Barbara Radziwiłłówna z Jaworzna-Szczakowej

Skończyło się ze ścierkami to ruszyliśmy z takimi plastikowymi kwiatami w plastikowych doniczkach. Rodzina zahaczona w "Społem" wydała prikaz, żeby na każdym, kurwa, parapecie we wszystkich oddziałach były te kwiatki, bo taki jest wymóg sanepidu do spraw kwiatków. A też w ośrodkach wypoczynkowych społemowskich, w stołówkach społemowskich i w halach produkcyjnych, ponieważ bhp mówi, że na przemęczenie najlepszy jest kontakt z przyrodą. Waćpan się śmiejesz.

Nie, ja przyrodę polską najbardziej kocham. Być może gdzie indziej są ziemie piękniejsze, być może są nawet i jakieś ciepłe kraje, z Murzynami, z palmami i ostrym słońcem, z drinkami i parasolkami w kieliszkach. Lecz ja w to nie wierzę. To narkotyk, który na nas wymyślił zgniły Zachód. Żebyśmy tam pojechali i spadli, ponieważ nawet dziecko wie, że tam chodzą do góry nogami. A nawet jakbym wierzył, to powiem słowami piosenki, że "sercu jest droższa piosenka nad Wisłą. I piaski Mazowsza". Niestety, ale nad Wisłą. jest to może krajobraz bardziej monotonny i stonowany, jest szaro i zimno, ale to jest szlachetniejsze od tego tańczenia salsy i żarcia owoców morza. Tu, w kraju sosny, człowiek się zaduma i skupi. Tu, gdzie polskie plemię, dymy, jesienie, ogólnie pojęta rojmatyka. Znaczy - romantyka. Wystarczy pokopać i zaraz bursztyn. Albo hełm. Od biedy puszka po tuszonce. Już od tylu lat nasi wielcy pisarze i poeci w wierszach, a przede wszystkim w piosenkach opiewają te nasze zimne jesienie, wiosny, zimową zamarzniętą jarzębinę i głóg, badyle... Ci z Zachodu by chcieli, żebyśmy wszyscy pojechali do tych ciepłych krajów, wyemigrowali, to są numery stare i znane od czasów wojen krzyżackich. Na poniewierkę, na zatratę. Żeby nas zjadły krokodyle albo żebyśmy w slumsach, w fawelach zamieszkali z Murzynem, ze skośnookim. Bo wtedy oni, to znaczy głównie Niemcy i Francuzi, tu by wykupili działki za dewizy, tu by się wprowadzili, pozmieniali napisy na szwabichę, na gotyk. [...]
Oni już dobrze wiedzą, co dobre, że nasze ziemie od Odry do Buga to są te, no... Jezu, jak to się nazywało? Jak się nazywały te ziemie, co moje ciotki miały majątek? O! O! czarnoziemy, proszę bardzo, najbardziej urodzajne!
[s. 220-221]

Świetnie mi się to czytało, bo Michał Witkowski po prostu świetnie pisze, ale po przeczytaniu nie bardzo wiedziałem co myśleć. No... niby wszystko tak, sympatyczna opowiastka, ale co z tego?

Z pomocą przyszli koledzy. Najpierw z Pawłem porozmawiałem o peryferyjności miejskiej - o ludziach, którzy żyjąc na Tarchominie czy w Ursusie nie odwiedzają długimi latami centrum miasta, nie chodzą do kin, muzeów, na pikniki, koncerty, parady czy manifestacje, żyją obok i jednocześnie kompletnie poza miastem.
A potem podsłuchałem fragment rozmowy Pawła (ale nie tego samego) i Przemka o peryferyjności, lokalności i "swojskości", nieco w kontekście Stasiuka i nieco w kontekście Lichenia, a odrobinę w kontekście wypowiedzi Stasiuka o Licheniu.

Barbara Radziwiłłówna to jest dokładnie to, czego z Warszawy nie widać. Albo o czym się myśli, że to może kiedyś było ale teraz już nie istnieje, że już poszliśmy do przodu, że cywilizacja, zmiana świadomości, takie tam. To są ludzie opisani w tym tekście. I wielu innych.

Byłoby nierozsądne i niebezpieczne zapomnienie o tym, że oni istnieją. 

Brak komentarzy: