Nie znoszę narracji zza kamery. Chorobliwie. Woody Allen może to robić, a i on niezbyt często - tylko w dobrych filmach, co nie jest akurat regułą.
Ale mimo tej paskudnej narracji, to dobry film. Kto nie bywa wkurwiony? Ja czasami nawet przestaję zauważać, kiedy moje dni zmieniają się w żeglugę po oceanie tłumionej wściekłości. Powody są na każdym kroku: sąsiad obudził mnie zbyt głośną muzyką; ktoś zastawił chodnik samochodem; w autobusie gimnazjalista z plecakiem blokuje wyjście; w pracy bezsensowne zadania; w sklepie babcia za mną popycha mnie wózkiem, jakby od tego kolejka miała się ruszyć szybciej; w internecie głupie teksty. I tak mija dzień na wyobrażaniu sobie, jak to dookoła są sami buce, którzy robią mi specjalnie na złość.
Ten film to żaden przełom, żadne katharsis. Ale eleganckie przypomnienie, że życie na fali wściekłości nie ma większego sensu. Że prawdopodobnie świat nie robi mi na złość; zresztą rzadko kiedy jest szansa się o tym przekonać na pewno, a skoro tak, to lepiej oszczędzić nieco zdrowia i się po prostu nie wkurwiać.
Cukierkowe zakończenie nieco psuje efekt, no ale w sumie można było się go spodziewać. Śmierć Robina Williamsa dopisuje do filmu zakończenie znacznie bardziej wymowne. Choć przyczyny śmierci aktora i bohatera nie są zbieżne, to i tak zapada w pamięć jego twarz - wykrzywiona nienaturalnym grymasem, tetralna maska.
Technikalia: http://www.imdb.com/title/tt1294970/
PS: A, i jest też Peter Dinklage, choć epizodycznej roli. Ale rozumiem, że to może być istotny argument za.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz