Armań to typowa kołymska osada. Ma bardzo kruchą strukturę społeczną, która opiera się zaledwie na pięciu, sześciu rodzinach, małżeństwach z kilkorgiem dzieci i garstką krewniaków. Tylko oni zakładają interesy, kombinuja, gromadzą kapitał, tworzą miejsca pracy. Prawie zawsze zaczynają od sklepików, potem zakładają wielkie gospodarstwa rolne, firmy rybackie, skupy runa leśnego, zamrażalnie... Tacy liderzy mogą zebrać wokół siebie nawet półtora, dwa tysiące ludzi, tyle, ile na początku lat dziewięćdziesiątych żyło w Armaniu.
Wystarczy jednak, że wyjedzie jedno małżeństwo, za nimi ich dzieci, potem druga rodzina i rozpoczyna się exodus. Efekt domina. Miejscowe firmy, które żyły w symbiozie, padają jedna po drugiej, wszystko zaczyna się walić, ludzie tracą pracę a życie sens. W osadzie zostają tylko pijusy, biedacy, ludzie bez energii, inicjatywy. Taki los spotkał Armań. Leży nad jednym z najzasobniejszych mórz świata, a umiera. Z dwóch tysięcy mieszkańców zostało pięciuset, dziesiątki porzuconych domów zamieniają się w ruinę, a miejscowi menelicy prują z nich złom i drewno na opał, chociaż wkoło tajga i drewna w bród.
Takich osad na Kołymie są dziesiątki. Z ponad pięciuset tysięcy mieszkańców, którzy żyli tutaj, kiedy w 1991 roku rozpadał się Kraj Rad, zostało tylko około stu pięćdziesięciu tysięcy w pięćdziesięciu zamieszkanych siedzibach ludzkich.
[s. 28-29]
Najbardziej fascynujące są jednak rozmowy z ludźmi, którzy wyjechali kiedy już mogli - ale okazało się, że nigdzie indziej nic na nich nie czeka. Więc wrócili. Też z własnej woli. Może z przywiązania, może z bezradności. Dobrowolni ale bezwolni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz