Przysunąłem sobie szpitalne krzesełko do łóżka umierającego, zaszeleściłem gazetą, aby Go ostrzec o powadze chwili, i zacząłem czytać podane wytłuszczonymi literami tezy artykułu:
Det er ikke til at sige præcist, hvornår det ske. Men danske statsborgere føder så få børn og nye indvandrere så mange flere, at danskere af udenlandsk herkomst om mindre end 100 år vil udgøre et flertal i samfundet.
Ale na nic tyle dobrego duńskiego. Żadnej reakcji. Jedynie Ahmed, nie wiem dlaczego, otworzył drzwi, uważnie popatrzył na nas i powoli wyszedł. Zaczynam Mu zatem opowiadać po duńsku treść artykułu pogłębiającego zagadnienie. Gazeta twierdzi, iż cały Zachód wymiera, że białe, czyli europejskie i amerykańskie kobiety nie chcą rodzić dzieci, bo one nie dają im już szczęścia. W dodatku mężczyźni także nie widzą nic dobrego w życiu rodzinnym, często porzucają bliskich i szukają szczęścia na własną rękę. Cały Zachód znieruchomiał w biegu za Pieniądzem (po duńsku ten obraz ma głęboki sens, duński jest o wiele bardziej elastyczny od polskiego i o wiele więcej potrafi znieść niż nasz biedny, nieumiejący godzić przeciwieństw język, wciąż ugniatany wilgotnymi palcami starych profesorów-filologów i zabieganych pań od polskiego, starannie oddzielających "piękny" język od "brzydkiej" rzeczywistości. To oni - i to one - grożą nam strasznymi karami, choć nie śmiercią, gdy popełnimy jakiś błąd, zrobimy kleks, zapomnimy o przecinku. O, gdybym urodził się Duńczykiem, za nic nie chciałbym pisać po polsku, a już z pewnością nie napisałbym w tym języku dialektycznego zdania o "znieruchomiałym w biegu" Zachodzie). Powtórzyłem Umierającemu tezy artykułu, najpierw mówiąc po duńsku, a następnie po polsku: "Nie wiadomo dokładnie, kiedy się to stanie. Obywatele duńscy rodzą tak mało dzieci, a nowi przybysze tak wiele, że za niecałe sto lat Duńczycy obcego pochodzenia stanowić będą większość duńskiego społeczeństwa".
Stanie się to, co prawda, dodaje gazeta, dopiero za sto lat (o ile statystyczna przepowiednia się sprawdzi, co wcale nie jest pewne, ale kto z nas dzisiaj żyjących złapie wtedy za rękę ekspertów?), chociaż Duńczycy już teraz czynią z tej wróżby uzasadnienie swojej wrogości wobec słabszych, tych właśnie, którzy kiedyś, może za sto lat, staną się silniejsi od nich. Jak to - mówią działacze Duńskiej Partii Ludowej, a wśród nich jest i Mette - już za sto lat obcy zabiorą nam to, co nasze, duńskie! Zatem wyrzućmy ich z kraju, i po kłopocie!
Śmieję się, lekko zirytowany i jednocześnie komentuję artykuł Umierającemu. Według mnie, rzecz jest naprawdę zabawna i każdy rozsądny Polak śmiałby się ze mną, choćby dla towarzystwa. Bo kto wie, co będzie za sto lat? Ale On nawet nie rozciągnie warg. Nie ruszy nawet małym palcem. On - nic. Milczy jak trup. Zatem - uwaga, ciągle idę tu szerokim, pewnie prowadzącym w przyszłość tropem wiarygodnej kopenhaskiej gazety - On jest na pewno Duńczykiem. Jestem tego prawie pewien.
[s. 98-99]
Rozważań o (nie)ustającym poczuciu obcości emigranta nie mogę skomentować, bo jestem w tym temacie lajkonikiem, choć polecam lekturę mym kolegom-emigrantom. Ale rozważania o podejściu Europy i Europejczyków, w szczególności zaś państw tak bardzo zachodnich jak Dania, do kwestii imigrantów, do miejsca tych imigrantów w państwowym systemie finansów, do kwestii zacierania i/lub podkreślania różnic kulturowych, były warte lektury. Książka ma już kilka lat, ale tematyka się nie zestarzała, a w coraz większym stopniu zaczęła dotyczyć także Polaków. Przypadki: Holandii, Wielkiej Brytanii.
Ale najlepsze są chyba a tej - niekrótkiej przecież - książce, płynące niespiesznie, od przykładu do przykładu, rozważania o tożsamości narodowej w języku. Czy istniałby Licheń, gdybyśmy mówili po duńsku?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz