poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Stasiuk, Andrzej: Mury Hebronu

Chciałbym dostać rozgrzeszenie od pani psycholog. Pani pod wąsem. Marynarka opina jej piersi. Czterdzieści lat zmarszczka po zmarszczce. Żyłki na policzkach. Wódka albo odmrożenie. Jej owłosione nogi podniecają mnie. Twardym głosem pyta, czy mam jakieś problemy. Nie mam żadnych problemów. Tylko jej owłosione nogi. Jej dyskretny wąsik. Mój penis prostuje się. Wieczorem daję mu trochę satysfakcji. Ona pewnie domyśla się tego. Nosi przykrótką spódnicę i staje zawsze w lekkim rozkroku. Zbieżność trójkąta. Strzałka. Myślę o jej kroczu i nienaturalnej, rudej fryzurze, kryjącej siwiznę. Wybrała dobre miejsce, by się zestarzeć. O niewielu kobietach w jej wieku tylu mężczyzn myśli z pożądaniem. Doskonale wie, że rozbierają ją wzrokiem. Ze znienawidzonego munduru. Zwiędłe wargi. Te i tamte. Wałeczki tłuszczu na udach. Jestem pewien, że nosi brzydką bieliznę. Stare, tysiąckrotnie prane majtki i postrzępiony na brzegach biustonosz. Myślę o jej zwiotczałej odbytnicy. Myślę o jej pomarszczonej i zużytej piździe.

[***, s. 14-15]

Znakomita książka. Mistrzowski jest koncept całego zbioru - najpierw kilka króciutkich opowiadanek, po parę stron, jako wstęp teoretyczny; potem długi ponadstustronicowy monolog Opowieść jednej nocy - swoiste case study, wreszcie tytułowe Mury Hebronu, znowu krótkie opowiadanie podsumowujące, czy może raczej dające wskazówki interpretacyjne.

Mistrzowski jest język wszystkich tych krótkich opowiadań. Ale one same tylko budują napięcie. Przygotowują grunt.

Dopiero kiedy następuje Opowieść jednej nocy - przychodzi uderzenie przez głowę. Można oczywiście uznać, że wszystko od początku do końca to fikcja literacka, ale biorąc pod uwagę okoliczności powstania książki można też założyć, że to rzeczywistość. Że to się dzieje (działo) naprawdę. Że na świecie są ludzie i przestrzenie które tak wyglądają. I we mnie się przeciwko temu fatalizmowi, tym nieuchronnie przygniatającym, wyniszczającym, dehumanizującym rolom, które tam są odgrywane, mechanizmom, od których nie ma odwrotu, wszystko buntowało. To jest jeden z tych tekstów, które w tak zwanym 'normalnym człowieku' wywołują panikę, przerażenie, sprzeciw, chęć ucieczki.

I wreszcie podsumowanie. W pierwszym odruchu można by pomyśleć, że Mury Hebronu w kontekście Opowieści jednej nocy pokazują, że jednak jest nadzieja, że można uciec i ocaleć. Ale po namyśle - co to za ucieczka, za mury Hebronu?

Porażająca książka. Nie wiem, czy może w ciągu ostatnich 20 lat polskie więziennictwo się zmieniło na tyle, żeby tekst był już całkowicie nieaktualny, ale jeśli nie, to dla wszystkich tych, którzy nadają kształt temu sektorowi, powinna być lekturą obowiązkową. A jeśli nawet jest już nieaktualna, to i tak pozostaje znakomitą lekturą.

Chyba, że ktoś nie jest w stanie przebrnąć przez takie fragmenty jak ten z początku. To wtedy nie, to wtedy sugerowałbym raczej coś z opowieści o różowych kucykach My Little Pony.

czwartek, 22 kwietnia 2010

Domosławski, Artur: Kapuściński non-fiction

Józef Kapuściński nie bardzo miał pojęcie, czym zajmuje się syn. Bywał oburzony porozkładanymi na podłodze gazetami z nazwiskiem "Kapuściński", które można bezkarnie deptać i wykładać nimi kosz na śmieci. Był człowiekiem sumiennym i obowiązkowym, który - jak sam utrzymywał - nigdy w życiu nie spóźnił się na lekcje. Irytowało go, że syn siedzi zamknięty w pokoju i coś robi (to znaczy: pisze), zamiast chodzić do pracy i zarabiać na rodzinę. Bo przecież pracuje ten, kto chodzi do pracy, a nie ten, co siedzi całe dnie w domu.
Kiedyś przyjechał w odwiedziny do syna i synowej.
- Byłeś dziś, Rysiu, w pracy?
- Byłem, tato, byłem.
- A na którą poszedłeś?
- Na ósmą, tato, na ósmą - łgał syn, żeby nie toczyć z ojcem dyskusji, które do niczego nie prowadzą.
[...]
Siostra Kapuścińskiego, Barbara, powiedziała mi, że ojciec, który zmarł w siedemdziesiątym siódmym roku, do końca życia nie rozumiał, co właściwie robi Rysiek ani kim jest.
[s. 35]

Znakomicie napisana, wciągająca opowieść, której autor wykonał naprawdę mnóstwo pracy poszukiwawczej, badawczej, przeprowadził mnóstwo rozmów, odgrzebał przykurzone wątki, motywy i wydarzenia, zebrał różne opinie - słowem, naprawdę solidnie przygotował się do pracy. Kapuścińskiego opisał wnikliwie; miałem podczas lektury wrażenie, że wszędzie tam, gdzie postawa bohatera tej opowieści mogła być kontrowersyjna, gdzie jego zachowanie mogło być różnie oceniane, postarał się o sądy z wielu stron i raczej otwierał czytelnikowi pole do samodzielnej oceny na podstawie faktów niż zamykał dyskusję kategorycznymi opiniami.

Zresztą trzeba przyznać, że materiał do opowieści trafił się Domosławskiemu znakomity. Kapuściński był człowiekiem ciekawym zawodowo i - jak się okazuje - także prywatnie. Podkreślam: ciekawym, bo z książki wcale nie wynika jednoznacznie pozytywna opinia o nim jako o ojcu, bracie, mężu, przyjacielu etc. Ale z całą pewnością wyłania się obraz - właśnie ciekawy.

Z całą pewnością jeśli ktoś chciałby dowiedzieć się czegoś o Kapuścińskim, jeśli główne pytania, jakie sobie postawi przed lekturą to będą: co w zasadzie pisałeś? czemu pisałeś tak, jak pisałeś? co sprawiło, że robiłeś to, co robiłeś? - odłoży książkę usatysfakcjonowany.

Na pewno rozczarują się tym tekstem ci, którzy - po przedpremierowej aferze, o charakterze, jak widać po lekturze, wyraźnie marketingowym - liczyli na sensację. Oczywiście są standardowe chyba dla większości ludzi konteksty trudnego charakteru i funkcjonowania w związkach, oraz standardowe dla większości ludzi żyjących w PRL konteksty stosunku do ustroju oraz kontaktów z władzą, ale ich eksploracja naprawdę nie przynosi sensacji. Bez indeksów, spisów etc. książka ma 569 stron. Zainteresowanym dobrą lekturą szczerze polecam. Tropicielom sensacji odradzam - można w tym czasie obadać kilka odcinków 'Z archiwum X', wysiłek czasowy porównywalny, intelektualny mniejszy, a ile emocji!

środa, 14 kwietnia 2010

Snyder, Zack: 300

Pisałem już o (chronologicznie późniejszym filmie) Snydera: Watchmen.
Chociaż 300 obejrzałem już kilka dni temu, jeszcze przy okazji wizyty w Berlinie, to zaczekałem z notatką i w międzyczasie nadrobiłem zaległości komiksowe.

Zack Snyder chyba nie tworzy nic szczególnego od siebie, ale jesli chodzi o spektakularne ekranizacje, zwłaszcza kiedy storyboard ma w zasadzie rozrysowany, no to szacun i żelazo nie klęka.

Komiks 300 jest dosyć specyficzny. Dialogi są w nim na tyle oszczędne, że w zasadzie historię trzeba znać1, żeby ją zrozumieć, a i tak czasami pojawiają się takie zacięcia typu "hę?". W filmie zostało to na tyle wyprostowane lub wzbogacone (dodany wątek żony), że sytuacja jest całkowicie jasna a sekwencja wydarzeń logiczna i zrozumiała.

O tyle to istotne, że taka wyprostowana i oczywista fabuła pozwala całkowicie wyłączyć myślenie i skupić się na odbiorze wrażeń wizualnych, które są, no... mistrzowskie. Sceny walki zostały rozpisane jeśli chodzi o kolory, ruch, tempo w taki sposób, że w zasadzie nie da się oderwać wzroku. I detale, i sceny zbiorowe nie pozostawiają nic do życzenia. Absolutne plastyczne mistrzostwo. Takie drobiazgi jak scena spychania przeciwników z krawędzi klifu czy zbliżenie ruchu miecza, który gwałtownie się zatrzymuje a krew na nim porusza się dalej zostaną na długo w pamięci jako pewien wzorzec obrazowania scen walki.

I tylko te nieszczęsne przerywniki ze zbożem były rozbrajająco nieadekwatne :D

Anyway, film jest genialny jako nieobciążająca umysłowo znakomita rozrywka na wieczór. Niekoniecznie na romantyczny wieczór z wrażliwym dziewczęciem, ale poza takim przypadkiem to jak najbardziej.



1 Co wymaga ukończenia 4 klasy szkoły podstawowej z sukcesem, no ale zawsze jest to jakiś próg eliminacji odbiorcy.

Sepúlveda, Luis: Przegapienia

Genaro Blanco. Don Genaro. Tak samo nazywał się sędziwy Andaluzyjczyk, wiecznie bujający w obłokach, który dawno temu został przyjęty na łono naszej rodziny. Matka nieraz mi o tym opowiadała. Była w piatym miesiącu ciąży, kiedy pewnego dnia dziadek wkroczył do salonu, prowadząc pod rękę starszego pana, dźwigającego sfatygowaną tekturową walizę i czarny parasol.
"To jest Genaro, mój towarzysz i brat. Przed kilkoma dniami stracił swoją towarzyszkę i wydaje mu się, że został sam. Pokażmy mu, że w wielkim bractwie ludzi wolnych nikt nie jest samotny. Witaj, towarzyszu. Dziel z nami wino, chleb i miłość" - powiedział podobno dziadek, wskazując mu miejsce przy rodzinnym stole. "Życzę wam zdrowia i anarchii" - odpowiedział podobno don Genaro. Tak więc, kiedy cztery miesiące później przyszedłem na świat, miałem trzech dziadków: jednego z Chile i dwóch z Hiszpanii.
Z zawartości jego walizki - kilku sztuk ubrań i masy najróżniejszych papierów, które zwykł przeglądać z podziwu godną cierpliwością - rodzice dowiedzieli się, że don Genaro, podobnie jak mój rodzony dziadek, był wrogiem wszelkiej władzy i że przemierzył niemal cały świat, zanim skończył jako malowniczy wieczny anarchista w ciasnym i prawomyślnym światku chilijskiej socjety.
[Po tamtej stronie czasu, s. 170]

Zbiór krotkich i nierównych opowiadań, wśród których są zarówno średnie w kierunku słabych (Z akt miasteczka Tola), jak i znakomite (O człowieku, który sprzedawał słodycze w parku czy Jeszcze jedna brama nieba).
To ostatnie jest wyraźnie inspirowane Cortázarem, dedykowane Cortázarowi, opatrzone nawet mottem z Cortázara, ale we wszystkich da się znaleźć delikatną nutę inspiracji nim1: zderzenia zaskakującego przebicia pozorów z niewiarygodną niespodzianką, która okazuje się sprawą naturalną i oczywistą.

Książka wydaje mi się nieco wymuszona. Na początku nawet miałem takie wrażenie, że może to jest jakiś tom zebrany i zredagowany przez polskie wydawnictwo, ale nie - został ułożony przez samego autora. Niektóre opowiadania faktycznie dotyczą tytułowych przegapień, inne wydają mi się podciągnięte pod ten motyw na siłę. Tom jako całość nie sprawia dobrego wrażenia. Ale opowiadania każde z osobna są na tyle sensownie napisane, że po tej pierwszej przygodzie z panem Sepúlvedą zamierzam sięgnąć po jego inne dokonania.

1 W sumie nie wiem, za mało się znam na historii literatury latynoamerykańskiej, żeby stwierdzić czy to inspiracja czy po prostu zbieżnośc stylów.

Epstein, Jean: Upadek Domu Usherów

Technikalia: http://www.filmweb.pl/f95302/Upadek+domu+Usher%C3%B3w,1928

Nie oglądałem w życiu zbyt wiele tak starych filmów i nie jest to moja ulubiona rozrywka. Nie zachwycam się szczególnie tamtym sposobem kręcenia, stylem aktorskiej ekspresji, manipulacją muzyką wobec skromnych możliwości podkładania głosów etc.


Ale ten film daje radę. Zapewne w sporej części to zasługa Edgara Allana Poe, ale nie rozbijając zasługi na kawałki: film daje radę. Skutecznie stwarza klimat niesamowitości i grozy. W zasadzie można nawet powiedzieć, że przypomina o co chodzi w stwarzaniu klimatu grozy: nie o wymyślnie potworne postaci dokonujące wymyślnie potwornych i widowiskowo krwawych czynów, ale właśnie o stworzenie nękającej nieobecności, co do której nie ma pewności, kiedy przestaje być nieobecnością a zaczyna być niewidoczną obecnością.
I nawet jeśli w tak starym filmie zostało to przeprowadzone - z dzisiejszej perspektywy - naiwnie, upadającymi książkami, poruszającą się zasłoną, to i tak wyraża esencję.

czwartek, 8 kwietnia 2010

Buñuel, Luis: Anioł zagłady

Cudny, piękny komentarz do istnienia zasad, reguł, konwenansów, i przy okazji do istnienia 'wyższych grup społecznych' - tych wykształconych, urodzonych, kulturalnych, obytych.

Szczególnie trafia zachowanie policjantów na zewnątrz domu, którzy gotowi są uznać za wariatów wszystkich gotowych do naruszenia zastanego porządku, choć oczywiste jest, że wyłącznie jego naruszenie może rozwiązać sytuację.

Nie do końca ogarnąłem scenę kościelną. Bo z jednej strony bohaterowie pierwszego zamknięcia są w kościele, ale już przy samym wyjściu ich nie ma.

Jeśli kto ogarnął bystrzej, to proszę o oświecenie.

Nielsen, Gustavo: Auschwitz

Nienawidzę tego.
Nienawidzę rozmów o niemowlętach, nienawidze tego mlecznego zapachu niemowląt, nienawidzę bucików, śpioszków, pieluch. Nienawidzę małych dzieci, tych ich smoczków; i matek małych dzieci bezwstydnie podających im cycka w miejscach publicznych, w tych opiętych stanikach.
- Chcesz mate?
Nienawidzę tego zioła moczonego w kubku, nienawidzę rurek przekazywanych z ust do ust, śliny zmieszanej z ciepłą wodą.
- Papierosa? Kilka ciasteczek przed posiłkiem?
Nienawidzę zapalniczek, dymu, niedopałków. Nienawidzę ciasteczek, tych okruchów zasypujących obrus. Nienawidzę też tej wysypki, którą widzę na twojej skórze, nie wiem, co to jest, wygląda jak grubawe, cieliste piegi; nienawidzę nadmiaru ciała, cellulitu, wałeczków, obwisłej skóry na ramionach; nienawidzę paprochów w pępku, za długich albo za krótkich włosów, niezadbanych paznokci. Nienawidzę tej twojej chusteczki przewiązanej pod szyją, zaplątanej jak wąż kąsający swój ogon. Wydaje mi się brudna, brzydka. Obrzydliwa jest.
Nienawidzę twojego głosu, zbyt wysokiego i zbyt przenikliwego, tego, że mi mowisz: "Chcesz mate?"; nienawidzę suchości twoich ramion, twojej białej twarzy, twoich oczu bez blasku, tego, że jesteś blondynką.
Nienawidzę bałaganu w twoim domu, porozrzucanych książek, kurzu na telefonie, żółtych ubrań, w ogóle żółtego koloru, a szczególnie tej koszmarnej żółtej sukienki, którą masz na sobie. Obrzydza mnie ta twoja zlotawa, czerwona i zielona biżuteria - taka bożonarodzeniowa. Nie cierpię twojego słodko-gorzkiego zapachu, słodkiego i przenikającego, tak słodkiego, że ciastka można by nim smarować. Nie toleruję twojej kolekcji pierścionków na dłoniach; nie znoszą twojego nazwiska: Auschwitz. Ani twojego imienia: Rosana.
Auschwitz to nazwisko dla kogoś, kto ma katar.

[s. 7-8]

Tak się zaczyna. Cytat wybrałem z dwóch powodów - po pierwsze całkiem dobrze oddaje, o czym jest ta książka. A po drugie, nie chciałbym musieć jej czytać jeszcze raz. Ani tego przepisywać. Jest do wyrzygania w dosłownym tego słowa znaczeniu.

Nie, że zła. Po prostu obrzydliwa. Jest o nienawiści do wszystkiego, o czystej, prostej, bezinteresownej nienawiści skierowanej w stronę wszystkiego i wszystkich. Ubrane jest to w fabułę - powiedzmy - zagadki, jakby magicznej, a może związanej z działaniem pozaziemskich cywilizacji? Ale to wszystko jedno. Cała ta 'magia' tylko uwypukla, jak bez żadnej magii, tak po prostu z niczego, w ludziach może buzować nienawiść. Przy scenach miłosnych było mi źle, przy scenach tortur nad dzieciakiem musiałem odłożyć książkę na bok i odetchnąć głębiej kilka razy.


Ale ten cały osłabiający styl jest po coś. To 'coś' widać w dwóch momentach - kiedy główny bohater, Berto, przypomina sobie, skąd miał w głowie pomysły na wszystkie wymyślne tortury, i kiedy pod koniec żegna się z Rosaną, drugą główna bohaterką, i oboje daja sobie nadzieję na dalszy ciag znajomości. Dalsze, całkiem przyjemne życie po tym, co się działo między nimi i u każdego z nich z osobna przez ostatnie dni?! A jednak. Bo generalnie dalsze, całkiem przyjemne życie będzie się po prostu toczyć, tak jakby nic się nie stało. Nikt nic nie widział.

Obrzydliwa jest ta książka.

wtorek, 6 kwietnia 2010

Couto, Mia: Lunatyczna Kraina

"Czytałeś coś z literatury Mozambickiej?" - spytała mnie któregoś dnia siostra.
Z właściwą sobie delikatnością odparłem: "Nie wiedziałem, że w Mozambiku potrafią pisać". Tydzień później dostałem od siostry Lunatyczną Krainę.

I sunąłem tak przez długie dnie i nieskończone noce. Własnymi rękami popychałem łódź. Jeżeli zmęczenie jest nagłą starością, ja liczyłem sobie już wiek najsędziwszy. Nie wiem, ile czasu minęło. Więcej pamiętam z nocy. Pamiętam gwiazdy, dalekie sąsiadki, które nigdy nie śpią. Pamietam księżyc, lśniący jak medal na dekolcie nocy. Patrzyłem na gwiazdy, na ich srebro. I przeklinałem mój los: rogi księżyca zawsze były zwrócone do góry! Ojciec nauczył mnie czytać z księżyca.
Te czubki, skierowane do góry, świadczyły o tym, że wciąż ciążyła nade mną niedola. Perkoziłem się w czółnie, naiwdurny wierbożnik. Czy to było sprawiedliwe? Prowadziłem życie w streszczonych powtórkach, owszem, były niecnoty i cenne potknięcia. W jakim życiu ich nie ma? To tak jakby na dnie piekła szukać suchych patyków. Jednak zawsze przestrzegałem zachowań zaleconych mi przez starszyznę. Poświęciłem się losowi syna; byłem czeladnikiem mego przeznaczenia. Łódź, którą płynąłem, została pobłogosławiona podczas stosownych obrzędów i nadałem jej imię ojca: Taimo. Przed pierwszą podróżą uraczyłem wszystkich jedzeniem i trunkiem, ludzie świętowali, tańcząc na łódeczce, tak jak każą tradycje. Dlaczego zatem taki pech usłał moją drogę? W gruncie rzeczy odgadywałem odpowiedź.
- Ojcze, nie karz mnie tak - błagałem.
Znikąd odpowiedzi. Tylko fala następuje za falą, a z każdą falą ocean coraz bardziej się obnaża, ale nigdy nie staje się nagi. Byłem więźniem tej nieskończoności. Woda zawsze niosła mi radość, brykałem w niej jak pasikonik w chaszczach. Teraz jednak trafiały mi się same peszące bezłady. Naszła mnie chęć, aby wrócić, znów karmić mojego nieboszczyka ojca, znormalnieć w wioskowym nicniedzianiu się. Zatęskniłem za wieczorami z Surendrą. Tam, w mojej wiosce, gdzie wszystkie dni były zawsze takie same, czas nie istniał. A jednak wciąż żywe pragnienie, aby stać się naparama1, kazało mi iść dalej. Otrząsnąłem się z myśli, które zachęcały mnie do rzucenia podróży. Myśli, jak wiadomo, nie rodzą się w ludzkich umysłach. Wykwitają  byle gdzie jak bezładne, deliryczne dymy, a potem krążą w poszukiwaniu odpowiedniej głowy.
[s. 56-58]

Jest to książka, którą w pełni poczuć może chyba tylko ktoś, kto miał okazję zanurzyć się w Afryce. Dla osoby spoza tego kręgu kulturowego będzie na pewno fascynującą opowieścią, ale w, na przykład, motywacje bohaterów trzeba będzie uwierzyć - na pewno nie będą rzeczą zrozumiałą.

Odszedłem, aby położyć się w moim zakątku. Farida nie chciała, byśmy spali razem. Kto śpi wtulony w drugiego, traci duszę, mawiała. Sny nie potrafią odnaleźć swoich prawowitych właścicieli, kiedy mężczyzna i kobieta sypiają spleceni.
[s. 139]

Przy okazji widać jeszcze jedną przyjemność lekturową - język. W Mozambiku mówią2 - lesson learned ;) - głównie po portugalsku, przy czym język ten mieszał się z różnymi językami z grupy bantu, którymi też posługują się w tym kraju. Mia Couto pisze językiem bogatym w to własnie lokalne słownictwo, co więcej, sam tworzy neologizmy. Język jest fascynujący i znakomicie współgra z tematyką, pogłębia wrażenie odrealnienia, generuje oderwanie od ciągłości czasowej, rozluźnia więzy przyczynowo-skutkowe (oczywiście kudosy przy okazji należą się Michałowi Lipszycowi, tłumaczowi, za nie-naiwne przełożenie tego). Ale znowu - w ten klimat trzeba uwierzyć, bo zrozumienie, wyszukanie sensu w tym, jest, przynajmniej dla mnie (nie odwiedziłem Afryki) zadaniem ponad miarę.

Poza tym, jest to całkiem smutna książka o życiu w stanie permanentnej wojny, głodu, zagrożenia, braku pewności jutra. I całkiem dobra książka o poszukiwaniu.

Ciekły kolejne godziny, piana osiadała w kuflach. No i w końcu rozległy się pierwsze pożegnania nocy, a krzesła w piwiarni zaczęły zadzierać nogi w górę. Juliana Bastiana uparła się, aby zapłacić. Dobyła pieniądze z bielizny, pokryła należności, po czym reszta wróciła do stanika. Monety zadzwoniły ze śmiechem, łaskotane przez piersi. Wyszedłem ostatni. Nie policzyłem chyba stóp na zamiary; trudno mi było nawet ustalić, ile nóg mi się prawnie należy. Nie wiedząc kiedy, przelałem swoją miarkę.
[s. 190]

-----
1 Wojownikiem, w uproszczeniu - ww.
2 Wiki mówi, że ok. 50% ludności to analfabeci. Czyli z tym pisaniem nie byłem tak zupełnie bez racji.

Homo fugit velut umbra

http://www.dailymotion.pl/video/x4gz3s_homo-fugit-velut-umbra_music

Z nauk wujka Dobiasza, w celu sobie-zapamiętania.