[...]Wygarnę do siebie za trzy dni, w nocy. To znaczy z czwartku na piątek. Noc jest najlepsza. Na ulicach nikogo nie ma, nikt nie ma prawa usłyszeć strzału. [...] Nie widzę żadnych słabych punktów. To znaczy jest jeden, ale nie do rozwiązania.
- Co jest? - zaniepokoił się.
- Moja biedażona.
- Jaka biedażona? Że biedna? Trzeba jej coś odpalić? To ja odpadam!
- E tam - uspokoiłem go. - Tak mi się powiedziało. Wiesz, co to biedaszyby na Śląsku?
- No, ryją ludzie w ziemi, jakieś resztki węgla wydłubują...
- I z nią jest tak samo. Jak z biedaszybem. Już niczego się tam nie można dokopać. [...]
[s. 80-81]
I niestety te scenki z życia małżeńskiego to jeden z nielicznych jeśli nie jedyny atut tej książki. Przypominam sobie swoje - aktualne do dzisiaj! - zachwyty Całym czasem i z rozczarowaniem odnotowuję, że To wszystko to jakby popłuczyny.
Czytam te spostrzeżenia z polskich przemian ostatnich 20 lat, te konstatacje socjologiczne i polityczne, ubrane zgrabnie w narrację z perspektywy popadającego w zapomnienie artysty, którego czasy świetności przeminęły z poprzednim ustrojem (znowu!), i myślę sobie - no, ok, ładnie to wszystko napisane, ale... to wszystko? Nie to, żeby to była zła książka, ale po rewelacyjnej poprzedniej jest po prostu rozczarowująca.
Aha. I muszę sięgnąć po wcześniejsze. Ciekawe, czy ten popadający w zapomnienie pisarz to stały motyw twórczości, czy tylko dwukrotne powtórzenie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz