poniedziałek, 30 listopada 2009

Haneke, Michael: Biała Wstążka

Technikalia tutaj: http://www.filmweb.pl/f467482/Bia%C5%82a+wst%C4%85%C5%BCka,2009

W recenzjach krytyków ochy, achy, zachwyty, orgazmy, gwiazdek tyle, że wystarczyłoby na obdzielenie generałami jakiejś całkiem sporej armii.
W kinie - 2 godziny nudy.

OK, to jest bardzo ładnie nakręcony film. Ujęcia, scenografia, kostiumy - no nie powiem, że genialne, ale na pewno bardzo przemyślane i bardzo dobre. Ale sama opowieść - ciągnie się, ciągnie, rozpływa w dygresjach, w detalach, w szczegółowo rozrysowanym tle. To, co mnie zwykle zachwyca w książkach, w kinie jest denerwujące.

Doceniam przekaz. Bardzo dobrze została pokazana tradycyjna wiejska społeczność w momencie, w którym umierają jej autorytety: baron jest śmieszny, gdy żona opuszcza go dla włoskiego kochanka; pastor jest tępy wręcz przysłowiową pruską tępotą; lekarz molestuje po kryjomu czternastoletnią córkę i znajduje przyjemność w upokarzaniu kochanki; nauczyciel jest cipą niezdolną do wypowiedzenia bez zająknięcia jednej własnej myśli. A wszyscy dookoła, w szczególności dzieci, mają te autorytety szanować - bo tak jest już świat urządzony, kropka. Trafia do mnie to niesprecyzowane a niepokojące przeczucie, że w takim opresyjnym środowisku musi narodzić się bunt. I to bunt oparty na ślepym gniewie, na potrzebie odreagowania. I że może, nie na pewno, ale może ten gniew, ta agresja, te pokłady frustracji będą miały coś wspólnego z historią Niemiec za kilka, kilkanaście czy dwadzieścia kilka lat.
Ale to nie zmienia faktu, że przez ponad dwie godziny ten film po prostu nudzi. No dobrze, ma coś ważnego do powiedzenia, no dobrze, mówi to ładnie, ale cholera, czemu nie może tego opowiedzieć odrobinkę ciekawiej?

niedziela, 29 listopada 2009

28.11.2009

Korzystając ze słonecznej pogody pojechali my z Maleństwem i Nikosem do Palmir, gdzie rozdziewiczyłem na głupich pstrykankach mój nowy aparat. Jak na małpkę, spisuje się akceptowalnie:




więcej na Picasie.

Wieczorem natomiast udali my się na koniec galaktyki, do Radia Luxembourg, na koncert The Bartenders i Vespy. No i, nie oszukujmy się, był ogień o mur, oporowo. Bartendersi stroili się 50 minut, grali 45, ale już Vespa zaproponowała prawie dwugodzinny set. Po pierwsze, muzyka przy której nie da się nie ruszać. Po drugie, panowie z Vespy są od wczoraj moimi prywatnymi królami konferansjerki. Po trzecie, znowu się zakochałem. Czyli jakby wszystko w porządku.

Chciałem sobie tu elegancko zembedować jakieś nagranko live Vespy, ale okazuje się, że w internetach sama chujnia. Ale wczoraj na koncercie kręcił się klip 100% na żywo żadnego udawania, więc może wkrótce.

środa, 25 listopada 2009

Więź 10/2009: Kijów-Warszawa: nadal wspólna sprawa?

Wyjątkowo sobie zapisuję tę lekturę czasopisma, bo też i po raz pierwszy coś mnie naszło na zakup Więzi. O istnieniu tego szacownego tytułu oczywiście wiedziałem (jak się ostatnio w zawstydzający mnie sposób okazało - nie wszystko), ale nigdy nie czytałem. Magia Facebooka - dodałem sobie Tygodnik Powszechny, na co Więź dodała mnie, co łyknąłem w celach obserwacyjnych. Zauważyłem, że ostatni numer jest poświęcony właśnie Ukrainie, co mnie zaciekawiło na tyle, że postanowiłem sobie kupić. No i tak to poznałem Więź.

Raczej nie będzie to znajomość długotrwała i zażyła. Może długotrwała tak, ale zażyla na pewno nie. Mam po lekturze wrażenie miałkości.
To, że z obu stron nastąpiło po magicznym czasie przełomu 2004 i 2005 roku, rozczarowanie drugą stroną i pewne ochłodzenie kontaktów, nie jest tezą odkrywczą. To po prostu widać, kropka. Dla kogoś, kto mniej-więcej ogarnia bieżące wydarzenia społeczno-polityczne, oraz ma podstawową wiedzę historyczną, także i przyczyny takiego stanu rzeczy nie są sekretem. Nie trzeba do tego tematycznego numeru Więzi.

Historie życiowe mieszkających w Polsce Ukraińców są całkiem ciekawe. Analiza aktualnej sceny politycznej Ukrainy jest bardzo interesująca - nie znałem jej za dobrze. Poruszające jest wspomnienie Mordu Lwowskiego. Poza tym - no niby coś tam jest napisane, ale mam wrażenie, że niepotrzebnie. A to kiepskie wrażenie.

Note to self: Więź więc kupuj, chłopcze miły, tylko jeśli Cię wybitnie zainteresuje temat przewodni.

Herbert, Zbigniew: Hermes, pies i gwiazda

Dojrzałość

Dobre jest to co minęło
dobre jest to co nadchodzi
a nawet dobra jest
teraźniejszość

  W gnieździe uplecionym z ciała
  żył ptak
  bił skrzydłami o serce
  nazywaliśmy go najczęściej: niepokój
  a czasem: miłość

  wieczorami
  szliśmy nad rwącą rzekę żalu
  można się było przejrzeć w rzece
  od stóp do głów

  teraz
  ptak upadł na dno chmury
  rzeka utonęła w piasku

  bezradni jak dzieci
  i doświadczeni jak starcy
  jesteśmy po prostu wolni
  to znaczy gotowi odejść
  
W nocy przychodzi miły staruszek
ujmującym gestem zaprasza
- jak się nazywasz - pytamy strwożeni

- Seneka - tak mówią ci którzy kończyli gimnazjum
a ci ktorzy nie znają łaciny
wołają mnie: umarły

Pijacy

Pijacy są to ludzie, którzy piją do dna i duszkiem.
Ale krzywią się, bo na dnie widzą znów siebie.
Przez szyjkę butelki obserwują dalekie światy. Gdyby
mieli silniejszą głowę i więcej smaku, byliby astronomami.

Piekło

Licząc od góry: komin, anteny, blaszany, pogięty dach. Przez okrągłe okno widać zaplątaną w sznury dziewczynę, którą księżyc zapomniał wciągnąć do siebie i zostawił na pastwę plotkarek i pająków. Niżej kobieta czyta list, chłodzi twarz pudrem i znów czyta. Na pierwszym piętrze młody człowiek chodzi tam i z powrotem i myśli: jak ja wyjdę na ulicę z tymi pogryzionymi wargami i w rozlatujących się butach. W kawiarni na dole pusto, bo to rano. Tylko jedna para w kącie. Trzymają się za ręce. On mówi: "Będziemy zawsze razem. Proszę pana czarną i oranżadę". Kelner idzie szybko za kotarę i tam dopiero wybucha śmiechem.

wtorek, 24 listopada 2009

Saramago, José: Baltazar i Blimunda

Od wschodu do zachodu słońca Baltazar, podobnie jak setki innych mężczyzn, może jest ich siedmiuset, może tysiąc, a może tysiąc dwustu, ładuje na taczki ziemię i kamienie, jeśli idzie o Baltazara, to hakiem przytrzymuje sobie stylisko łopaty, pracuje zaś prawą ręką, w trójnasób zręczną i silną, taka zresztą jest już od piętnastu lat, następnie rusza nie kończąca się procesja Corpus Homini, jeden za drugim wyrzucają gruz na zbocze, przysypując nie tylko las, ale i pola uprawne, przy okazji niejeden ogród z czasów mauretańskich zakończy swój żywot, biedaczysko, przez tyle stuleci rodził delikatną kapustę, świeżutką, chrupiącą sałatę, majeranek, pietruszkę i miętę, a teraz żegnajcie, przepyszne nowalijki, już nie popłynie woda tymi bruzdami, już nie przyjdzie ogrodnik, by rozrzucić kopczyk tamujący wodę i napoić spragnioną grządkę, podczas gdy sąsiednia już się rozkoszuje sytością. Mówi się, że niezbadane są losy świata, lecz jeszcze bardziej niezbadane są losy człowieka, bo może ten, co własnie teraz przechylił taczkę, z której w podskokach potoczyły się w dół kamienie i posypała ziemia, jest własnie owym ogrodnikiem, ale nie, to chyba nie on, bo nawet łza nie zabłysła mu w oku.
[s. 231]

Jak zwykle historia, którą snuje Saramago, rozpływa się, rozrasta pajęczą siecią małych historyjek, dygresji, uwag ogólnych i szczegółowych spostrzeżeń. Niby o niczym, a jednak jak napisane. Można sobie pisać w sumie banały, i może z tego wyjść kupa z muchą, specjalistą od takich tekstowych wydmuszek jest Coelho, ale można pisać niby-banały i jednocześnie coś mówić, witajcie w świecie Saramago.

Generalnie historia jako historia do mnie trafiła tylko po części. Tytułowi Baltazar i Blimunda - wcale. Ale tło: król, klasztor w Mafrze, ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec, Lizbona, jak najbardziej. Przy czym ta książka się w zasadzie czyta sama, więc nawet jeśli podczas lektury Baltazar i Blimunda nie przyciągają wzroku tak, jak by może powinni, to i tak nie jest nudno.

[...] jest to więc dzień taki sam jak inne, padają te same słowa i nikt nie zauważa zdumienia malującego się na twarzy Jana Franciszka, który siedzi przy kominie mimo panującego upału, nawet Blimunda tego nie spostrzegła, była bowiem zajęta Baltazarem, który dopiero co wszedł, powiedział dobry wieczór i poprosił ojca o błogosławieństwo, nie słuchając odpowiedzi, jak się jest synem przez wiele lat, to czasem okazuje się taki brak uwagi, a więc było to tak, Pobłogosław mnie, ojcze, stary powoli podnosi rękę, tak wolno, jakby już tylko na to starczało mu siły, to jego ostatni gest, nie dokończony, gdyż ręka osunęła się na fałdy kapoty, obok drugiej ręki, i gdy Baltazar wreszcie obrócił się, by przyjąć ojcowskie błogosławieństwo, widzi, że stary opiera się o ścianę, ręce zwisają mu bezwładnie, głowa opadła na piersi, Czy ojciec źle się czuje, pytanie jest zupełnie zbędne, zapewne wszyscy by oniemieli, gdyby Jan Franciszek odpowiedział, Umarłem, co byłoby najprawdziwszą z prawd. Polało się trochę zwykłych w takich wypadkach łez, Álvaro Diogo nie poszedł do pracy, Gabriel zaś po powrocie do domu, chcąc nie chcąc, musiał udawać smutnego, choć był w świetnym humorze, wracał bowiem prosto z raju, oby tylko ogień piekielny nie zaczął go przypiekać między udami.
Jan Franciszek pozostawił ogródek i stary dom. Kiedyś miał kawałek ziemi na wzgórzu Vela. Przez całe lata czyścił go z kamieni, by wreszcie motyka sięgnęła pulchnej ziemi. Nie miało to sensu, znów pełno tam kamieni, właściwie po co człowiek przychodzi na ten świat.
[s. 296]

środa, 18 listopada 2009

Spięty: Antyszanty

1. Bez dwóch zdań Spięty jest mistrzem słowa. Teksty, które układa, zarówno fantastycznie brzmią jak i fantastycznie znaczą.

2. Muzycznie - jest różnie. Niektóre kawałki, jak Ma czar karma czy Bajka o śmierci podobają mi się bez dyskusji, inne, jak Opuszczone porty, raczej mi nie podpadają.

3. Ale nawet w tych, które mi nie podpadają, warto zauważyc i docenić mnogość dźwięków - jakieś pobrzękiwania, postukiwania, szmery. Nie wiem, nie umiem ocenić, jak bardzo ta płyta jest szantowa a jak bardzo jest właśnie anty, ale te wszystkie dźwięki tworzą klimat przygody, poszukiwania, wyprawy, ruchu. I ten klimat mi całkowicie podchodzi.

4. A najbardziej mi się Ma czar karma (do odsłuchania na majspejsie spiętego) oraz Kalikimaka, spiratowane przez kogoś:
Kalikimaka

Lankosz, Borys: Rewers

Technikalia: http://www.filmweb.pl/f501455/Rewers,2009
Naprawdę dobry film. Maleństwu nie podobały się wstawki współczesne, ale pomyślałem sobie nad tym trochę, i jednak bez nich nie miałby ten film sensu. Tzn. inaczej - bez nich byłby tylko czarną komedią (kryminałem?) w realiach lat 50. Kontynuacja współczesna robi z tym filmem to, co Andrzej Bart zrobił z wydarzeniami z łódzkiego Getta w Fabryce muchołapek - pokazuje, że o tym, co było, można mówić, można to oceniać, ale nie można jednoznacznie i obiektywnie ocenić.

Poza tym - znakomita gra aktorska, w zasadzie wszystkich poza Agatą Buzek. Rewelacyjnie nakreślone postaci, cudowne dialogi - napisanie czegoś tak czerstwego, tak drażniącego a jednoczesnie tak zabawnego wymaga nie lada kunsztu. Co do Agaty Buzek, to historia jest taka, że ja jej po prostu szczerze nie znoszę, w związku z tym nie jestem w stanie jej obiektywnie ocenić. Nie podobała mi się, ale ona mi się nigdy nie podoba, więc w sumie to nic już nie znaczy.

Jedna rzecz co do tych wstawek współczesnych - młoda Buzek w roli staruszki wypada sztucznie; zdecydowanie lepiej wyszłaby jakaś aktorka w wieku naturalnie staruszkowatym.

I - na marginesie - zaczynam sobie myśleć, że każdy kawałek literatury, do którego dotknie się Bart (autor scenariusza), musi się zmienić w złoto.

wtorek, 17 listopada 2009

Pessoa, Fernando: Przesłanie

Zachód

Dwiema rękami - czynu i Losu -
Odkrywamy. Tym samym gestem, jedna ku niebu
Wznosi pochodnię drżącą i boską,
A druga odsłania welon.

Musiało stać się lub po prostu stało,
Że ręka na Zachodzie welon rozerwała;
To wiedza była duszą, a odwagą ciało
Tej ręki, która odsłaniała.

Mógł być Przypadek, Wola albo Burza -
Ręką, która wzniosła płonącą pochodnię;
Bóg był duszą, a ciałem była Portugalia
Tej ręki, która prowadziła płomień.


Ja tam się na poezji nie znam, jak dla mnie te wiersze są takie sobie, ale pewnie skoro w świat poszła opinia, że Pessoa to najwybitniejszy poeta portugalski, to coś w tym musi być.
To, co mnie w tych wierszach urzeka, to mesjanistyczne przesłanie - dobrze wiedzieć, że nie tylko polscy wieszcze narodowi mieli takie ciągoty do wyjątkowości.

Saramago, José: Rok śmierci Ricardo Reisa

Obmyśla się inne napady. Podczas gdy Portugalia modli się i śpiewa, bo nadszedł okres świąt i pielgrzymek, wiele mistycznych kantyczek, wiele sztucznych ogni i wina, wiele viry a Minho, wiele orkiestr, wiele aniołów o białych skrzydłach za obrazami, w skwarze, który wreszcie jest reakcją nieba na przedłużającą się zimę, bez uchylania się jeszcze od wysłania nam od czasu do czasu rozproszonych deszczów i burz, podczas gdy Tomas Alcaide śpiewa w Teatrze Świętego Ludwika Rigoletto, i Manon, i Toscę, podczas gdy Liga Narodów decyduje się ostatecznie znieść sankcje przeciwko Włochom, podczas gdy Anglicy protestują przeciwko przelotowi sterowca Hindenburg ponad fabrykami i strategicznymi punktami Wielkiej Brytanii, mówi się, że niebawem nastąpi przyłączenie Wolnego Miasta Gdańska do Rzeszy. To już ich problem. Tylko wnikliwe oko i palec wyćwiczony w badaniach kartograficznych potrafiłby odnaleźć na mapie czarną kropkę i barbarzyńskie słowo, to nie z ich powodu nastąpi koniec świata. Bo, w końcu, nie jest dobre dla spokoju domowego ogniska mieszać się w życie sąsiadów, nawarzyli piwa, niech je piją (...)
[s. 343]


Ksiązka napisana znakomicie - język Saramago prowadzi sam siebie, jest dygresyjny, rozpasanie opisowy, czasami autorefleksyjny. To, co się w tej książce dzieje, dzieje się gdzieś w tle, jest jedną z fal tej rzeki opowieści, dzieje się w nagłówkach gazet, w krótkich relacjach z drugiej ręki, które niewykształcona służąca Lidia może, tak jak umie, powtórzyć panu doktorowi Reisowi, w dziwnym, jednorazowym wezwaniu na Policję, którego nie powinno być, ale jednak było, dziwne, ciekawe czemu, może to tylko pomyłka.
Może i lepiej dla Ricardo Reisa, że umarł własnie w 1936 roku - w nastepnych latach coraz trudniej byłoby mu udawać, że można żyć tak, jakby nic dookoła się nie zmieniało.

Do zapamiętania jeszcze kilka absolutnie rewelacyjnych fragmentów:

Pochłonięty porządkami, nie spostrzegł, że zaczęło padać, ale gwałtowne uderzenie deszczu zabębniło o szyby, Co za pogoda, podszedł do okna, żeby spojrzeć na ulicę, zobaczył staruszków na chodniku przed domem, jak owady zwabione światłem, i obaj przejmowali grozą jak insekty, jeden wysoki, drugi niski, każdy z parasolem, z głową uniesioną w górę jak modliszki, tym razem nie przestraszyli się kształtu, który się pojawił i ich obserwował, musiał wzmóc się deszcz, żeby zdecydowali się odejść w dół ulicy, uciekając przed wodą wylewającą się z przepełnionych rynien na dachu, gdy przyjdą do domu, złają ich żony, jeśli takowe posiadają, Cały mokry, jeszcze dostaniesz zapalenia płuc, a później służąca ma się zajmować wielkim panem, a oni odpowiedzą, W mieszkaniu dony Luizy już ktoś mieszka, to samotny mężczyzna, nie widać nikogo więcej, Patrzcie no, takie duże mieszkanie tylko dla jednego człowieka, co za marnotrawstwo, spytacie, skąd one wiedzą, że mieszkanie jest duże, pewnej odpowiedzi nie ma, możliwe, że w czasach dony Luizy przychodziły tam sprzątać, kobiety tego rodzaju chwytają się każdej możliwości, kiedy zarobki mężów są niskie albo gdy on odmawia im pieniędzy, żeby wydawać na wino i kochanki, ida więc wtedy nieszczęsne myć schody i prać ubrania, niektóre się w czymś specjalizują, tylko piorą albo tylko myją schody, i w ten sposób stają się mistrzyniami w swoim fachu, mają zasady, dumne są z bieli prześcieradeł, żółci stopni, o tych mówi się, że mogłyby służyć za obrus na ołtarzu, o tamtych, że można by z nich zjeść marmoladę, gdyby na nie spadła, dokądże to już nas prowadzi dygresja krasomówcza.
[s. 205-206]


Ricardo Reis nie unikał ponownego spotkania przy wyjściu. Rozmawiali, idąc korytarzem, spytał, czy Marcendzie podobała się sztuka, ona odpowiedziała, że trzeci akt ją wzruszył do łez, Przypadkiem zauważyłem, oznajmił on, i na tym zakończyli tę rozmowę, doktor Sampaio przywołał taksówkę, chciał wiedzieć, czy Ricardo Reis będzie im towarzyszył, gdyby przypadkiem zamierzał własnie wrocić do hotelu, byliby zachwyceni, a on odpowiedział, że nie, podziękował, Do jutra, dobranoc, cieszę się, że państwa poznałem, samochód odjechał. Miał ochotę pojechać razem z nimi, ale zdawał sobie sprawę, że byłoby to niestosowne, wszyscy czuliby się skrępowani, zakłopotani, siedzieliby w milczeniu, nie byłoby łatwo znaleźć inny temat rozmowy, a do tego doszłaby jeszcze kwestia miejsc w taksówce, na tylnym siedzeniu nie zmieściliby się we trójkę, doktor Sampaio nie chciałby jechac z przodu i zostawić córki z nieznajomym, tak, nieznajomym, w sprzyjającej ciemności, no cóż, nawet jeśli nie byłoby między nimi najmniejszego kontaktu fizycznego, ciemność zbliżyłaby ich aksamitnymi dłońmi, a jeszcze bardziej zbliżyłyby ich myśli powoli stające się myślami skrywanymi, ale nie tajonymi, nie można by tez posadzić Ricardo Reisa obok kierowcy, nie zaprasza się kogoś po to, aby jechał z przodu, obok licznika, wiadomo, że na końcu trasy siedzący najbliżej czuje się zobowiązany zapłacić, szczególnie, jeśli z powodu przeliczania albo jakichś przeszkód pieniądze długo się nie pojawiają, a ten z tyłu, który zaprosił i naprawdę chce zapłacić, mówi, że nie, proszę pana, nie pozwala kierowcy przyjąć pieniędzy od tego pana, ja płacę, cierpliwy szofer czeka, aż pasażerowie w końcu się zdecydują, rozmowa słyszana tysiące razy, nie brak groteskowych wydarzeń w życiu taksówkarza.
[s. 105-106]



Oto tytuły własności i zasiedlenia, wypisano na frontonie, że to grób Pani Dionisii de Seabra Pessoa, pod okapem tej wartowni, gdzie, to romantyczny pomysł, na wysokości wewnętrznych zawiasów drzwi śpi strażnik, jeszcze jedno imię, nic więcej, Fernando Pessoa, z datami urodzenia i śmierci, i złocona urna, która oznajmia, To tutaj, i wtedy znowu zaczyna padać. Przyjechał z tak daleka, z Rio de Janeiro, płynął noce i dni po morskich falach, tak bliska i zarazem tak daleka wydaje mu się dzisiaj ta podróż, i co teraz ma robić, sam w tej alei, pośród pośmiertnych mieszkań, z otwartym parasolem, w porze obiadu, z daleka dobiega go przytłumiony dźwięk dzwonu, spodziewał się, że będzie coś czuł, kiedy tutaj przyjdzie, kiedy dotknie tych okuć, głębokie wzruszenie, rozdarcie, wewnętrzne trzęsienie ziemi, jak wielkiego miasta bezgłośnie walącego się w gruzy, rozpadające się portyki i białe wieże, a w końcu tylko słabe pieczenie oczu, które minęło tak samo szybko, jak się pojawiło, nie dało nawet czasu, żeby o nim pomysleć i wzruszyć się tym myśleniem.
[s. 39]


A, na marginesie - koncept, że po śmierci każdy z nas dostaje jeszcze bonusowe 9 miesięcy stopniowego zanikania, tak jak przed urodzeniem miał 9 miesięcy stopniowego pojawiania się, jest całkiem wesoły i pociągający. Ja bym chyba chciał.

poniedziałek, 16 listopada 2009

"Kosmos teatru Gardzienice" - SWPS, 15.11.2009

1. Sama organizacja to całkiem wesoła sprawa. Zakładam, że w Gardzienicach pewna partyzantka organizacyjna jest nieunikniona, a nawet jest bardzo na miejscu; myślę, że gdybym pojechał do Gardzienic, nastawiałbym się właśnie na niewygody, opóźnienia, lekki chaos - wszystko to, co tworzy specyficzny klimat przygody. Ale nie pojechałem do Gardzienic - Gardzienice przyjechały do Warszawy. Gardzienice weszły w kostium "normalnego" teatru i pokazały, że im w tym kostiumie bardzo, bardzo niewygodnie. Szacowny pan Dyrektor i Reżyser, który tłumaczy, że:
a) na spektakl się nie rozbieramy z kurtek, bo sala nieogrzewana i jeszcze w budowie;
b) nie spodziewał się tylu osób, zresztą mówił, żeby nie przychodzić, a jednak ludzie przyszli (WTF?);
c) część osób zapłaciła za bilety, a część ma zaproszenia, a miejsc siedzących może nie wystarczyć dla wszystkich, więc najpierw zaprosi Państwa z biletami, a potem z zaproszeniami, no i może wszyscy się zmieszczą, a może nie,
i który ponadto:
d) osobiście rozsadza widzów w prowizorycznie zmontowanej sali teatralnej, aby się wszyscy zmieścili;
e) apeluje do siedzącej młodzieży, aby ustąpiła miejsca na widowni osobom starszym, jak to nakazuje dobry obyczaj -
jest groteskowy. Policzenie miejsc na widowni nie jest skomplikowane. Dystrybucja biletów w systemie: ilość rozdanych zaproszeń plus ilość sprzedanych biletów NIE przekracza łącznej liczby miejsc nie jest operacją logistycznie skomplikowaną. Generalnie wszystko skończyło się dobrze: chyba każdy mial gdzie siedzieć, niektórzy siedzieli w emocjonującej, kilkudziesięciocentymetrowej odległości od aktorów, było OK. Ale ten stan OK został okupiony półgodzinnym opóźnieniem związanym z ręcznym rozsadzaniem widzów. I przy okazji - jako przedstawiciel kulturalnej młodzieży, gdyby zaistniała taka konieczność, na pewno bym ustąpił miejsca na widowni osobie starszej. Ale jako - nawet bardzo młody - posiadacz biletu za kilkadziesiąt złotych, na pewno bym się na to ostro wkurwił.

2. Metamorfozy według Apulejusza to dla mnie spektakl niezrozumiały. Dostrzegłem myśl przewodnią: napięcie między dwoma rodzajami miłości - fizyczną, dionizyjską, i duchową, apollińską, reprezentowaną przez jej - powiedzmy - spadkobiercę, Chrystusa. Poza tym był tam śpiew, taniec, dużo ruchu, dużo scenicznego drobiazgu, jednoczesna gra wielu aktorów, w wielu miejscach sceny, w jednym dzieje się coś, co nazwać by można głównym elementem akcji, ale w kilku innych też trwa ruch, zachodzi zmiana - i z tej mnogości jakoś nie mogłem wyłowić wiele sensu. Nigdy nie aspirowałem do roli znawcy teatru; pewnie czegoś nie zauważyłem, pewnie mi coś umknęło. Ale wyszedłem z tego spektaklu z takim poczuciem, że to było bardzo ładne, bardzo energiczne wiele hałasu o nic.

3. Intermedium, czyli wystawa fotografii, animacji oraz mini-recital Karoliny Cichej. Wystawa fotografii jak wystawa fotografii, oczywiście miło popatrzeć na zdjęcia z wielu spektakli z 30 lat Gardzienic, ale. Ja raczej stałem jak idiota sakramencki tuz przed sceną i wpatrywałem się w dokonania harfistki. Nazwiska nie pamiętam, ale grę owszem. Fascynująco uspokajająca.
Później Karolina Cicha wykonała 3 piosenki, 2 znane z płyty Gajcy, jedną, której nie znałem. Śpiewa rewelacyjnie, gra rewelacyjnie, jest piękna i urzekająco łagodna. Oczywiście się zakochałem.

4. Ifigenia w A. (według Eurypidesa) z orkiestrą Fresco Sonare; dla tej godziny oglądania warto było się tam pojawić, wysiedzieć w chłodnej i niewygodnej sali i nawet przemęczyć się przez wcześniejszy spektakl. Taka energia, jaka popłyneła ze sceny, to jest moc, jaką rzadko spotykam nawet na koncertach. Sama opowiedziana historia jest prosta, zresztą historia Ifigenii jest raczej znana, tu na potrzeby spektaklu nieco jeszcze uproszczona; na pierwszy plan wyszedł, moim zdaniem, dramat Klitajmestry. A może tylko ja zwróciłem na niego największą uwagę? Dramat matki, która nie rozumie tego, co się własnie dzieje z jej rodziną. Nie może zrozumieć - bo taka jest jej pozycja jako kobiety, że nie ma wiedzy niezbędnej do rozumienia, ale musi zrozumieć, bo bez zrozumienia nie ocali nawet tego, co po śmierci jednej z córek mogłoby jeszcze rodziną pozostać.
A sam dramat Ifigenii - bardzo pomysłowo oddany dzięki odegraniu go przez dwie aktorki.

No i tyle. Zanim tam poszedłem, Bartek, który Gardzienice widział już kilka razy, przekonywał mnie, że ekscytacji nie będzie. Przez pierwsze półtorej godziny tego wieczoru byłem gotów przyznać mu rację - ale Ifigenia w A. całkowicie to zmieniła. Moc, żelazo nie klęka.

czwartek, 12 listopada 2009

Saramago, José: Ewangelia według Jezusa Chrystusa

Trzeba wejść w narracyjny rytm tej lektury, co nie jest takie znowu łatwe: tekst jest pełen dialogów, ale żaden z nich nie jest zapisany w tradycyjnej formie; wszystko tekstem ciągłym, jedynie przecinki i wielkie litery są wskazówkami, gdzie się kończy wypowiedź jednej postaci a zaczyna następnej. A odczytanie tych dialogów jest kluczowe, bo cała książka to dialog: Jezusa, w najprostszym tego słowa znaczeniu dobrego człowieka, i starotestamentowego Boga, również mówiąc wprost: skurwysyna.
To, że starotestamentowy Bóg jest skurwysynem, nie jest myślą szczególnie odkrywczą: wystarczy średnio uważna lektura Pisma, żeby dojść do takiego wniosku. Ale koncept Jezusa, który wcale nie chce być jego synem, zostaje nim bez własnej wiedzy i wbrew własnej woli, ma bolesną świadomość, że jeśli wypełni wolę swojego ojca przyczyni się tylko do rozszerzenia jego okrutnego panowania na cały świat, i próbuje się przeciwko temu zbuntować - jest dla mnie nowy i ciekawy.
Nawet jeżeli, ostatecznie, dobry Jezus przegrywa to starcie.

Jezus umiera, umiera, a życie już go opuszcza, kiedy nagle niebo otwiera się na oścież ponad jego głową i pojawia się Bóg, ubrany tak samo jak na łodzi, a jego głos rozbrzmiewa na całej ziemi, Ty jesteś mój Syn umiłowany, w którym mam upodobanie. Wówczas Jezus rozumie, że został wprowadzony w błąd tak samo, jak składany w ofierze baranek, że od początku początków było wiadomo, że będzie żyć po to, by umrzeć taką śmiercią, wtedy stanęła mu w pamięci rzeka krwi i cierpienia, która z jego boku wypłynie i zaleje całą ziemię, i krzyknął prosto w otwarte niebo, tam gdzie uśmiechał się Bóg, Ludzie, przebaczcie mu, bo nie wie, co uczynił. Potem umierał, śniąc, był w Nazarecie i słyszał mówiącego doń ojca, który wzruszał ramionami i też się uśmiechał, Ani ja nie mogę ci zadać wszystkich pytań, ani ty nie możesz mi udzielić wszystkich odpowiedzi. Była w nim jeszcze resztka życia, kiedy poczuł, że jakaś gąbka zamoczona w wodzie z octem ociera jego wargi, spojrzał wówczas w dół i spostrzegł oddalającego się mężczyznę z wiadrem i tyczką na ramieniu. Nie zdołał już jednak zobaczyć położonej na ziemi czarnej miski, do której kapała jego krew.
[s. 318]


I jeszcze jedna rzecz przy okazji tej lektury:

Jakby poruszając się wewnątrz wirującej kolumny powietrza, Józef wszedł do domu, zamknął za sobą drzwi i oparł się o nie, pozostając tak przez blisko minutę po to, by oczy mogły się przyzwyczaić do półmroku. Obok niego lampka migotała blado, prawie nie wydzielając światła, niepotrzebnego zresztą. Maria leżała na plecach wpatrzona w jakiś punkt przed sobą i wydawało się, że czeka. Nie mówiąc ani słowa, Józef zbliżył się i powoli zdjął prześcieradło, którym była przykryta. Ona odwróciła wzrok, podciągnęła nieco dolną część tuniki, lecz tylko do wysokości brzucha, wtedy gdy on już się pochylał, czyniąc tak samo ze swoją własną tuniką. Wtenczas Maria rozchyliła nogi, lub tez rozchyliła je jeszcze podczas snu i tak już została, powodowana przedziwną poranna ospałością albo przeczuciem zamężnej kobiety, znającej swoje powinności. Bóg, który jest wszędzie, był i tam, lecz będąc tym, czym jest, a więc czystym duchem, nie mógł zobaczyć jak skóra jednego dotykała skóry drugiego, jak ciało jego wniknęło w ciało jej, obydwa do tego są stworzone, i prawdopodobnie nawet już go tam nie było, kiedy uświęcone nasienie Józefa rozlało się po uświęconym wnętrzu Marii. Oboje zaś uświęciło to, że byli źródłem i pucharem życia. Są doprawdy rzeczy, których sam Bóg nie rozumie, chociaż je stworzył. Wyszedłszy zatem na podwórko nie mógł Bóg uslyszeć agonalnego głosu, czegoś na podobieństwo rzężenia, które wydobyło się z ust mężczyzny w chwili przełomowej, ani tym bardziej cichutkiego jęku, którego kobieta nie była w stanie powstrzymać.
[s. 15]

Pogrubione fragmenty w tekście powyżej były w moim egzemplarzu książki podkreślone przez kogoś ołówkiem. A na marginesie widniały następujące zapiski (pisownia oryginalna):
"wątpienie negacja Bożych przymiotów"
"akt seksualny Józefa i Maryi*!"
"poczęcie Maryi?"
a 2 strony wcześniej, przed początkiem rozdziału:
"poranek Józefa i Maryi"
"kontrowersja - Niepokalane Poczęcie?"

I teraz ja się pytam - co, do ciężkiej kurwy, powoduje ludźmi, którzy zapisują na marginesach książek takie oczywistości tudzież takie brednie? No bo przecież nie filologiczny zapał do zaznaczania zakładkami i fiszkami ważnych zdań - z tym się kłócą z dupy wybrane podkreślenia.
Cokolwiek by to nie było, ja mam przez to -10 punktów do radości czytania.

(oznaczenia stron wg wydania SAWW, Poznań, 1992)

* w całym tekście konsekwentnie stosowane jest imię Maria, tak przy okazji

wtorek, 10 listopada 2009

Bart, Andrzej: Fabryka muchołapek


- Myślisz, że jesteśmy w sobie zakochani? - Pytanie niespodziewane, a Dora patrzy najpoważniej.
- Kto wie, czy to nie miłość od pierwszego wejrzenia. - Nic piękniejszego nie moglem jej ofiarować. Może dlatego powiedziałem to po czesku, którego nie znałem.
- Ale to wszystko przecież niemożliwe.
- Tak? To w takim razie co tu robimy? - Jak u paranoików w zwyczaju, musiałem przygwoździć ją żelazną logiką. - Zresztą nie myśl o tym. Zamknij oczy. Odpocznij... - Aby jej pokazać, że to nietrudne, sam na chwilę zamknąłem oczy.
Kiedy je otworzyłem, zaczęło robić się jasno, a Dory nigdzie nie było.
[s. 153]


Książka, którą w recenzjach porównywano do "Procesu" Kafki; może i, ale tylko jeśli chodzi o zamglony, nieczytelny, zagmatwany świat, świat niemożliwy, urojony, przez który trzeba się przedzierać - strona po stronie.

Swojej [książki] nie mogłem napisać inaczej. Ani lepiej, ani gorzej. Walnięty melorecytator wychodzi przed publikę i gada. Jego mówienie jest jak pocenie się, oddychanie, mruganie powiekami. Powiedział - koniec spektaklu. Tu nie ma miejsca na rozum. Tylko intuicja.


To autor w wywiadzie dla GW. I tak się to właśnie czyta - trudno, trzeba podążać za intuicją autora, trzeba próbować rozpoznać, co się wydarzyło a co nie, czy wydarzyło się w Łodzi Barta czy w Łodzi Rumkowskiego, a jeśli nie wydarzyło się nigdy - czy powinno było się wydarzyć? Czy można to ocenić?

[...] Panie Kronsztad, przestał pan w końcu pracować w wydziale węglowym i został za karę zesłany do fabryki muchołapek...
- I bardzo mnie to uradowało. Chociaż odpowiedzialność miałem większą, bo Niemcy bardzo przestrzegali jakości. Doktor Schnittke, który zaopatrywał w muchołapki front wschodni, uważał, że żadna mucha nie ma prawa męczyć się dłużej niż czterdzieści trzy minuty. Inaczej byłoby to niehumanitarne...
[s. 73-74]


No właśnie; chyba niemożność oceny jest głównym przesłaniem tekstu. Pamiętać trzeba, oceniać trudno, bo jak ocenić cokolwiek w świecie, który w każdym najmniejszym detalu jest po prostu absurdalny?

poniedziałek, 9 listopada 2009

Baker, Robin: Wojny plemników. Niewierność, konflikt płci oraz inne batalie łóżkowe

Angielski tytuł: Sperm Wars - he, he, he...

Koncept książki jest taki, że mężczyźni - często nieświadomie, a więc raczej: ciała mężczyzn niż mężczyźni, dążą do umieszczenia swojego nasienia w jak największej ilości kobiet, kobiety natomiast (znowu: raczej ciała kobiet) do tego, aby jak najlepiej wyregulować to, jacy mężczyźni i w jakich momentach tego nasienia im dostarczają. Jednym z mechanizmów tej regulacji jest doprowadzanie do wojen plemników, czyli do sytuacji, w których sperma więcej niż jednego mężczyzny konkuruje ze sobą w ciele kobiety o szansę na zapłodnienie. Lepsza sperma (czyli: od lepszego siłowo lub strategicznie partnera) wygrywa, kobieta rozmnaża się z lepszym partnerem.

W zasadzie wszystkie seksualne zachowania człowieka: zdrada, masturbacja, gwałty, seks oralny, homoseksualizm, biseksualizm, prostytucja, są podporządkowane temu ogólnemu mechanizmowi. Służy mu także specjalizacja plemników - w spermie występują różne rodzaje plemników, wyspecjalizowane nie tylko w zapładnianiu, ale też w walce z plemnikami innych mężczyzn, w blokowaniu im drogi etc.

Nie znam się na tyle na naukowych podstawach tej książki, żeby stwierdzić, czy to wszystko jest potwierdzone i sprawdzone - ale krótkie googlanie doprowadziło mnie do tego artykułu, w którym np. można przeczytać, że:

Other parts of the theories for specialist sperm were severely criticised, when in a review of Baker and Bellis’s book, Roger Short pointed out that the sperm which had been designated ‘egg-getters’ were about as likely to be egg-getters as they were to contain little men. Twenty years previously, Short and three colleagues had published a paper in the scientific journal Nature, pointing out that these large-headed sperm were in fact production errors carrying twice the normal chromosome complement, and as a consequence they were incapable of producing a normal embryo. Somehow, Baker and Bellis had overlooked this publication.


Zakładam, że skoro mogli przeoczyć jeden z drobiazgów, na których w zasadzie ufundowana jest ta książka, to może mogli przeoczyć tez kilka innych.
Poza tym miałem czasami podczas lektury takie wrażenie, że oczywiście, prawdopodobnie da się wszystkie seksualne zachowania człowieka zredukować tylko do biologii, ale po co? Ja chyba jednak wolę zachować przekonanie, że odrobinę kontroli nad tym wszystkim sprawuję świadomie ja, a nie tylko moje ciało. I że mi nie zawsze musi chodzić akurat o dostarczenie nasienia; czasami, może, nie za często, ale jednak - o taki detal jak bliskość drugiego człowieka, czy coś ;>

Tak czy tak, jeśli ktoś się na biologii w podstawówce nie rumienił na dźwięk takich słów jak pochwa czy penis a lubi się czegoś o świecie dookoła dowiadywać, to przeczytać warto.

niedziela, 1 listopada 2009

Polegli Niezwyciężeni

Od Miejskie spacery


1 listopada nie umiem tam nie pojechać.

Morgenstern, Janusz: Mniejsze zło

Technikalia: http://www.filmweb.pl/f473779/Mniejsze+z%C5%82o,2009

W skrócie: groza.

Scenariusz opracowali Morgenstern z Januszem Andermanem. Nigdzie nie jest powiedziane, że to ekranizacja książki tego ostatniego Cały czas, i w sumie ekranizacją nie jest, ale film jest wyraźnie oparty o tekst; 'oparty o', 'na podstawie', jak zwał tak zwał, w każdym razie film powstał z tekstu. I przy okazji ten znakomity tekst najzwyczajniej w świecie wykastrował. Mniejsze zło to jest wspaniały przykład masakry udanego dzieła literackiego. Nic się w nim kupy nie trzyma. Z 30-40 lat wybrano do opowiedzenia 2. Historia krętacza została zamieniona w opowieść o trudnych wyborach moralnych i ostatecznym zwycięstwie prawdy i uczciwości. Historia człowieka w historię nieludzkiego systemu. Nie ma to sensu, jest nijakie, nudne i puste.

Do tego gra aktorska Lesława Żurka - rany, jak można być aż tak miałkim i drewnianym? Przy nim nawet bracia Mroczek zachwycają ekspresją!

I sposób realizacji: intensywność dialogów, dobór scen - ogląda się to jak nieudolnie skręconą próbkę amatorską sprzed 20-30 lat.

Straszne. Zmarnowane 110 minut. I tylko żal pozostał, bo książka jest naprawdę, naprawdę znakomita.