wtorek, 25 maja 2010

Couto, Mia: Naszyjnik z opowiadań

1. Trudno jest zrozumieć te opowiadania. W dłuższych formach ten dziwny świat, o ktorym mowa, ma czas na rozpostarcie się w wyobraźni. W krótkich opwiadaniach nie zdąża się zahaczyć.

2. Tłumaczyli ten tomik studenci Iberystyki UW (studenci, a może doktoranci, nie pamiętam dokładnie) pod kierunkiem wykładowców - i w porównaniu z tłumaczeniami powieści te tłumaczenia wyszły mizernie. Sztywno. Nienaturalnie.

W związku z powyższym, cytatów nie będzie.

środa, 19 maja 2010

Stasiuk, Andrzej: Jak zostałem pisarzem

Będa same cytaty:

Wtedy też zaczęła lecieć trójkowa lista przebojów. Niezłe śmądactwo, ale niektórzy obstawiali to jak ligę. Za cholerę nie pamiętam, co wtedy było na topie. Może to biedne TSA. A może Stranglersi. Na pewno Steve Miller Band i "Abra-Cadabra". Tygodniami. A Stranglersi tylko chyba mignęli. No tak. Z muzyką nie było najlepiej. Przestałem kumać, co jest co. Niezła przerwa. Najpierw przez Kaczkowskiego, potem przez Niedźwiedzkiego, chociaż wtedy nie puszczał jeszcze takiej kaszanki jak teraz. Jeszcze się czaił ze swoimi gustami i zespołem Toto. Dopiero potem się odkrył. Jak już był ustawiony. Zawsze zdrada, zawsze podstęp. Jak nie historia filozofii radzieckiej, to Marek Niedźwiedzki. Na pewno puszczał Maanam. Tak. Ale to był ten legendarny czas, gdy Kora Jackowska tylko śpiewała, nie zabierała głosu w kwestiach pozamuzycznych.
[s. 63]
Wtedy byłem już człowiekiem uczuciowo, że tak powiem, wolnym, aczkolwiek dość z tego powodu cierpiącym. Trudne uczucie okazało się za trudnym. Ja wprawdzie jeszcze trochę bym się pomęczył, ale, jak mówi ostatni szlagier, do tanga trzeba dwojga. Poza tym zdaje się, że byłem nieco mniej umęczony. Wkrótce nawiązałem szereg przelotnych romansów, o ktorych nie będę wspominał, ponieważ jest to wysoce nieeleganckie. Niektóre z nich przeradzały się w przyjaźnie i bardzo mi to odpowiadało, ponieważ ludzie, którzy spędzali ze sobą czas, nie powinni potem udawać, że się nie znają. W każdym razie nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło: z etyczną swobodą mogłem oddać się dalszemu życiu.
[s. 96-97]

Potem jak poszedlem piętro wyżej, to z okna widziałem zielone łąki i łaciate krowy. Mogłem tak stać i stać i nigdy mi się nie nudziło. W ogóle w kryminale nigdy nie zaznalem nudy. Nawet jak siedziałem sam w celi. Zdarzyło się, ze dwa razy po tygodniu. Normalnie to była kara, ale widać zwyczajnie zapomnieli mi kogoś wrzucić. Przyjeżdżał wózek z książkami. Czytałem "Dzwony Bazylei" Aragona. Nic nie pamiętam. Czytałem "Abaddona Anioła Zagłady" Sabato i pamiętam: "Czy dusza jest kimś samotnym na świecie" albo jakoś podobnie. Zapisywałem wszystkie tytuły, ale zapiski gdzieś przepadły. Czytałem "Bakunowego faktora" Bartha i pamiętam ten myk z bakłażanem czyli oberżyną. Czytałem "Plugawego ptaka nocy" Jose Donoso i byłem zachwycony. Gdybym odnalazł zeszyt z tymi notatkami, wszystko by wygladało zupełnie inaczej.
[s. 49]


Czytałem tę książkę tak, jakbym siedział ze Stasiukiem na wódce. Koło mnie siedzi rewelacyjny gawędziarz, opowiada o sobie, a ja albo ryczę ze smiechu, albo, gdzieś w tych banalnych stwierdzeniach, odkrywam coś, co dotyczy także mnie. Nie ma co komentować - fragmenty są napisane genialnie, same się reklamują, i jeśli chodzi o język, i jeśli chodzi o treść. Pozycja obowiązkowa.

poniedziałek, 17 maja 2010

Notatka na marginesie "Ożenku" Gogola

Przygotowuję się do obejrzenia iwentu kulturalnego, organizowanego przez studentów z mojej huty. Iwent będzie po rosyjsku, więc muszę wcześniej przyswoic tekst po polsku, inaczej jestem bez szans na zrozumienie. Tekstem jest "Ożenek" Nikołaja Gogola.

Ktoś, kto go wziął z BUW przede mną, był jednym z tych. Onych. Nich. Notatkujących na marginesach książki. I o ile samego tekstu nie będę komentował, no bo gdzie mi, prostemu chłopcu ze wsi komentować Gogola1, o tyle jedną notatkę z marginesu chciałbym sobie zapamiętać a miastu i światu przedstawić:

Scena X
Podkolesin, Koczkariow, Fiokła

(Podkolesin wchodzi trzymając lustro. Przegląda się w nim uważnie)

Koczkariow                    wchodzi drastycznie
(podkrada się z tyłu, straszy go)
     Puf!

[s. 16]

 Dopisek na czerwono jest notatką czytelnika/czytelniczki. Nie wiem jak się wchodzi drastycznie, ale jak słowo harcerza, chciałbym to zobaczyć.



1 Do kitu ten tekst jest, tak między nami. Zabawny, zabawny, a potem zupełnie bez puenty. Nie lubię bez puenty.

czwartek, 13 maja 2010

Couto, Mia: Ostatni lot flaminga

Pisałem, że Lunatyczną Krainę trudno zrozumieć? To była książka-pikuś, całkowicie jasna, spójna i przejrzysta. Ostatni lot flaminga to jest dopiero ostra jazda bez trzymanki:

Oto nagi fakt: na samym środku drogi krajowej, przy wjeździe do miasteczka Tizangara pojawił się amputowany penis. Odcięte okazałe przyrodzenie. Znalezisko poraziło mieszkańców. Zbiegli się hurmem. Zwartym kołem otoczyli ową rzecz. Ja też tam byłem, ale nie chcąc rzucać się w oczy, trzymałem się na uboczu. Wiadomo, że stojąc z boku, widzi się więcej, jest się zarazem mniej widocznym. Jak mówi przysłowie: gdy igła wpadnie do studni, wielu zagląda, niewielu jednak schodzi, by jej poszukać.
W naszym miasteczku nigdy nie wydarzyło się nic niezwykłego. W Tizangarze tylko fakty są nadprzyrodzone. A o faktach się nie dyskutuje. Toteż pognali tam wszyscy jak jeden mąż i nikt nie ruszył się ani na krok. Przez cały dzień wśród gapiów wrzało od plotek. Wymieniali wątpliwości, pokrzykiwali.
- Trzeba by to sprzątnąć... jeszcze ktoś rozjedzie.
- Rozjedzie? Raczej rozczłonkuje!
- Biedny facet, okulał na trzecią nogę.
Ludziska kłębili się i bazarowali w najlepsze, gdy nagle ktoś wypatrzył na niebie błękitny beret.
- Patrzcie, tam, na czubku drzewa!
Był to beret żołnierza Narodów Zjednoczonych. Wisiał na gałęzi, kołysany bryzą. Gdy zorientowali się, co to za beret, gwar ucichł jak nożem uciął. Natychmiast zmienili front. Nie warto robić tyle szumu, przecież nic się nie stało, po prostu zadziwiło ich coś, czego nigdy wcześniej nie widzieli. Rozchodzili się pośpiesznie, przebąkując półgębkiem:
- Teraz dopiero rozpęta się burza.
- Lepiej pilnować własnego nosa.
- Spadajmy stąd!
Rozpierzchli się zatrwożeni. Na gorącym asfalcie pozostał osierocony wypustek. Na suchej gałęzi, wśród podmuchów wiatru, tkwił misyjny beret. Błękit na tle błękitu.
[s. 11-12]

W dużym skrócie: w Tizangarze (Mozambik, ale nie znalazłem tego na mapie, więc pewnie jest to miejsce fikcyjne) tajemniczo wybuchają ludzie. Mężczyźni. Znikają bez śladu, nie ma zwłok, nie ma szczątek, zostają tylko urwane penisy. Ponieważ znikają tak między innymi żołnierze UN, w wyjaśnienie sprawy są zamieszani nie tylko lokalni oficjele, ale także urzędnicy z Europy. Przy czym 'wyjaśnienie sprawy' jest terminem całkowicie nieprzystającym do tej książki:

Niech się pan ma na baczności, panie Massimo: usta są wielkie a oczy małe. Innymi słowy, jak mówią tutejsi: osioł zjada kolce delikatnym językiem. Tu jest bardziej niebezpiecznie, niż pan sądzi. A dlaczego niebezpiecznie? Przekona się pan o tym sposobem kaczki. Bo kaczka dowiaduje się, jak twarde są rzeczy, dopiero gdy złamie sobie dziób.
[s. 109]

Nic tu nie jest wyjaśnione. Żadne pytanie nie znajduje odpowiedzi, którą ja byłbym gotów uznać za logiczną. Żadna konwersacja nie wygląda jakby miała zrozumiały początek i jakikolwiek cel. To nie jest nawet realizm magiczny. To jest czysta magia, która jednocześnie jest rzeczywistością. Rzeczy, które się dzieją, jakiekolwiek by nie były, po prostu się dzieją, są faktami, a z faktami ani "o faktach się nie dyskutuje":

Jego Ekscelencja
Sekretarz Generalny Narodów Zjednoczonych


Przypadł mi w udziale smutny obowiązek powiadomienia o całkowitym zniknięciu jednego z krajów w dziwnych i niezbyt wytłumaczalnych okolicznościach. Zdaję sobie sprawę z tego, że niniejsze sprawozdanie spowoduje odwołanie mnie z grona konsultantów ONZ-etu, ale nie mam wyboru, muszę relacjonować rzeczywistość, która mnie otacza: cały ten kraj po prostu zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nie ma terytorium ani ludzi, ziemia pogrążyła się w ogromnej czeluści. Piszę z krawędzi tego świata, w obecności ostatniego ocalałego mieszkańca.
[s. 134]

Przy czym im dalej w tekst tym lepiej widać, że Couto jest pisarzem jednego tematu: wojny. Wyjaśnienia nie ma, nie może być, i wcale o nie nie chodzi. Chodzi o obrazek z kultury, która tak mocno ukształtowała się w czasie wojny, że nawet, kiedy teoretycznie panuje pokój, i tak funkcjonuje w tym pokoju na zasadach wojennych. W tej książce język jest spokojniejszy niż w Lunatycznej, mniej w nim neologizmów, choć składnia i słownictwo nadal są czasami zaskakujące. Ale bardziej zaskakuje sama treść. W kolejce stoi jeszcze jedna książka Couto. Zobaczymy, co z tym moim rozpoznaniem tematycznym będzie po tej lekturze.

sobota, 8 maja 2010

Reitman, Jason: Up in the Air

Technikalia: http://www.filmweb.pl/f475937/W+chmurach,2009

Trailer: http://www.youtube.com/watch?v=e7k6FwXJhNk

Zabawny filmik, który miejscami próbuje powiedzieć głębsze prawdy o życiu. Udaje się to... tak średnio. Nie sa to głębsze prawdy szczególnie odkrywcze - dotyczą głównie bycia razem albo bycia samemu. Ale wszystkie ewentualne coehlizmy są zgrabnie równoważone przez momenty bezbłędnej ironii czy błyskotliwego dowcipu. Można obejrzeć w ramach popołudniowej rozrywki - nieszczególnie odmóżdżającej ale też nieszczególnie ambitnej. No, może trochę ambitnej, jeśli ktoś miałby ochotę przejść płynnie od tego filmu do zastanawiania się nad społecznymi skutkami obecnej kondycji amerykańskiej gospodarki. Ale to karkołomny przeskok tematyczny i chyba można poszukać lepszego punktu zaczepienia dla takich rozważań od tej - bądź co bądź - filmowej kreacji.

Anyway, George Clooney nadal pozostaje mistrzowski. Warto zwrócic uwagę na krótka ale bardzo udaną rolę J.K. Simmonsa, znanego z serialu The Closer. Gość potrafi wydobyć ze swoich drobnych ról tak fantastyczne pokłady sarkazmu, że dla tych kilkudziesięciu sekund chociażby warto obejrzeć cały film.

Taymor, Julie: Titus

Technikalia: http://www.filmweb.pl/f1422/Tytus+Andronikus,1999

Trailer: http://www.youtube.com/watch?v=-snslXbUv7I

Drugi z filmów podsuniętych mi przez Dobiasza podczas ostatniej wycieczki do Berlina. Film jest zrobiony w sposób absolutnie prze-genialny. Wszystko. Scenografia. Kostiumy. Muzyka. Charakteryzacja. Dobór aktorów. Ujęcia scen. No po prostu wszystko to jest moc i żelazo nie klęka. Minął miesiąc, a ja nadal nie wymyśliłem nic sensownego do napisania: szekspirowska historia jest w sumie prosta, ale ilość kontekstów, jaka została uruchomiona własnie dzięki scenografii czy muzyce mnie zupełnie przerasta. Także po prostu sobie zapiszę tytuł i linki żeby nie zapomnieć, i będę wracał do tego filmu.

