sobota, 9 października 2010

Konwicki, Tadeusz: Wschody i zachody księżyca

Odbywam daleką, romantyczną podróż. Pojechałem do Konstancina, piętnaście kilometrów od centrum Warszawy. A wybierałem się jak do Australii. Nieprzespana noc, trzygodzinne pakowanie się, nerwy. Żeby obsłużyć mój skapcaniały organizm, muszę dodatkowo poświęcić z rana dwie godziny. Bo tak: zwichnąłem nogę, po raz czwarty tego roku, złapałem gdzieś wirusowe zapalenie gardła, coś się zrobiło z oczami i wyglądam jak królik, do tego boli ząb, lekko nawalają nerki i daje znać o sobie nadkwasota.
Tak się prowadzi staruszek w sile wieku, w epoce wielkich zrywów narodowych. A tu, w tym Konstancinie, pada deszcz, właściwie leje od rana do nocy, stare wille patrycjatu warszawskiego pęcznieją od wody, jak purchawki, bo i wyglądają niczym purchawki. Szare, spękane, pokraczne. Dogorywający kurort. Uśmiercony przez socjalizm. Gnijąca stolarka w rosyjsko-polskim stylu, rozpadające się tynki, zmurszałe wieżyczki, przewrócone płoty, zdziczałe ogrody. Tylko pałacyk użytkowany przez ambasadę radziecką jaśnieje od świeżych farb olejnych. To jest właśnie system radziecki: nie odnawiać, lecz co jakiś czas zamalować trupa olejną farbą. Jak tego biednego Lenina w mauzoleum na Placu Czerwonym.
Schowałem się w Konstancinie, a tam, w Warszawie, dobrzy ludzie szykują produkcję Doliny Issy. Szykują, ale bez pośpiechu. Stale kogoś ubywa. Niby wszyscy są serdeczni, życzliwi, oddani Miłoszowi i mnie, ale życie ma swoje prawa. Życie w dziczejącym kraju. W smętnym imperium ogonków do wszystkiego, nawet do kompletnie pustych sklepów, w upiornej ojczyźnie pijaczków, lekko fioletowych, wyschniętych od denaturatu i wody brzozowej do włosów, w dżungli przepełnionej dzikim zwierzem agentur sowieckich. Więc wszyscy z powodu tego życia jakby zatracili miary, perspektywy i wyczucia. Kombinują, żeby do jesieni albo choćby do końca lata. Zatem jakieś zamiary, pomysły, inicjatywy. Kto ma głowę do kręcenia filmu o ludziach znad Niewiaży w końcu pierwszej wojny światowej?
Dla mnie ten film to wakacje. Coś w rodzaju urlopu na koszt pana Czesława. Ale dla innych? Jakiś ruch bez początku i końca. Coś ze sztuki i grafomanii, trochę symetrii i dużo anachronizmu, jakiś niewielki pieniądz i nie zrealizowane kartki na mięso oraz na kaszę. Co za czasy, co za świat.
A ja tu siedzę śród starców. Pomiędzy strasznymi starcami, którzy powinni byli umrzeć przed tą ostatnią wojną albo tuż po jej zakończeniu. Starcy, którzy na noc nie zamykają swoich pokojów, bo lękają się umierania w samotności. Starcy, którzy wychodząc na ulicę zostawiają w drzwiach kartki z poleceniem, kogo zawiadomić w razie ich nagłej śmierci. Chodzę kulejąc między zżartymi przez życie mastodontami, którzy trzęsą się, podrygują, chwytają się ścian, rzężą, bekają, przewracają się do tyłu i chcą żyć, chcą istnieć choćby jeszcze przez tydzień, przez dobę, albo przez godzinę złożoną z sześćdziesięciu długich minut.
Ja tu kiedyś przyjeżdżałem. Trzydzieści lat temu. Jechało się ciuchcią, wąsktorową kolejką. Można było w biegu wyskoczyć z wagonu, narwać panience kaczeńców na łące, dogonić pociążek i wskoczyć do swojego przedziału. Ale to nie byłem ja. To był ktoś inny uzywający moich danych personalnych. Młody człowiek o ogromnej sfalowanej czuprynie i romantycznym, głupkowatym sercu. Jemu się wydawało, że koleguje z Panem Bogiem i w wolnych chwilach naprawi drobne usterki we wszechświecie. We wszechświecie tych ogromnych jak galaktyki lat powojennych. A ja już te lata zapomniałem. Ja ich już nie pamiętam.
Więc ten dwudziestoletni facet jeździł w wiosenne i letnie niedziele do Konstancina z całą masą warszawiaków, odświętnych, rodzinnych, kurczakowatych, nalewkowatych, akordeonowych, humorzastych, przypalonych na malinowo, desusowatych, podchmielonych, obłapiających, warszawiaków warszawiastych. Ale co on mnie obchodzi.
[s. 154-156]

Warszawiacy warszawiaści - pyszne określenie. A poza tym to, no kurczę, co za drążenie, co za wiercenie ciągle i ciągle. No ale w sumie niczego innego się nie spodziewałem, a i tak sięgnąłem.

Brak komentarzy: