Od wschodu do zachodu słońca Baltazar, podobnie jak setki innych mężczyzn, może jest ich siedmiuset, może tysiąc, a może tysiąc dwustu, ładuje na taczki ziemię i kamienie, jeśli idzie o Baltazara, to hakiem przytrzymuje sobie stylisko łopaty, pracuje zaś prawą ręką, w trójnasób zręczną i silną, taka zresztą jest już od piętnastu lat, następnie rusza nie kończąca się procesja Corpus Homini, jeden za drugim wyrzucają gruz na zbocze, przysypując nie tylko las, ale i pola uprawne, przy okazji niejeden ogród z czasów mauretańskich zakończy swój żywot, biedaczysko, przez tyle stuleci rodził delikatną kapustę, świeżutką, chrupiącą sałatę, majeranek, pietruszkę i miętę, a teraz żegnajcie, przepyszne nowalijki, już nie popłynie woda tymi bruzdami, już nie przyjdzie ogrodnik, by rozrzucić kopczyk tamujący wodę i napoić spragnioną grządkę, podczas gdy sąsiednia już się rozkoszuje sytością. Mówi się, że niezbadane są losy świata, lecz jeszcze bardziej niezbadane są losy człowieka, bo może ten, co własnie teraz przechylił taczkę, z której w podskokach potoczyły się w dół kamienie i posypała ziemia, jest własnie owym ogrodnikiem, ale nie, to chyba nie on, bo nawet łza nie zabłysła mu w oku.
[s. 231]
Jak zwykle historia, którą snuje Saramago, rozpływa się, rozrasta pajęczą siecią małych historyjek, dygresji, uwag ogólnych i szczegółowych spostrzeżeń. Niby o niczym, a jednak jak napisane. Można sobie pisać w sumie banały, i może z tego wyjść kupa z muchą, specjalistą od takich tekstowych wydmuszek jest Coelho, ale można pisać niby-banały i jednocześnie coś mówić, witajcie w świecie Saramago.
Generalnie historia jako historia do mnie trafiła tylko po części. Tytułowi Baltazar i Blimunda - wcale. Ale tło: król, klasztor w Mafrze, ksiądz Bartłomiej Wawrzyniec, Lizbona, jak najbardziej. Przy czym ta książka się w zasadzie czyta sama, więc nawet jeśli podczas lektury Baltazar i Blimunda nie przyciągają wzroku tak, jak by może powinni, to i tak nie jest nudno.
[...] jest to więc dzień taki sam jak inne, padają te same słowa i nikt nie zauważa zdumienia malującego się na twarzy Jana Franciszka, który siedzi przy kominie mimo panującego upału, nawet Blimunda tego nie spostrzegła, była bowiem zajęta Baltazarem, który dopiero co wszedł, powiedział dobry wieczór i poprosił ojca o błogosławieństwo, nie słuchając odpowiedzi, jak się jest synem przez wiele lat, to czasem okazuje się taki brak uwagi, a więc było to tak, Pobłogosław mnie, ojcze, stary powoli podnosi rękę, tak wolno, jakby już tylko na to starczało mu siły, to jego ostatni gest, nie dokończony, gdyż ręka osunęła się na fałdy kapoty, obok drugiej ręki, i gdy Baltazar wreszcie obrócił się, by przyjąć ojcowskie błogosławieństwo, widzi, że stary opiera się o ścianę, ręce zwisają mu bezwładnie, głowa opadła na piersi, Czy ojciec źle się czuje, pytanie jest zupełnie zbędne, zapewne wszyscy by oniemieli, gdyby Jan Franciszek odpowiedział, Umarłem, co byłoby najprawdziwszą z prawd. Polało się trochę zwykłych w takich wypadkach łez, Álvaro Diogo nie poszedł do pracy, Gabriel zaś po powrocie do domu, chcąc nie chcąc, musiał udawać smutnego, choć był w świetnym humorze, wracał bowiem prosto z raju, oby tylko ogień piekielny nie zaczął go przypiekać między udami.
Jan Franciszek pozostawił ogródek i stary dom. Kiedyś miał kawałek ziemi na wzgórzu Vela. Przez całe lata czyścił go z kamieni, by wreszcie motyka sięgnęła pulchnej ziemi. Nie miało to sensu, znów pełno tam kamieni, właściwie po co człowiek przychodzi na ten świat.
[s. 296]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz