czwartek, 16 września 2010

Konwicki, Tadeusz: Czytadło

[...] Niech pan spojrzy na te zdrowuchy pod krzakiem. To moje wielbicielki. Wyjąłem je spod uniwersytetu.
Rzeczywiście nie opodal stały trzy panny troszkę zawstydzone.
- No chodźcie, poznajcie mego kolegę z kryminału. Pan zdaje się siedział za morderstwo.
- To nieporozumienie. Sprawa już się prawie wyjaśniła - bąknąłem zdetonowany.
- Patrzcie jaki zuch - chwalił się mną prezydent. - Udusił młodą dziewczynę w swoim mieszkaniu.
- Nie udusił, nie udusił - broniłem się niezręcznie.
Ale zwolenniczki Synów Europy wyglądały niestety na ułomne. Jedna posługiwała się metalową kulą, przy drugiej Pan Bóg zastanawiał się długo, wahał i w ostatniej chwili wszczepił jej chyba obie płcie, a tę trzecią to w ogóle przegapił. Ukłoniliśmy się sobie grzecznie. Mogły być studentkami. Staliśmy u podnóża skarpy wiślanej, gdzie za murem rozpoczynały się ogrody uniwersytetu.

- Musiałem wziąć je na rekolekcje - opowiadał prezydent. - Pan sobie wyobraża, pod uniwersytetem rozdawały ulotki jakiegoś szarlatana, który ogłosił się Mesjaszem i zamierza zbawić Polskę. Marzena, gdzie on mieszka, ten przygłup.
- Na ulicy Dobrej - powiedziała ta o kulach.
Prezydent znowu prychnął i był to pogodny śmiech, ale zanim wydostał się z zarośli brody, stawał się prychnięciem.
- Wie pan, kolego, ja swego czasu byłem docentem tego ich uniwersytetu. Na seminariach logiki matematycznej lubiliśmy zabawiać się dodawaniem do nazw ulic warszawskich słowa "dupa". Niech pan zobaczy, jakie to rozkoszne: Dobra dupa, Hoża dupa, Wilcza dupa, a nawet Żelazna. Jeśli będzie pan miał bezsenną noc, proszę spróbować tej niewinnej zabawy, która poszerza obszary i terytoria polskiej poezji. Rozdawały ulotki półgłówka z ulicy Dobrej. Funkcjonariuszki mojej partii. A już zamierzałem wysłać je na kongres do Lizbony.
One chichotały, zasłaniając usta. Ta, przy której Panu Bogu zdarzył się moment wahania, mogła nawet podkręcić wąsa.
[s. 170-171]

Odświeżam sobie tego Konwickiego, ale w sumie tylko po to, żeby się utwierdzić w przekonaniu, że wszystkie1 jego książki to tak naprawdę jedna książka. No, wszystkich jeszcze nie czytałem, ale nie spodziewam się zaskoczenia.
Swoją drogą, to nie wada, wręcz przeciwnie. Sen, który Konwicki opowiada(ł) przez dziesięciolecia, zasługiwał i zasługuje na wariantywność i eksplorację z wielu stron. Ale akurat w tym wariancie wypadł jakoś... męcząco. Pewnie dlatego było to podejście ostatnie.



[1] Tych do 1956 i tych niefabularnych, jak Kalendarz... czy Nowy Świat... nie liczę.

Brak komentarzy: