piątek, 31 lipca 2009

Piątek, Tomasz: Pałac Ostrogskich


Zwykle książki są o czymś. Jest jakaś myśl, jakaś historia, jakiś bohater, jakieś uczucie - coś, co wymaga wyrażenia. I wyrażane jest w postaci książkowej. Zwykle. Pałac Ostrogskich jest książką napisaną cudownie, perfekcyjnie i bez skazy - o niczym. Autor po prostu lubi opowiadać, a że wychodzi mu to całkiem zgrabnie, no to sobie opowiada książkowo. I tak właśnie powstała bardzo dobrze napisana książka o niczym.

Kiedy już skończyłem ją czytać, sięgnąłem do recenzji internetowych. Otóż jest to książka o nieustającej walce porządku i chaosu, podobno. Aha. No może. Na przyjemność lektury to nie wpływa.

Pierwszy kontakt z Pałacem Ostrogskich

Jest tak, że niedaleko Zamku Ostrogskich rozciąga się coś w rodzaju zapuszczonego parku (piszę: "coś w rodzaju zapuszczonego parku", chociaż cała Warszawa jest czymś w rodzaju zapuszczonego parku). Dalej, za tym parkiem, rozciąga się ogromny i pochyły teren, wielka skarpa, całkowicie zajęta przez bliżej nieokreślony klasztor (bliżej nieokreślony, ale chyba żeński, bo otoczony wyjątkowo wysokim murem). Prawdopodobnie lochy rozciągające się pod Zamkiem Ostrogskich docierają także i do tego klasztoru, który składa się z dwóch czy trzech pałacyków oraz gigantycznego ogrodu warzywnego, jak gdyby zakonnice pochłaniały ogromne ilości sałaty. Może obok klasztoru jest tam królikarnia, może żyją tam króliki i dlatego ogrody klasztorne są tak dokładnie izolowane od reszty świata, bo jak wiadomo, króliki są ruchliwe i trudne do utrzymania w jednym miejscu. Ale w takim razie mury nie stanowiłyby dla nich problemu, wystarczyłoby się pod nimi podkopać. A wtedy mogłyby trafić do podziemnych lochów przy Pałacu Ostrogskich, być może razem ze ścigającymi je zakonnicami. A wtedy mogłoby dojść do katastrofy, bo mogłaby się uaktywnić cała stopniowa gama niuansów, która istnieje pomiędzy jednym biegunem, jakim jest bycie królikiem, a drugim, jakim jest bycie zakonnicą. Tak jak to się dzieje z dźwiękami wydawanymi przez Chopina (tego pianistę i kompozytora), które zmieniając się w jakąś nutę, ciągle zachowują w sobie echo innej nuty, którą przed chwilą były. Być może tylko w taki płynny sposób można zmienić jedną istotę w drugą, zakonnicę w zaskronicę, zakrólicę, zakrólika, w końcu królika. Być może tylko w taki sposób można zmienić ogromny klasztorno-modlitewny świat uczuć w beztroskie chrupanie. Wyobraźcie sobie kontakt z królikiem, który ciągle zachowuje w sobie klasztorny pogłos. Wyobraźcie sobie karmienie takiego królika marchewką.
[s. 50-51]

poniedziałek, 27 lipca 2009

Ile emocji

W niedzielę do Fi zajrzała Karolina, co stało się pretekstem do spaceru. A na spacerze udało się nam upolować nie lada demonstrację.

Niestety, szli szybko i nie zdążyliśmy się zapytać, czy generalnie są za czy przeciw.



Na poręczy schodów nad Kinem Muranów trafiliśmy natomiast na ciekawy przykład refleksji nad językiem ojczystym. Niestety, stan silnego uniesienia emocjonalnego najwyraźniej nie pozwolił autorowi na solidne zastanowienie nad ortografią, ale sama refleksja też się liczy.



Poza tym było brzydko, deszczowo i nie dotarliśmy do Zoo. Nie tracę jednak nadziei.

Nabokov, Vladimir: Maszeńka

Znakomita, krótka opowiastka, dzięki której w trzy kwadranse można sobie przypomnieć, gdzie tak naprawdę zaczynają się wolność i niewola człowieka.

niedziela, 26 lipca 2009

Gajcy! - Koncert, Park Wolności, 25.07.2009

http://www.tvnwarszawa.pl/-1,1611552,0,,siedem_tysiecy_warszawiakow_wspominalo_rok_1944,wiadomosc.html

TVN Warszawa miał całą transmisję i miałem nadzieję, że na ich stronie będzie więcej wideo.
Anyway, wypasiony koncert, po którym musze jeszcze raz przysiąś do płyty - nie wiem, czemu umknęła mi podczas wcześniejszych przesłuchań cała moc i energia, jaką w tych piosenkach zawarły np. Żywiołak, Kawałek Kulki, Pustki czy Pogodno. Te moje spostrzeżenia, że poezja Gajcego lepiej wypada w spokojnych interpretacjach, to jakas bzdura totalna i zaćmienie umysłu.

Karolina Cicha potwierdziła swoje mistrzostwo. Nie słyszałem o niej wcześniej, nie wiem, czy ma jakieś płyty na koncie, ale coś czuję, że to będzie moja miłość, jak Renata Przemyk.

PS: I tylko konferansjerka była delikatnym nieporozumieniem. Czułem się nieco jak publiczność w Opolu czy innym Sopocie.



PS2: Wizualizacje czasami z dupy, choć ta akurat - do Armii - całkiem. Ale muzeum ładnie oświetlone. Zdjęcie od Błażeja, któremu przy okazji - jak i całej ekipie, dziękuję za towarzystwo.

sobota, 25 lipca 2009

Anderman, Janusz: Cały czas

Jedna z bardziej wciągających polskich współczesnych powieści, jakie czytałem. Irytująco dopasowana do rzeczywistości - jak sobie tak popatrzeć na uroki III RP, to naprawdę można uwierzyć, że taki A.Z. istniał. Że wielu takich A.Z. mogło istnieć. Co więcej, że mogli się całkiem ładnie, w odróżnieniu od opisanego A.Z., poustawiać.

No ale.

A, i sam koncept prowadzenia narracji - znakomity.

Tym razem przed cytatem potrzebny jest kontekst: początek stanu wojennego. Osoby uwięzione lub internowane stają się bohaterami, szczególnie dla lecących na odważnych opozycjonistów studentek.

Jak się tam, do takiej Białołęki dostać? - łamał sobie głowę A.Z. Brał pod uwagę różne pomysły, rozważał nawet napisanie na siebie donosu ujawniającego adres, pod którym się ukrywa, ale te wszystkie pociągnięcia były zbyt ryzykowne. Jeśli zdradzę swój adres, pomyślał, przyjdzie po mnie Służba Bezpieczeństwa. Mieszkania, w których się ukrywam, zawalone są nielegalnymi drukami. Przypiszą mi je i to może się skończyć wyrokiem. [...]
A.Z. widział oczywiście różnicę pomiędzy uciążliwościami prawdziwego uwięzienia z wyroku a internowaniem. Więzienia w towarzystwie nieobliczalnych kryminalistów bał się panicznie, gdyby zaś go internowano, byłby wśród swoich. Jako pisarza umieszczono by go pewnie w ośrodku wczasowym; to była zwykła taktyka władzy, która zdawała sobie sprawę, że tych, o których może upomnieć się nawet opinia międzynarodowa, trzeba przetrzymywać w jak najlepszych warunkach. To byla elita. W więzieniach trzymano internowanych działaczy o mniejszym znaczeniu lub schwytanych podczas ulicznych demonstracji.
Wreszcie A.Z. wpadł na pomysł, który wydał mu się skuteczny, a jednocześnie nie wiązał się z groźbą wyroku. To mogło zadziałać. Pojechał na ulicę Wiejską, do wydawnictwa Czytelnik. Zabrał ze sobą czysty notes, sprawdził, czy ma długopis. Na ramieniu zawiesił chlebak, do którego zapakował sweter, skarpetki, bieliznę na zmianę, pastę do zębów, szczoteczkę i dwa kartony papierosów.
W kawiarni Czytelnika gromadziły się tłumy. Za zasłoną dymu trwały rozmowy i życzliwe spory, przekazywano sobie ostatnie wiadomości i plotki, rozprowadzano druki. To było jedno z nielicznych takich miejsc w mieście, dlatego każdego dnia na trotuarze parkowało kilka fiatów z esbekami, którzy kontrolowali, kto przychodzi, jak często i z kim; samochody tkwiły w śniegu od przedpołudnia po zmierzch, a funkcjonariusze uruchamiali od czasu do czasu silniki, by w ciągu nie kończących się godzin służby nie zamarznąć.
A.Z. przechadzał się teraz wzdłuż budynku z notesem w ręku, stawał przed tymi fiatami, w których zza zapotniałych szyb majaczyły sylwetki mlodych mężczyzn, i bez pośpiechu, chuchając na końcówkę długopisu, zapisywał numery rejestracyjne; takich fiatów z załogami było aż cztery.
Efekt nastąpił szybko. Zamek jednego z samochodów szczęknął, uchyliły się drzwi, z obłoku pary, która buchnęła z wnętrza, wyłonił się cywil i ruszył ku niemu; A.Z. spokojnie skończył kaligrafowanie ostatniego numeru, podniósł głowę i zobaczył, że to ten sam funkcjonariusz, drugi, który go próbował przesłuchiwac na Rakowieckiej. Tylko jeden, zdążył pomyśleć, tylko jeden idzie po mnie, dlaczego tylko jeden ma mnie zatrzymywać, to mało widowiskowe; cywil pośliznął się, złapał A.Z. za ramiona; z daleka wyglądało to pewnie tak, jakby się bał, że się wywróci, albo chciał się serdecznie przywitać, ale on chwycił go za ramiona celowo - uścisk palców był mocny - i odwrócił A.Z. plecami do siebie, i puścił, i cofnął się o krok, i z rozmachem kopnął go w dupę. A.Z. niemal uniósł się nad chodnikiem, notesik i długopis wypadły mu z palców i by utrzymać równowagę, musiał chwycić wpół lodowate drzewko.
- Spierdalaj, czubie! - rzucił za nim funkcjonariusz. - Spierdalaj mnie stąd!
Potem schylił się, podniósł notes, spojrzał na zapiski, wyrwał kartkę i wsunął do kieszeni. Zamachnął się, wstrzymał rękę, obejrzał notes pochodzący z niemieckich darów i też go schował. Jak owada rozdeptał na skorupie lodu długopis A.Z., zostały tylko plastikowe drzazgi i czarna plama tuszu; splunął na nią i ruszył do samochodu, i usiadł z tyłu.
A.Z. rozejrzał się trwożliwie, ale ulica Wiejska była opustoszała; całe szczęście, pomyślał, jakby ktoś zobaczył, byłby straszny obciach; z drugiej strony, jakby był świadek, mogłaby pójść w miasto i świat wiadomość, że zostałem skopany przez esbecję. No tak, pomyślał, skopany; tylko jeden kop. Nie było świadków, ale niby mógłbym puścić w ludzi taką informację. Tylko że co? Powiem, że zostałem skopany? Oni mnie wtedy rzeczywiście mogą z zemsty skopać; nie ma żartów. Jak mnie która zapyta, skąd mam taki siniec, pomyślał, powiem, że mnie milicjant pierdolnął kolbą od kałacha, jak zrywałem plakat. No nie, przecież tacy jak ja nie mogą się zajmować zrywaniem jakichś obwieszczeń, to niepoważne. Po prostu bez powodu mnie pierdolnął, bandyta.
I A.Z. ruszył do domu; szedł na przystanek ostrożnie, bo przy każdym kroku przeszywał go jaskrawy ból; esbek kopał fachowo, trafił wprost w kość ogonową i teraz
[s. 209-211]

Gajcy!

Płyta wydana przez MPW, przy udziale imponującego składu artystów (http://www.myspace.com/gajcy), wypada jednak średnio imponująco. Nie jest zła, ale -- może to cecha poezji Gajcego, że wypada znacznie lepiej w interpretacjach spokojnych i refleksyjnych, a słabiej w żywych, mocniejszych, weselszych?

Jako wyjątkowy kąsek - polecam utwór promujący płytę:




A do miana wyjątkowej słabizny typuję - surprise, surprise - interpretację Kazika. Fragment do odsłuchania w promomiksie płyty na podlinkowanym wyżej majspejsie.

wtorek, 14 lipca 2009

niedziela, 5 lipca 2009

Gaba Kulka: Hat, rabbit

Dżizas, jak ona fenomenalnie śpiewa.
Nie wszystkie teksty są równie dobre, ale muzycznie - naprawdę daje radę. No i jeszcze raz - ten głos...

Hrabal, Bohumil: Zbyt głośna samotność

Nikt by nie uwierzył, ile w takiej piwnicy jest myszy, może dwieście, może pięćset, większość tych zwierzątek, które chcą się przyjaźnić, urodziła się na wpół ślepa, ale wszystkie te myszki mają wspólne ze mną to, że żywią się literami, z największym apetytem pałaszują Goethego i Schillera oprawnych w safian. Toteż moja piwnica wciąż pełna jest mrugania i chrupania książek, w wolnym czasie myszki są swawolne jak kocięta, łażą mi po krawędzi koryta i po poziomym wale, właśnie gdy suwak po wciśnięciu zielonego guzika nieubłaganie wpycha cały papier wraz z myszkami w stan stresu, kiedy pisk myszek słabnie, to myszki w mej piwnicy nagle poważnieją, stają na tylnych łapkach, dają słupka i nasłuchują, co to za dźwięki, ale ponieważ myszki tracą pamięć z chwilą, gdy teraźniejszość mija, więc wnet wracają do swoich zabawi i nadal chrupią teksty książek, im starszych, tym bardziej im smakuje ten stary papier, jak dobrze uleżały ser, jak dobrze leżakowane wina. [...]
(s. 22)


[...]ja, kiedy byłem młody, także miewałem o sobie piękne mniemanie, swego czasu myślałem, że stanę się piękniejszy, jak kupię sobie rzymki, modne wtedy sandały tylko z pasków i sprzączek, że do tych sandałów muszę mieć fioletowe skarpetki, mamusia zrobiła mi je na drutach i gdy pierwszy raz wyszedłem w tych rzymkach i umówiłem się na randkę koło Dolnej Gospody, choć był wtorek, przyszło mi na myśl, czy w gablotce naszego klubu futbolowego nie ma już składu? Tak więc stałem przed gablotką, przyglądałem się okuciu dziurki od klucza i dopiero potem podszedłem bliżej, ale czytałem listę z poprzedniego tygodnia, następnie czytałem tę listę jeszcze raz, ponieważ czułem, że tą fioletową skarpetką i tym prawym sandałem wdepnąłem w coś wielkiego i mokrego, przeczytałem listę z moim nazwiskiem na końcu jeszcze raz, by znaleźć w sobie siłę i spojrzeć w dół, i gdy spojrzałem, stałem w wielkim psim gównie, które mi oblewało i uwięziło cały sandał złożony tylko z pasków i sprzączki, tak więc znów powoli czytałem jedno nazwisko za drugim, przeczytałem całą jedenastkę naszych juniorów, również własne nazwisko jako rezerwowego, lecz gdy spojrzałem na dół, wciąż stałem w tym okropnym psim gównie, a kiedy popatrzyłem na środek wsi, wyszła z furtki moja dziewczyna, i rozpiąłem sprzączkę, i ściągnąłem fioletową skarpetkę, i zostawiłem wszystko wraz z bukiecikiem tam pod gablotą naszego klubu futbolowego, i uciekłem za wieś, w pola, i tam medytowałem, czy los mnie nie przestrzega, bo już wtedy chciałem zostać pakowaczem starego papieru i tym sposobem dobrać się do książek.
(s. 108-109)