Soderbergh, Steven: The Informant

Technikalia: http://www.filmweb.pl/f465727/Intrygant,2009

Znakomita rola Matta Damona jako pracownika korporacji, który zaczyna współpracę z FBI w celu ujawnienia gigantycznych nieprawidłowości w jego - i nie tylko tej - firmie.

Trailer daje radę:


ale sam film daje radę po stokroć bardziej. Polski tytuł - Intrygant - w zasadzie zdradza trochę o co może chodzić, niemniej jednak takiego stopnia pokręcenia i zapętlenia to się nie spodziewałem.

Świetna jest w tym wszystkim też rola Melanie Lynskey jako żony głównego bohatera - gdzieś pomiędzy słodką idiotką a współreżyserką całego spektaklu.

Rottenberg, Anda: Proszę bardzo

[...] właśnie rzucałam Instytut i rejestrowałam fundację, żeby stworzyć dla sztuki - i dla siebie - naprawdę niezależny obszar działania. Oczywiście okazałam się naiwna. Oczywiście nie było mowy o niezależności już w chwili, gdy zawarłam pierwszą w życiu dżentelmeńską umowę. Umówiłam się ze znajomym, że jako osoba źle widziana przez rząd generała J., schowam się za jego plecami, on tak na niby będzie prezesem, a ja - też tak na niby - dyrektorem artystycznym. Ale zaraz po rejestracji on jakoś o tej umowie zapomniał i naprawdę zaczął mna rządzić; przywiązał się nie tylko do tytułu, ale i do funkcji. To doświadczenie jednak niczego mnie nie nauczyło. Nadal godziłam się na podobne umowy, tyle że już z mniejszą wiarą, za to z naiwną nadzieją, że tym razem wpojona mi przez ojca kategoria honoru wygra z małością moich zawodowych partnerów obojga płci. A jeśli nie będa wystarczająco honorowi, to może przynajmniej eleganccy. Albo chociaż przyzwoici. Nie ze względu na mnie, skądże, ale z szacunku do siebie. Z powodu tego przysłowiowego lustra, w które się rano patrzy przy goleniu lub malowaniu rzęs.

[s. 392]

Fragment został dobrany trochę pod moje ostatnie doświadczenia osobiste, ale też trochę dlatego, że jest dla książki całkiem reprezentatywny. Poza jakimiś szczatkowymi, ledwie zapamiętanymi doniesieniami prasowymi, nie znałem wcześniej historii i osoby Andy Rottenberg. Nie wiem, ile w tej opowiesci jest szczerej autobiografii a ile kreacji. Ale jeśli założyć na moment, że ta opowieść odzwierciedla fakty, to jest przerażająca. Przerażająco smutna. Mówi w zasadzie tyle, że życie to jedna wielka, nieustająca walka ze skurwieniem, miałkością umysłową i małością charakterów ludzi dookoła.

Napisane to jest znakomicie - płynnie, spójnie i z pomysłem. Wczoraj powiedziałem Maleństwu i Bako o tym, że skończylem czytać - i okazało się, że oni nie przebrnęli. Faktycznie, z trzech przeplatajacych się tu wątków:
- bieżącej (ostatnie 20 lat) historii osobistej autorki,
- historii jej domu rodzinnego, od urodzenia jej rodziców do teraz,
- poszukiwania historii całej rozgałęzionej i poplatanej rodziny,
tylko co do tego pierwszego zgodziliśmy się, że śledzi się go bezproblemowo. Pozostałe wątki są trochę męczące z uwagi na ilość imion, dat, stopni pokrewieństwa, miejsc etc., które często są wyliczane w obszernych ciągach tylko po to, żeby nigdy więcej w książce się nie pojawić - budują historię rodziny, ale nie budują historii opowiadanej.
Ale jeżeli komuś wystarczy zapału, żeby się tą mnogością faktografii nie zrażać, to dostanie naprawdę dobrze opowiedzianą historię w zasadzie całego ostatniego stulecia z perspektywy mocno pogmatwanej, ale tym ciekawszej rodziny.