W Magyarok Háza, czyli Domu Węgrów, na Semmelweis utca, tuż przy rogu Rákóczi út, którą mkną stada granatowych autobusów, znajdował się jeszcze niedawno sklep, w którym sprzedawano wyłącznie węgierskie produkty. Międzynarodowe koncerny nie miały tam wstępu, wszystkie te Johnsony & Johnsony, Unilevery, Craft Foodsy, PepsiCo były bez szans. Pozbawieni możliwości znalezienia się w tym sklepie byli zarówno ogólnoświatowi czy amerykańscy producenci artykułów spożywczych i środków czystości, jak i chińscy sprzedawcy T-shirtów i tenisówek. To był utopijny dyskont dowodzący samowystarczalności narodu węgierskiego. Doskonałe połączenie drogerii z parafialnym sklepikiem z dewocjonaliami. Było więc tam mydło i powidło, miód i proszek do prania, i płyn do mycia szyb, i palinka, herbata, papierosy hungaria i pannonia, które już samymi nazwami wskazywały na czystość swego pochodzenia. Ich palenie to jak oddychanie świeżym powietrzem puszty; śmierdzi gnojem, ale to gnój narodowy.
W takim sklepie nie mogło zabraknąć produktów martyrologicznych. Oprócz trójkolorowych świec z węgierskim godłem można było kupić gromnice z napisem "Trianon" i z wizerunkiem świętego Stefana stojącego na tle mapy Wielkich Węgier i hasła "Tak było, tak będzie". Obok świec leżały z kolei opakowania damskich rajstop "Bella Patricia", których nazwa wskazywała niepokojąco na obce pochodzenie. Ale bez obaw, to były węgierskie rajstopy na węgierskie nogi. Były tam prócz rajstop także majtki, bawełniane i koronkowe, dla węgierskich kobiet, a może także dla węgierskich mężczyzn, dla nacjonalistycznych fetyszystów i transwestytów. Kiedy już założymy węgierskie rajstopy na węgierskie majtki, możemy włożyć węgierską koszulkę z godłem, a na głowę czapkę z turulem na tle Wielkich Węgier za tysiąc osiemset forintów. A do tego wszystkiego cebula i ziemniaki w drewnianych skrzynkach tuż przy wejściu, sery i wędliny, no i pasztet z gęsi, jaki można dostać w każdym sklepie.
[s. 93-94]
No tak, fakty historyczne są inne, gadżety są inne, ale to przecież o nas jest książka, o nas, o Polakach, o naszym Narodzie Wybranym!
Nie no, oczywiście słodko jest przeczytać, że nie tylko my jedni jesteśmy tak narodowo pierdolnięci.
Świetny, ironiczny (autoironiczny) styl tworzy atmosferę szorstkiej miłości - "jakikolwiek by ten pokręcony kraj nie był, to jest mój, no i przecież nie jest tak, żeby był mi całkiem obojętny".
Aha, i nie jest tak, jak mówi okładka, żeby to było tylko albo przede wszystkim o jedzeniu. Jedzenie jest tylko - znakomitym - pretekstem. Zresztą, z perspektywy barowej i o naszym heimacie da się mówić jakoś cieplej, nic dziwnego, że bratnie Węgry mają podobnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz